Szósty Gracz w Nowym Jorku

9
fot. Jakub Pendrakowski
fot. Jakub Pendrakowski

Pamiętasz ten długo wyczekiwany mecz z zeszłego tygodnia? Ten mecz rozegrany po komentarzach Phila Jacksona na temat posse ludzi powiązanych z LeBronem Jamesem? Ten mecz, na końcu którego LeBron i reszta graczy Cavaliers próbowali przy ławce …postawić butelkę?

Tak, chodzi dokładnie o ten mecz. Jakub Pendrakowski był na nim, miał akredytację dla mediów i opisał swój trip. Udanej lektury!

Jakub Pendrakowski

„Boże, ale moje życie jest nudne” pomyślałem kilka miesięcy temu przeglądając następny, głupi post na 9Gagu. „Jak ja mało w życiu widziałem” powiedziałem sobie, myśląc o tych niewielu odbytych przeze mnie podróżach, podczas rozgrywania kolejnego meczu w NBA 2K. Tak mniej więcej wyglądało moje życie – bezsensowna pogoń za lajkami i akceptacją w sieci, urozmaicone okazjonalną gierką w jednej z warszawskich lig amatorskich. Mniej więcej w czasie lata uznałem, że praca za barem na Pawilonach, polegająca głównie na obsługiwaniu kolejnego nawalonego i przez to natarczywego typa, i olewanie studiów prowadzi mniej więcej do niczego. Postanowienie – czas zacząć żyć tak, żeby moje dzieci, kiedy będę w wieku 40 lat nudnym tatą, nie wierzyły w to jakie ich ojciec miał zajebiste życie.

Od tamtego czasu rzuciłem męczącą robotę, a co ważniejsze – zacząłem podróżować. W ostatnie 2 miesiące dorobiłem się odcisków w Amsterdamie i Atenach, a także, co dla fana NBA jest najważniejsze, w Nowym Jorku.

Wszystkich czytelników 6G przepraszam za ten przydługi wstęp, ale nie jestem mistrzem pióra, a lepszego pomysłu na rozpoczęcie tekstu nie mogłem wymyślić. Sam wjazd do Nowego Jorku powoduje opad szczęki. Całe życie spędziłem w Warszawie, relatywnie dużym mieście, widziałem również Londyn i Barcelonę, jednak żadne miasto nie przytłacza w pierwszej chwili jak NY.

Jadę mostem, widzę rozświetlony Manhattan, na który zmierzam, szybko się rozpakowuję i wychodzę na miasto. Żeby zobaczyć szczyty budynków, które mnie otaczają muszę podnieść głowę o 90 stopni. „A więc o to chodzi z tymi zakwasami szyi” myślę szybko.

Mieszkam na drugiej ulicy, także do Times Square nie miałem daleko – to był mój pierwszy cel. Nie wziąłem ze sobą okularów przeciwsłonecznych, a akurat tam by się przydały. W środku nocy jest tam mniej więcej jak w dzień. Potem szybki rzut oka na Rockeffeler Plaza i kolacja. Zabawne uczucie oglądać mecz NBA przy piwku w barze, kiedy zegar wskazuje godzinę przed 23. Leciała akurat druga połowa Golden State z Pacers, meczu który skończył się już dawno, ale mimo to oglądam z zainteresowaniem. Potem do spania, aby nie nabawić się jet laga. Pierwszy dzień skończony.

Nie będę opisywał całego wyjazdu – prócz moich najbliższych raczej nikogo nie obchodzą detale związane z moim pobytem – skupię się tylko na punkcie kulminacyjnym całego wyjazdu, na jego głównym powodzie – meczu New York Knicks z Cleveland Cavaliers. Dzięki znajomościom i życzliwości kilku osób udało mi się zdobyć akredytację, także do MSG wchodziłem z wypiętą piersią, z dumą pokazując wszystkim moją plakietkę z napisem „Media”.

fot. Jakub Pendrakowski
fot. Jakub Pendrakowski

Sam budynek z zewnątrz nie powala – zwykła hala, fajnie oświetlona kolorami Knicksów na dzień meczu. Wejście dla mediów nie miało żadnej kolejki, więc wszedłem praktycznie z buta, po czym zostałem odprowadzony do pomieszczenia “dla mediów”. To co mnie uderzyło w pierwszej chwili – dziennikarze są zdecydowanie bardziej skupieni na poruszaniu się między ekspresem do kawy, a stołem z „poczęstunkiem”. Pewnie mając do obejrzenia 82 spotkania w sezonie, a do tego playoffy, szybko obojętniejesz.

