Dziedzictwo Vince’a Cartera i skutki jednego rzutu

5
fot. YouTube

Jedną z niewielu zalet tych dziwacznych, nie tylko dla koszykówki ale i całego świata czasów jest fakt, że mamy teraz sporo okazji do tego, aby wręcz do bólu analizować wydarzenia z przeszłości. Mając na uwadze, że mija właśnie 19 lat od pamiętnej serii Raptors z Sixers, bierzemy na ruszt karierę Vince’a Cartera, o którym nie tak dawno było dość głośno na Szóstym Graczu. Nie ma co ukrywać, że to właśnie tamta seria w dużej mierze zadecydowała o tym, w jaki sposób dzisiaj patrzymy na jego dokonania.

Chociaż od momentu zakończenia kariery przez VC minęły już 2 miesiące, to jednak warto poświęcić mu jeszcze trochę miejsca na naszym portalu. Tym bardziej, że okoliczności, w jakich przyszło mu się z nami pożegnać były dalekie od wymarzonych. Nie tak na emeryturę powinien odchodzić ktoś, kto dostarczał nam emocji przez ponad 20 lat.

Nie było pożegnalnego i zapewne bogatego we wzruszenia meczu w Toronto, który był zaplanowany na 10 kwietnia (swoją drogą nie myślałem, że jest tam wciąż tak wielu kibiców mających żal czy wręcz czujących do Cartera tak szczerą niechęć. Warto czasem poczytać komentarze na stronach tamtejszych mediów). Nie było też żadnej przemowy po ostatnim gwidku (“Vinsanity out!”), ani innych fajerwerków, jakie chociażby obserwowaliśmy przed rokiem w przypadku Dirka Nowitzkiego.

Zamiast tego wszyscy, wliczając w to samego Vince’a Cartera, musieli zadowolić się niewiele znaczącą, aczkolwiek sympatyczną trójką w końcówce rozstrzygniętej dogrywki przeciwko New York Knicks. W obecnych okolicznościach dobre jednak i to.

Przez ostatnie 22 lata Vincent Lamar Carter Junior dostarczył nam setki emocji, głównie związanych z jego licznymi, często niezapomnianymi akcjami. I właściwie nie wiadomo od czego by tu zacząć. Już sam fakt, że spędził na parkietach tyle czasu – przy tak atletycznym stylu gry – jest nie lada wyczynem. Raczej nikt w 2000 r. nie postawiłby w jego przypadku na taki maraton.

“Vinsanity” to w końcu nie Robert Parish czy Kevin Willis (notabene dawny kolega z czasów Raps), o Kareemie czy Mosesie Malone nie wspominając. Do niedawna koszykarska długowieczność była właściwie zarezerwowana dla typowych graczy podkoszowych.

Czasy się jednak zmieniają. Mieliśmy już wcześniej mimo wszystko nieco na siłę wydłużaną karierę Kobe’ego Bryanta (wciąż ciężko pisać o nim w czasie przeszłym), niemal idealną historię Dirka, a teraz przyszła kolej na Cartera. Nic dodać, nic ująć, po prostu “Half-Man, Half-Amazing”.

Ci, którzy pamiętają jego początki, niech teraz zastanawią się, jak ich życie zmieniło się przez ten czas. Czy pamiętamy jeszcze w ogóle co robiliśmy w 1998 czy 1999 roku? Chcemy czy nie, Vince Carter towarzyszył wielu z nas przez całe życie. Był z nami w podstawówce, gimnazjum, liceum, na studiach, a może nawet i podczas ślubów, rozwodów czy narodzin dzieci. Kiedy Vince “robił bang”, Russell Crowe i Ridley Scott odliczali ostatnie tygodnie do premiery “Gladiatora” (mało kto zwracał jeszcze wtedy uwagę na Joaquina Phoenixa), a wkrótce po tym można go było jeszcze wypożyczyć na kasecie VHS w osiedlowej wypożyczalni.

