– Wygląda na to, że Wendell Ladner nie zna znaczenia slowa “strach” – zagadnął w przerwie Terry Stembridge trenera Jamesa “Babe’a” McCarthy’ego. – Zgadza się. Zresztą on nie zna znaczenia także wielu innych słów – odpowiedział krótko szkoleniowiec Kentucky Colonels…
Stembridge – będący wówczas mniej więcej na półmetku swojej kariery radiowca, regularnie komentującego mecze Dallas Chaparrals, a później San Antonio Spurs – to zapewne jedna z wielu osób z sentymentem wspominających odległe już czasy ABA oraz cały jej koloryt. Nie chodzi wcale o pamiętną trójkolorową piłkę, którą krytycy najchętniej umieściliby na czubku nosa foki w cyrku, ale o całą grupę ludzi będących wtedy otoczką tamtej ligi. Trener Babe McCarthy niewątpliwie do niej należał. Dziennikarze uwielbiali jego barwne i celne komentarze, jednocześnie często nabijali się przy tym z jego południowego akcentu.
Choć bilans McCarthy’ego w ABA nie był szczególnie imponujący, to jednak miał on nosa do wyszukiwania talentów. Nie bał się podejmować ryzyka. Wcześniej, gdy w latach 1955-1965 prowadził drużynę uniwersytecką Mississippi State, stawał w szranki z władzami własnej uczelni za to, że dopuszczał do gry ciemnoskórych koszykarzy. W rezultacie, trzykrotnie mimo zajęcia pierwszego miejsca w konferencji SEC, drużyna Mississippi State nie zameldowała się w finałowym turnieju NCAA.
Mniej więcej w tym samym czasie McCarthy odkrył dla koszykówki Wendella Ladnera.
Choć być może słowo “odkrył” jest tutaj małą przesadą.
Ladner nie miał jakichś nadzwyczajnych umiejętności, chociaż 4 sezony ze średnimi double-double i 2 występy w All-Star Game ABA piechotą nie chodzą. Miał fatalną selekcją rzutową, ale był ceniony za waleczność i serce do gry. Chyba nie wymyślono jeszcze zaawansowanych statystyk, które mogłyby to zmierzyć, ale dla dobra tekstu, załóżmy, że to prawda… Czytając różne anegdoty na temat Ladnera nie sposób się nie uśmiechnąć. Podobno jeśli zdarzyło mu się niedokładnie podać, był gotów pobiec za piłką, aby nie wypadła na aut lub nie została przechwycona przez rywala. Zdecydowanie nie miał najwyższego IQ, jednak mimo to pewnie chciałbyś go mieć w swoim zespole.
Mówiąc najprościej, Ladner był po prostu dobrze zbudowanym chłopakiem z Południa, który interesował się głównie sportem i kobietami (tym drugim znacznie bardziej). Rozmowa z nim na jakikolwiek inny temat nie miała podobno większego sensu. Na letnich obozach prowadzonych przez McCarthy’ego, dał się poznać jako surowy talent. Wyróżniała go jednak wola zwyciężania, nieustępliwość i wszystkie te cechy, które tak uwielbiamy obserwować w sporcie. Gość był dziarski, bardzo chętnie wdawał się w bójki, niejednokrotnie stając przy tym w obronie kolegów z drużyny. Jak na ironię, ten pochodzący z Mississippi dość prymitywny chłopak miał stać się w przyszłości pierwszym “ochroniarzem” Juliusa Ervinga.
Dziś rola prawdziwych enforcers odchodzi właściwie do lamusa. Dzieje się tak głównie za sprawą znacznie bardziej restrykcyjnych przepisów, jeśli chodzi o wszelkie zjawiska niezgodne z duchem gry. Podejrzewam, że gdyby np. Steven Adams urodził się 30 lat wcześniej, byłoby dziś co oglądać na Youtube w dziale “The biggest brawls in Sports History”. Kiedyś panowie od brudnej roboty byli potrzebni w każdej drużynie, nie tylko w koszykówce. Tak było od zarania dziejów profesjonalnego sportu. Szemrani chłopcy o złych zamiarach byli już przecież we wczesnej NBA, a ich rola była jeszcze bardziej znacząca w innym bardzo kontaktowym sporcie, czyli w hokeju. Czasy świetności Philadelphii Flyers a.k.a. “The Broad Street Bullies” są tego najlepszym dowodem. Zresztą przykładów nie trzeba wcale szukać za oceanem, ani wśród zawodowców. Pewnie każdy znalazłby podobne odniesienie na własnym podwórku.