Pierwszą osobą, którą rozpoznałem, był Stephen A. Smith, ale Stephen A. Smith jest głupi, także nie podchodziłem, odwróciłem się na pięcie, zmierzam do wyjścia, a moim oczom ukazuje się Jeff Van Gundy…

Roztrzęsione ręce, szybkie, zdenerwowane oblizanie ust, przeczesanie wypadających włosów i wołam – „Mr. Van Gundy”. On odwraca się i uśmiecha, ja zbyt zestresowany żeby spytać o coś ciekawego, proszę tylko o zrobienie sobie selfie. Uśmiechnął się, zaśmiał i od razu się zgodził. Zdążyłem jeszcze powiedzieć, że jestem z Polski, że jest u nas bardzo lubiany oraz że to pierwszy mecz NBA jaki zobaczę na żywo. Życzył mi miłego widowiska, uścisnął dłoń i poszedł w swoją stronę – w garniturze i adidasach.

Skoro w telewizji nie widać butów, to po co się męczyć w lakierkach. Po tym uciekłem z pokoju dla mediów. Z moją wejściówką miałem dużo ważniejsze rzeczy do zobaczenia.

fot. Jakub Pendrakowski
fot. Jakub Pendrakowski

Pierwsze wyjście na trybuny jest już zjawiskiem – ukazuje mi się najpierw wielki telebim, potem coraz więcej miejsc i w końcu sam parkiet. A na nim nie kto inny jak LeBron James. Podchodzę do parkietu, siadam w pierwszym rzędzie, LeBronowi rzut raczej nie wpada.

Nagle zaczyna śpiewać “99 Problems” Jaya-Z, potem przechodzi do rogu i zaczyna stamtąd rzucać, mniej więcej metr ode mnie. W duszy aż piszczę jak nastolatka, ale z zewnątrz udaję niewzruszonego, niby od niechcenia wyciągając telefon i nagrywając LBJ’a.

Jedno trzeba powiedzieć – jeśli chodzi o budowę ciała, nikt nie robi takiego wrażenia jak on. Przechodziłem obok pozostałych graczy i rzeczywiście, wszyscy o minimum głowę wyżsi ode mnie, jednak już widziałem wysokich ludzi. Ale tak wysokiego i wyrzeźbionego gościa jeszcze nie. Kiedy zaczął iść do rogu spojrzał na mnie z wkurwioną miną, a ja poczułem się nieswojo. Z wyjęciem telefonu poczekałem aż się odwróci.

LeBron po oddaniu kilku kolejnych rzutów udał się do szatni, a ja posiedziałem jeszcze chwilę przy parkiecie, tym razem oglądając Porzingisa. Telewizja i filmy na YouTube tego nie oddają, ale ten gość naprawdę porusza się jakby miał 195 cm wzrostu, a nie 220! Uznałem, że nie ma jednak co tracić czasu na oglądanie jak się rozciąga i skierowałem się do ziemi zakazanej dla większości – do szatni graczy.

Na drodze do szatni Cavsów minął mnie James Jones, do którego nie zagadałem, bo nawet na mnie nie spojrzał. Już przy drzwiach do niej wyskoczył z niej Kyrie Irving, którego na ulicy, nie interesując się NBA, prawdopodobnie nie wziąłbym za gracza – na żywo nie różni się on bardzo od Ciebie czy mnie. Tym razem się przemogłem i jego akurat zawołałem. Życzyłem mu powodzenia z Polski, a on zbił ze mną piątkę. Ekscytacja sięgała zenitu, a jeszcze nie wszedłem do szatni. Tu mała uwaga – pomimo możliwości wejścia do szatni, niestety nie wolno w niej robić zdjęć, tym bardziej zaczepiać zawodników o samojebkę.

Po lewej mignął mi LeBron, rozciągany przez trenera w pokoju z lekko uchylonymi drzwiami, a w części szatni dostępnej dla mediów siedzieli tylko Tristan Thompson i Iman Shumpert (w klapkach i skarpetkach). Na chwilę wyszedł też Kevin Love, ale tylko zabrał swój telefon i wszedł za drzwi, do których już nie miałem dostępu. Na środku stał telewizor, na którym leciały akcje Knicksów, co ciekawe 90% kończyło się rzutem Porzingisa. Być może Cavs to jego uważali za największe zagrożenie ze strony NY. Przyznam, że liczyłem na więcej, ale i tak było to przeżycie, którego nie zapomnę – mimo wszystko mogłem posiedzieć w szatni zespołu NBA przed meczem. Zasiedziałem się tak, że do meczu zostało 15 minut, a wszyscy dziennikarze zostali wyproszeni, więc do szatni gospodarzy nie udało mi się dostać.