Tymczasem Vincent pod wieloma względami właściwie nic się nie zmienił.  Jego sylwetka jest praktycznie identyczna, może jedynie twarz jest obecnie ozdobiona siwym zarostem. Co najważniejsze, do samego końca potrafił wywoływać u widzów wszelkie ochy i achy. Po czterdziestce nadal skakał wyżej niż niejeden gracz w swoim najlepszym fizycznym okresie, a i reszta koszykarskiego warsztatu potrafiła wprawiać w zdumienie. Rzadko się w końcu zdarza, aby jakiś zawodowy sportowiec został tak ograny przez rywala, który mógłby być jego ojcem. Zresztą żaden tata tak nie gra z dziećmi. Paul Washington Sr zszedł pewnie tylko zawstydzony do piwnicy.

https://www.youtube.com/watch?v=glY3xSPiFzE

To tylko kolejny dowód na to, że Carter musiał zawrzeć jakiś układ z najbardziej wszechmogącym graczem wszystkich dyscyplin sportowych, znanego w środowisku jako Ojciec Czas albo po prostu po sezonie chodzi na jogę ze Stevenem Tylerem i Mickiem Jaggerem.

Na temat idola milionów kibiców na świecie i ojca chrzestnego slam-dunków sporo napisał już wcześniej Adam i absolutnie nie był to tekst sponsorowany przez Nashville Wildcats, podobnie zresztą jak i ten. Przez te wszystkie lata Vince Carter zdążył w końcu wywrzeć wrażenie na tak wielu z nas, że każdy może dodać coś od siebie.

Sam osobiście nigdy nie byłem jakimś fanatykiem Cartera, choć bez wątpienia właściwie od zawsze darzyłem go jakąś sympatią. Chyba nigdy nie wkurzył mnie żadnym konkretnym zachowaniem czy nawet wypowiedzią (wliczając odejście z Toronto i towarzyszące temu afery). A naprawdę o mało którym graczu jestem w stanie coś takiego powiedzieć – szczególnie z tak długim stażem.

Vince to Vince i jeżeli pamiętasz początki jego kariery, doskonale wiesz, co mam na myśli. Nikt tak nie podrywał z fotela jak on, no może jeszcze tylko Jason Williams ze swoimi absolutnie niekonwencjonalnymi podaniami.

Jednak Carter to było coś innego, zdecydowanie większego i wyjątkowego. W jego przypadku, nie miałeś wątpliwości, że masz do czynienia z kolejną supergwiazdą ligi. Wtedy właściwie w ciemno mogłeś obstawiać, że oglądając mecz Raptors, masz przed sobą przyszłego Hall of Famera, potencjalnego MVP i być może iluś tam krotnego mistrza NBA. Dzisiaj niestety brzmi to raczej jak smutny dowcip albo po prostu największa tragedia spuścizny Vince’a Cartera.

Wtedy, na przełomie wieków, można jeszcze było śmiało zadać pytanie, kto z trójki: Vince, Kobe czy powiedzmy T-Mac, ma szansę na największą karierę w lidze. I wówczas, mimo mistrzostwa NBA niewątpliwie przemawiającego na korzyść KB, odpowiedź wcale nie była jeszcze tak oczywista.

Nawet ta przegrana Cartera w playoffs w zaciętym półfinale konferencji z Sixers nie wyglądała wcale źle w jego życiorysie. Wszyscy raczej myśleli, że to jedynie początek. Ot pierwszy poważny pagórek na drodze do czekającego gdzieś tam w przyszłości tytułu i innych wielkich osiągnięć. Rzeczywistość okazała się jednak dużo brutalniejsza.

Dzisiaj nie można wcale wykluczyć scenariusza (choć to jednak mało prawdopodobne), że Vince Carter może nawet nigdy nie znaleźć się w Hall of Fame. Ewentualnie będzie pewnie musiał długo na to czekać.