Mam takiego kolegę, kumpla znaczy się dobrego. Właściwie “Brother from another mother”, bo znamy się w końcu od 18 lat. Nie będę się jednak ckliwie rozpisywał na temat genezy naszej znajomości. Nikt nie lubił przeciwko niemu grać. Jak przychodziło co do czego, chciałeś go mieć po swojej stronie, żeby nie musieć się z nim użerać. Zawsze bronił jak szajbus, a jeśli sytuacja tego wymagała, potrafił rzucać się po piłkę nawet na asfalcie. Gdyby Dave Cowens widział nasze najlepsze mecze, pewnie uśmiechałby się dumnie pod nosem. Mógł nawet nie oddać rzutu, ale i tak robił swoje. Lubił prowokować i nie raz było blisko burdy podczas kolejnego letniego dnia na miejscowym boisku, gdzie grało się całymi godzinami, a przerwy zdarzało się stosunkowo rzadko. Czasem wtedy, kiedy obok boiska przechodziła znana głównie z widzenia niewiasta, która kilkanaście lat temu doczekała się rozbieranej sesji w tzw. magazynie dla panów (tym na 3 litery) i była wówczas swoistą celebrytką na bydgoskich Bartodziejach.
Ladner nie musiał przeglądać takich czasopism, ponieważ sam uchodził za bożyszcze kobiet. W przeciwieństwie do swoich hokejowych, chętnie awanturujących się, odpowiedników, nie miał widocznych braków w uzębieniu. Modny wówczas wąs, nienaganna fryzura – generalnie styl wchodzącego gwiazdora filmów pornograficznych – czyniły z niego obiekt westchnień żeńskiej części publiczności w nieprzepełnionych przecież halach klubów ABA. Można też śmiało postawić tezę, że Ladner był po prostu sobowtórem Burta Reynoldsa.
Nie tracił żadnej okazji na potencjalny podryw. Każdą wolną chwilę w przerwach między połowami meczów poświęcał na modelowanie swojej fryzury. Wisienką na torcie jego popularności był oczywiście słynny półnagi plakat z piłką w szatni Colonels, wzorowany na bliżniaczo podobnej sesji, jaką właśnie Reynolds odbył dla pisma “Cosmopolitan”. Zdjęcia Ladnera były rozdawane mniej lub bardziej urodziwym mieszkankom Louisville, aby zachęcić je do przybywania na mecze.
Na samym boisku Ladner nie był oczywiście żadnym lalusiem. Obok Johna Briskera i Warrena Jabaliego (kolejne postaci z ABA, które warto są “odkurzenia” i szerszego zaprezentowania. Jeżeli pojawią się takie głosy w komentarzach, dostaną swoje miejsca na 6G. #givethepeoplewhattheywant) był największym brutalem w lidze. Faulował ostro i prowokował od pierwszych minut gry. Zachowywał się tak zawsze, bez względu na to czy był to mecz playoffs, czy spotkanie przedsezonowe z drużyną z NBA (kiedyś bardzo chciał zrobić kuku Johnowi Havlickowi).
Ulubionymi “sparing partneremi” Wendella Ladnera byli jednak Cincy Powell oraz wspomniany wcześniej John Brisker. Jeżeli ich drużyny grały przeciwko sobie, pytaniem pozostawało nie to, czy w ogóle dojdzie do jakiejś konfrontacji, ale kiedy to się stanie. Koledzy Ladnera z czasów gry w Colonels wspominają, że potrafił wdać się w bójkę z Briskerem już chwilę po rzucie sędziowskim albo wręcz udać się do niego do szatni rywali jeszcze przed rozpoczęciem meczu. Należy przy okazji pamiętać o tym, że w ABA za uczestnictwo w bójkach grzywny były dosyć symboliczne i oprócz nich, z reguły nie groziła żadna dyskwalifikacja na kolejne spotkania.
Ostatnie zdanie jest właściwą niejako odpowiedzią na pytanie, po co właściwie ktoś taki jak Ladner był potrzebny w zawodowej lidze koszykówki – nawet tak niecodziennej jak ABA? Jeżeli kary za wywoływanie burd były tak niedotkliwe, była to po prostu gra warta świeczki. Wywoływanie strachu u przeciwników “dostaniem w papę” można było traktować, jako kolejny element zyskania psychologicznej przewagi. A skoro ABA chętnie przyjmowała w swoje szeregi graczy z problemami, odrzucanych przez NBA z wielu powodów (patrz Connie Hawkins i jego afera ze sprzedawaniem meczów w lidze akademickiej), Ladner również mógł czuć się mile widziany.
