Nie pamiętam bym kiedykolwiek pisał recenzję książki. To może być pierwsza. Jeśli celem recenzji ma być zachęcenie lub zniechęcenie kogoś do przeczytania książki, to jak napisać to w sytuacji, w której już patronujemy książce. Wydaje się, że jest tylko jedno wyjście.
Podejrzewam też, że recenzenci próbują swoje wypociny napisać tak, by były one lepsze niż książka i robią to z wiadomych egotystycznych przyczyn ludzi, którzy nie dorośli do napisania czterystu stron. Więc jest to wyzwanie, ale i nie jest to wyzwanie. Czy powinieneś przeczytać już trzecią autobiografię Dennisa Rodmana, opublikowaną po raz pierwszy szesnaście lat temu, a wznowioną i wydaną ponownie teraz?
Do czytania tej książki siadałem tylko z jednym, powracającym od jakiejś dekady pytaniem, czy przyjaźń Rodmana i zakochanego w koszykówce koszykarskiego dyktatora jest prawdziwa, czy też jest to przede wszystkim zabieg komercyjny. Odpowiedź raczej myślę, że znam, ale nie przestaje mnie to zastanawiać. Podszedłem więc do procesu niczym domorosły psychoanalityk i z empatią do autora, którego rys biograficzny znamy chyba wszyscy. Jeśli w tym momencie komuś postać Rodmana trzeba przedstawiać, to ma odpowiedź na pytanie z akapitu wyżej.
Zająłem się tym profesjonalnie. Wyciągnąłem ołówek, zacząłem zaznaczać fragmenty, dopisywałem komentarze. Pomyślałem: będę próbował wytłumaczyć Rodmana, który sam zaczyna tutaj od pisania o dzieciństwie bez ojca i szorstkiej matce, pisze o oazie jaką znalazł wśród gejów i transseksualistów, po latach żałuje niespełnionej miłości. Każda autobiografia chyba prędzej czy później zamienia się w większe lub mniejsze kibicowanie lub niekibicowanie autorowi.
Ja nagle zacząłem po prostu kibicować autorowi w jego głupocie, zanim zdałem sobie sprawę, że czytam słowotok alkoholika. To jest właśnie ten moment, w którym autor recenzji próbuje być mądrzejszy niż książka.
Dennis Rodman widzi przez głupie media, czyta je na wylot – i o tym to naprawdę jest.
Jest to książka o tym jak używać plotkarskiego dziennikarstwa – czy może już po prostu “dziennikarstwa” – dla swoich potrzeb, o tym jak wygląda fabryka budowania popularności, i jak utrzymać się na topie po zakończeniu kariery, jak przekuć ją w pieniądz. Pisanie recenzji książki Rodmana jest więc od razu spełnieniem jego bardzo cynicznego celu – uzyskanie rozgłosu. Na drugie wydanie biografii Johna Stocktona przez SQN raczej nie ma co liczyć. I choć wiem, że nie ma szans, by Rodman to przeczytał, pisanie o tej książce jest z założenia byciem na z góry przegranej pozycji. Czuję się w zasadzie jak obiekt kpiny, jedno, głupie i plotkarskie medio.
Uderza ilość przekleństw. Michał Rutkowski i Tymon Rutkowski zadali sobie nie mało trudu, żeby w możliwie jak najbardziej finezyjny sposób je przetłumaczyć. Dzięki temu otrzymujemy takie zbitki jak “ju-kurwa-hu!”.
Każdy fan historii o złamaniu przyrodzenia też znajdzie tutaj coś dla siebie. Nawet nie jedną, tylko trzy historie. I tak, tak! Jest jeszcze jedno potwierdzenie tego, że Madonna w rzeczy samej stała na głowie!
Rodman opowiada o bocznych uliczkach sławy, łapie za serce nostalgią do nieudanego związku z Carmen Electra, opowiada o matce, z którą nie otrzymuje kontaktu, o trudnych relacjach z córką. Z czasem wyłania się jednak jego brak odpowiedzialności i naiwność. To całe jego ulewanie się dla równowagi ozdobione jest złotymi myślami drugiego narratora, tego bardziej przyziemnego, który zdaje sobie sprawę z efektów popełnianych czynów. Jednocześnie nie wiadomo kto te życiowe prawdy dopisywał.
Z czasem męczy, tak jakby zamówione zostało 350 stron i ani jedna mniej. Czyta się to jak Fakt, czy brytyjski “The Daily Mail”. I nagle na końcu Rodman postanawia napisać o tym jak zdradzała go jego własna żona. Doktor Melfi patrzy na zegarek, przeprasza i zaprasza na następną sesję.
Mamy do rozdania kilka książek Rodmana. Piszcie do nas na [email protected] Zwycięzców rozlosujemy i ogłosimy wkrótce.
Musze powiedzieć, że ja się poddałem po jakichś 50 stronach. To było parę lat temu więc może muszę dać jeszcze jedną szansę…
Dzięki za recenzję- zaskoczyłeś tym wpisem.
Nie chcę Wam wyświadczać niedźwiedziej przysługi, ale książka jest tragiczna, najgorsza biografia sportowca, jaką w życiu przeczytałem:
– napisana fatalnym, prostackim językiem, bardzo lubię, kiedy język nie jest sztucznie ugrzeczniony i pojawiają się przekleństwa, ale to jest po prostu rzucajcie mięsem przy bardzo ubogim zasobie slownictwa,
– cała narracja wygląda właśnie jak od alkoholika, który przekazuje swoje życiowe mądrości – problem w tym, że te mądrości są potwornie głupie, a Rodman to okropny hipokryta, człowiek zupełnie bezrefleksyjny, którego nie chciałbym mieć za znajomego po przeczytaniu książki,
– narcyzm, megalomania i mitomania oczywiście są motywami przewodnimi,
– zero ciekawostek i wartości merytorycznej, jedynie ciągłe opisy chlania alkoholu i podbojów erotycznych, treść dla fanów takich brukowców, a nie miłośników koszykówki.
Do tej pory za najgorszą, bufoniczną autobiografię uważałem Shaqa, a w świecie muzyki – Slasha, choć obydwu bardzo lubię.
Takie książki, jak ta Rodmana, to próba zarobienia na jeszcze jedną łychę i torebkę proszku.
Najgorsza w historii to chyba jednak autobiografia Oscara Robertsona. Całe szczęście nigdy nie wydana w PL.