Wtedy nadszedł czas znalezienia swojego miejsca. Nigdzie w internecie nie mogłem znaleźć informacji, gdzie znajdują się siedzenia dla mediów, wyobrażałem sobie, że w dolnej części hali. Niestety nie, ale okazało się, że w hali prawdopodobnie nie ma lepszych miejsc do oglądania spotkania – zostałem usadzony na kładce idącej nad trybunami, dzięki czemu nikt mi nie zasłaniał widowiska, a sam parkiet widziałem z lotu ptaka. Co ciekawe jednak – trybuny są tak zrobione, że praktycznie nie ma miejsc, z których słabo widać mecz, przynajmniej ja takich nie znalazłem snując się po nich.

Jeszcze przez chwilę całe drużyny się porozgrzewały – LeBron ćwiczył rzut z odejścia z jednej nogi, zaraz powiem czemu o tym wspominam – i nadeszła prezentacja zespołów. I tu zacząłem widzieć jakim wydarzeniem jest mecz NBA. Będąc w Atenach zobaczyłem mecz Euroligi, pomiędzy Olympiakosem, a CSKA Moskwą i tam po prostu gracze zostali wyczytani, a mecz się zaczął. Wszyscy wiecie jak wyglądają prezentacje pierwszych piątek w NBA – na żywo jest to jeszcze lepsze. Na parkiet wychodzą cheerliderki w strojach z lampkami w kolorach Knicksów, światła się wyłączają, z głośników gra muzyka, a na parkiecie pojawiają się wizualizacje.

Mecz się zaczął, a w jednej z pierwszych akcji LeBron wyizolował się po lewej stronie z Carmelo i trafił nad nim trudnego fadeaway’a z jednej nogi – tego samego, który ćwiczył przed spotkaniem. Nie wiem czemu, ale jakoś zwróciłem na to uwagę. Samo spotkanie dość szybko stało się nudne, już po pierwszej kwarcie było raczej wiadomo, że Cavsi dopiszą sobie kolejne W w tabeli. Może to przez tą nijakość meczu, ale zabolał mnie absolutny brak atmosfery w hali. Na wcześniej wspomnianym spotkaniu Euroligi, mimo, że Olympiakos również przegrywał praktycznie od początku, doping nie miał końca, a kiedy kibice zaczynali krzyczeć, cała hala aż się trzęsła. Na meczu NBA w hali panuje wręcz cisza przerywana okazjonalnym krzykiem po wsadzie któregoś z zawodników. Doping może być kolejną ofiarą 82-meczowego terminarza, ale też nie było szansy, na to by kibice mieli czemu kibicować. W czwartej kwarcie już praktycznie nie patrzyłem na parkiet, a skupiłem się na wszystkim na około – znudzonych kibicach i tym jak ławka Cavs podrzucała butelkę z wodą. Ten obrazek był najlepszym podsumowaniem całego spotkania.

Po meczu udałem się z powrotem do pokoju dla mediów, gdzie wywiadu udzielił Jeff Hornacek. Nie jestem fanem takich konferencji, ponieważ praktycznie nigdy nie wynika z nich nic ciekawego, czego osoba interesująca się NBA nie wywnioskuje sama po obejrzeniu meczu.

Kiedy ta się skończyła, udałem się znów w stronę szatni zawodników, widząc w zamieszaniu po meczu moją okazję na zrobienie kilku zdjęć i być może zamienienia paru słów z zawodnikami. Niestety pod drzwiami do niej stał tłum ludzi i tylko pierwsi zostali wpuszczenia do środka. Nie chcąc się pchać skierowałem się do wyjścia, szczęśliwy, że spełniłem jedno z największych marzeń, ale i też lekko zawiedziony nudnym spotkaniem.


Obecnie wróciłem już do Polski. Zamiast piątek z Irvingiem, mam trójki z egzaminów i powrót do obowiązków. Jakieś wnioski po wyjeździe? Głównie takie, że jeśli mecz jest nudny to będzie taki nawet na żywo i że Nowy Jork to miasto, które trzeba zobaczyć. Prawdopodobnie o czymś zapomniałem, ale jeśli ktoś chciałby się czegoś dowiedzieć na temat oglądania NBA na żywo, to chętnie odpowiem w komentarzach.

Poprzedni artykułDniówka: Co jeszcze w CBA? Jak Designated Player pomoże zatrzymywać gwiazdy, Kevin Love Rule i wyższe maxy
Następny artykułWake-Up: 24 trójki Houston i 9. zwycięstw z rzędu. Buczenie Bulls, płacze 76ers

9 KOMENTARZE

  1. Dzisiaj w robicie dowiedziałem się ze na początku stycznia jadę do Filadelfii. Czytam powyzsza relacje i nagle olśnienie. Zabieganie i zmęczenie tygodniem robi swoje. Przecież będę w Stanach, sezon trwa!!! Jest szansa na dwa mecze z NYK 11 i Cats 13. Hans nadchodzę!!!!

    0