Wspomniany na samym początku trener McCarthy spotkał Ladnera na jednym z często organizowanych otwartych obozów dla zawodników, szukających szczęścia w ABA. Był rok 1970. Babe McCarthy, wówczas trener Memphis Pros, skojarzył znajome nazwisko jeszcze z nieodległych czasów, kiedy pracował na uczelni w Mississippi. Wówczas częstym katem jego zespołu był właśnie Wendell Ladner z sąsiedniej szkoły Southern Miss. Pojawiła się realna szansa, aby tym razem mieć go po swojej stronie.
Jednak to co zobaczył McCarthy, nijak miało się do jego wspomnień. Na listach dla obecnych trenerów (również z NBA) Ladner widniał jako silny skrzydłowy o wręcz podręcznikowym wzroście 205-206 cm. Tymczasem na miejscu okazało się, że ma niewiele ponad 190 cm wzrostu, w dodatku w pakiecie z potężną nadwagą. Ladner był zupełnie bez formy i wg McCarthy’ego prezentował się po prostu żałośnie. Widok ważącego 120 kilo chłopa, niższego od rywali o głowę nie był tym, czego szukali zgromadzeni skauci. To nie był młody Charles Barkley. Nikt nie chciał tego oglądać. Było w tym coś tak niespotykanego, jak studenckie rapy Steve’a Kerra i Juda Buechlera.
McCarthy był jedynym, który postanowił dać Ladnerowi szansę. Nie ukrywał jednak, że zrobił to głównie po znajomości. Znał go już dość długo i wiedział, że jeżeli tylko się za siebie weźmie, jest w stanie grać zawodowo. Od razu zaoferował mu kontrakt, a Ladner obiecał, że dojdzie do formy przed startem sezonu.
Słowa dotrzymał. Zrzucił zbędne kilogramy i jesienią pojawił się w Memphis zupełnie odmieniony.
– Wendell mógłby rozegrać w ataku dwie najgorsze akcje jakie zobaczyłbyś w swoim życiu, po czym zrehabilitować się w obronie, wyłącznie dzięki swojej nieustępliwości. To przyjemność mieć kogoś takiego w składzie – chwalił swojego gracza McCarthy.
Można by się w nieskończoność nabijać z intelektualnych braków Ladnera, ale na pewno nie z jego pracowitości. Od dzieciaka był świetnym sportowcem. Przez długi czas równolegle grał też w football amerykański i miał realne szanse na karierę w NFL. W pewnym momencie był nawet na celowniku Dallas Cowboys. Postawił jednak na koszykówkę i ostatecznie stał się jedną z najbarwniejszych postaci w ABA.
Wendell Ladner pochodził z Necaise Crossing. Jeżeli nie wiesz gdzie to jest, nie miej poczucia winy. Kiedy bohater tego tekstu był jeszcze małolatem, to miasteczko w Mississippi liczyło sobie tylko w granicach 600 mieszkańców. Nie trudno się domyśleć, że dla młodych chłopaków nie było tam do wyboru zbyt wielu rozrywek. Sport był idealną opcją do zabicia czasu. Ladner spędzał dnie na rzucaniu do kosza lub uganianiu się za “jajowatą” piłką do footballu. Kiedy robiło się ciemno, rozpalał z kolegami ogniska, aby móc kontynuować grę. W Necaise nie było wtedy zbyt wielu latarni. Resztę czasu pochłaniała mu praca na farmie.
Na boisku Ladner sam był jak nieokiełznany byk. Zbierał sporo piłek, ale też oddawał masę bezsensownych rzutów z daleka. W 300 meczach w ABA zaliczył 444 próby za 3 punkty, z czego celnych było tylko 112. Istnieje też sporo innych ciekawostek, które mogłyby uczynić z Ladnera kolejnego Chucka Norrisa najbardziej absurdalnych dowcipów.
W jednym z meczów Wendell Ladner rzucił się po piłkę na stolik komentatorski, niszcząc cały sprzęt. Reszta spotkania nie była już transmitowana.
W innym, ratując bezpańską piłkę, rozbił małą lodówkę przy ławce rezerwowych. Wrócił do gry po tym jak założono mu ok. 50 szwów (niektóre źródła donoszą, że mogło ich być nawet 2 razy więcej).