Tę bardzo długą karierę Cartera można by spokojnie podzielić na kilka etapów. Jeżeli nawet podzielilibyśmy ją tylko na dwie części, to okazałoby się, że Vince połowę lat w lidze spędził tak naprawdę w roli zadaniowca czy ogólnie pojętego mentora. Nie ma w tym nic złego, właściwie to bardzo szczytna funkcja. Tym bardziej, że nie każdy etatowy All-Star przed nim potrafił tak “zgrabnie” pogodzić się ze zmianą swojej roli, co ostatecznie również decydowało później o końcowej ocenie kariery (z podobnych roczników weźmy tu za przykład Allena Iversona). Tymczasem Carter właściwie od dobrych kilku lat nie miał z tym problemu i chętnie odgrywał w szatni Pana Miyagiego.

Brak ambicji czy może właśnie przejaw ogromnej dojrzałości i szeroko rozumianej miłości do gry? Każdy ma prawo do własnej oceny. Według mnie ciężko jednak krytykować takie podejście. Minusem tej sytuacji jest na pewno fakt, że bardzo łatwo zapomnieć o tym, jakiego kalibru graczem był kiedyś Vince Carter.

Dziś, wciąż potrafiący dać sporo od siebie na boisku weteran w szatni, szczególnie z takim CV, to nieoceniony skarb. Szczególnie w czasach zagubionych życiowo małolatów, często ofiar zasady one and done w NCAA i niekiedy ludzi po prostu uzależnionych od social media. Przez te 22 sezony Vince Carter widział w szatniach NBA praktycznie wszystko, co świat zawodowego sportu ma do zaoferowania i z pewnością niejednemu młodziakowi udzielił cennych wskazówek – niekoniecznie związanych z samą koszykówką.

Skupmy się jednak na tej głównej i niewątpliwie efektowniejszej stronie kariery człowieka nazywanego kiedyś po prostu “Air Canada”, bo to jest właściwie temat rzeka. Co poszło nie tak, że nawet w naszej grze draftowej wybór Cartera z numerem 19 spośród graczy z ostatniego ćwierćwiecza został przez niektórych uznany za pomyłkę?

Niemalże zawsze losy zawodników – przede wszystkich tych największych, bo to w końcu oni są na świeczniku – są uzależnione od czynników często niezależnych od nich samych. Złe decyzje kadrowe, począwszy od samej góry, a na trenerach i ich filozofiach kończąc, definiują przynajmniej początkowy przebieg kariery. W końcu ile to mieliśmy przypadków, gdy całkiem dobrzy gracze mieli fatalne starty w lidze, głównie dlatego, że lądowali w złych organizacjach.

Czy Vince poradziłby sobie lepiej, gdyby rozpoczął karierę poza Toronto? Można o tym dyskutować. Miał ją przecież zacząć zupełnie gdzie indziej, w Oakland, w barwach Warriors, ale pod koniec lat 90. było to raczej ostatnie miejsce, które ktoś wskazałby jako idealny start w NBA. O burzliwych dziejach tego klubu sam już kiedyś sporo nabazgrałem na łamach naszego ukochanego portalu.

Toronto nie wyglądało zresztą wiele lepiej. Już sama myśl o grze poza granicami USA, była dla wielu gotową receptą na niepowodzenie. Grizzlies nie wytrzymali w końcu w Vancouver zbyt długo, a i Raptors nie wyglądali wtedy na zespół, który miał cokolwiek osiągnąć i to jeszcze w kraju zdominowanym przez hokeja.

Chcesz czytać dalej?

Poniżej znajdziesz trzy różne opcje abonamentu. Zdecyduj się na jedną z nich, a w zamian otrzymasz pełny dostęp do wszystkich artykułów na naszej stronie. To dzięki Twojej pomocy portal jest wolny od reklam, a my możemy 24 godziny na dobę dostarczać Ci najświeższych wieści z NBA.

Subskrybcja

Uzyskaj dostęp do
pełnej treści artykułów.

5 KOMENTARZE

  1. Ja wolę długą formę a już tym bardziej o takich zawodnikach.
    Więcej o Historii NBA poproszę.
    Np. Seattle SuperSonics , Shawn Kemp,
    Dikembe Mutombo czy przykładowo
    Charles Barkley lub też
    Anthony George Douglas Mason.
    Brawa za ten artykuł .

    5