Swego czasu wystąpił nawet w reklamie pewnej marki chipsów, gdzie miał do wypowiedzenia tylko jedno zdanie. Mimo to, realizatorzy potrzebowali aż 17 ujęć, ponieważ Ladner miał problemy z zapamiętaniem swojej kwestii.
I najlepsze na koniec – podpisując się na dokumentach rozwodowych, umieścił obok swojego nazwiska “#33”, co było przyzwyczajeniem z rozdawania autografów.
Prawdopodobnie gdyby nie ABA, pewnie nigdy nie usłyszelibyśmy o Ladnerze. Nie miał raczej większych szans na regularną grę i sukcesy w tej najważniejszej lidze. Nie ten wzrost i nie ten poziom umiejętności. Mimo to potrafił sobie zaskarbić nie tylko sympatię, ale może przede wszystkim szacunek wszystkich, którzy mieli okazję z nim grać w jednym zespole. W tych trudnych czasach nie dzielił kolegów na czarnych i białych. Świetnie dogadywał się zarówno z Danem Isselem w Kentucky Colonels, jak i Juliusem Ervingiem przy okazji wspólnych występów w New York Nets.
Ladnerowi nie dane było doczekać fuzji (choć to słowo jest nieco na wyrost) z NBA. 24 czerwca 1975 r. zginął tragicznie w katastrofie lotniczej nieopodal Nowego Jorku. Jego ciało zostało zidentyfikowane m.in. dzięki pierścieniowi mistrzowskiemu zdobytemu z Nets ledwie rok wcześniej. Dla wszystkich był to oczywiście ogromny szok. Głównie dla mieszkańców malutkiego Necaise, gdzie Ladner był absolutną dumą i największą sławą. Jego pogrzeb wzbudził olbrzymie zainteresowanie, a jedną z osób niosących trumnę był sam Julius Erving.
Zawsze w takich sytuacjach nasuwa się klasyczne pytanie “Co by było gdyby?”. Ale jeśli chodzi o samą koszykarską karierę, prawdopodobnie Ladner niczym więcej by specjalnie nie zaimponował. To nie to samo co przypadki Lena Biasa, Reggie’ego Lewisa czy nawet Hanka Gathersa. Mimo to Wendell Ladner pozostaje istotną częścią historii nie tylko ABA, ale też samego klubu Nets. I chociaż ci oficjalnie nie zastrzegli nr 4, z którym grał w ich barwach, to jednak w zespole przez wiele lat panowała zasada, że jest on niedostępny. Dopiero w 1992 roku pozwolono grać z czwórką na koszulce Rickowi Mahornowi.
Ciężko chyba coś więcej napisać na temat Wendella Ladnera. Ograniczając się jedynie do dziesiątek wypowiedzi graczy i trenerów z ABA oraz książki “Loose Balls” Terry’ego Pluto (parafrazując: “polecam, Piotr Kolanowski”), przy małej ilości materiałów filmowych, o pełnych meczach nie mówiąc, w którymś momencie zaczynasz patrzeć już tylko ślepo w ekran. Niemal chcesz już napisać klasyczne “pośród ogrodu siedzi ta królewska para”, ale dumasz i dochodzisz do wniosku, że Ladner to w sumie intrygująca postać. Z jednej strony prezentował stereotyp tępego sportowca, z drugiej miał w sobie wszystkie te cechy, których szukasz u każdego kompana. Z kimś takim żadna awantura w barze ci nie straszna. Patrick Swayze jako wykidajło może spać spokojnie.
Swietny art na dzisiejsza posuche. Thx
Bardzo dobry artykuł, fajna historia, poproszę więcej takich. Swoją drogą, mamy tutaj ciekawy tekst, a nikt nie pisze, nie komentuje. A kwestia,czy stanął na stopie umyślnie czy nie, urasta do rangi nie wiadomo jakiej rzeczy i nagle powstaje wielka dyskusja. A tutaj nikt nie raczy nic napisać, choćby “nie podobało mi się” albo “nie interesują mnie takie historie” itp. A może historię, tę większą bądź mniejszą wszyscy mają w poważaniu, bo czytając niektóre wypowiedzi można odnieść wrażenie, że NBA zaczęła się wraz z przyjściem LeBrona a wcześniej nie było nic, jedna wielka posucha.
mega tekst, proszę o więcej!
Chcemy odkurzenia Johna Briskera i Warrena Jabaliego!
Czytam w częściach i bardzo mi się podoba. Historia kolorowa jak piłka z ABA
Zawsze uwazalem, ze was jest cool!