Odliczanie do 73: Misja wykonana. Warriors mają nowy rekord

23
fot. League Pass
fot. League Pass

Stało się. Jesteśmy świadkami historii. Golden State Warriors w swoim ostatnim meczu sezonu pokonali Memphis Grizzlies, pobijając tym samym 20-letni rekord należący do Chicago Bulls Michaela Jordana i zostali najlepszą drużyną fazy zasadniczej w historii NBA.

73-9

73 zwycięstwa… Jeszcze przed sezonem, zaledwie kilka miesięcy temu, byłbym skłonny założyć się o duże pieniądze, że rekord Bulls jest jednym z tych absolutnie nie do pobicia, na równi z setką Chamberlaina. Potem kiedy Warriors rozpoczęli swoją serię zwycięstw na starcie rozgrywek rozpoczęły się też dyskusje, czy będą w stanie powalczyć o rekord. Szanse były, ale nadal wydawało się, że to bardziej myślenie życzeniowe, niż coś, co rzeczywiście może się wydarzyć. W końcu sezon jest bardzo długi, pojawiają się kontuzje, zmęczenie daje o sobie znać, długie trasy wyjazdowe, kolejne serie back-to-back, sporo pojedynków z innymi contenderami, zaczyna brakować koncentracji w starciach z tymi dużo słabszymi przeciwnikami i łatwo wpaść w choćby mały dołek, a coraz większa presja otoczenia i szum medialny nie pomagają.

Warriors nie uniknęli problemów zdrowotnych (na ponad dwa miesiące stracili Festusa Ezeliego – 36 meczów, Andre Iguodala opuścił 17 spotkań, Harrison Barnes 16, Andrew Bogut 12), zaliczyli także wpadki przegrywając chociażby w zeszłym tygodniu z Wolves na własnym parkiecie, mimo że jeszcze w trzeciej kwarcie mieli dwucyfrowe prowadzenie, co wprowadziło trochę dramaturgii i wątpliwości w ten ich pościg. To była ich druga porażka w trzech meczach, nie mogli już więcej nic więcej przegrać, żeby dobić do poziomu 73, a przed sobą mieli jeszcze dwa starcia ze Spurs. Ale Warriors jak zwykle zrobili co trzeba i doprowadzili sprawę do końca.

Rozpoczęli od niezwykle mocnego uderzenia wygrywając pierwsze 24 mecze, podczas gdy wcześniejszy rekord NBA najdłuższej serii na początku sezonu wynosił 15. Przegrali dopiero na koniec trasy wyjazdowej, gdy byli w back-to-back dzień po meczu przedłużonym o dwie dogrywki. Jeszcze przed końcem grudnia mieli na swoim koncie 30 wygranych (więcej niż 5 drużyn w całym sezonie), a do czasu All-Star Weekend zanotowali wynik 48-4. Wtedy już rekord Bulls rzeczywiście wydawał się być realnym celem i sami zawodnicy Warriors zaczęli otwarcie przyznawać, że chcą walczyć o to. Byli zbyt blisko, żeby przepuścić taką okazję, zrobić coś co wydawało się poza zasięgiem i zapisać się w historii. Ostatecznie nie było to proste, bo liderzy na finiszu nie mogli sobie odpuścić i oszczędzać sił omijając niektóre mecze, jak to robili zawodnicy w pozostałych drużynach, które miały już pewne miejsce w playoffach. Musieli grać do końca i dopiero w tym ostatnim meczu osiągnęli cel, ale na pewno było warto. Zrobili coś fantastycznego i pewnie dopiero z czasem uświadomimy sobie czego tak na prawdę byliśmy świadkami w tym sezonie.

Oczywiście można też mówić, że mieli sporo szczęścia, że w połowie listopada dobitka Brooka Lopeza tuż przy obręczy na game-winnera nie wpadała, że pod koniec lutego w Oklahomie gospodarze dali im szansę doprowadzić do dogrywki, a potem Curry trafił ten niesamowity daleki rzut na zwycięstwo, że w Salt Lake City uratowały ich tylko spudłowane wolne gospodarzy, a w Memphis pomogli im sędziowie… i można by jeszcze wymienić kilka takich sytuacji, ale tak samo można to zrobić w przypadków innych zespołów. Warriors nie w każdym meczu dominowali, nie w każdym grali na pełnych obrotach i czasami prześlizgnęli się ze zwycięstwem, ale to też jest duża szkuta, żeby żeby wygrać mecz, gdy nie ma się najlepszego dnia. Jednak w większości spotkań grali na poziomie zupełnie innym niż reszta ligi, do tego ani razu przez te prawie pół roku nie pozwolili sobie na dłuższy moment słabości, ani razu nie zaliczyli serii porażek i dzięki temu ustawili się w sytuacji, w której mogli walczyć o ten rekord. A też nie byliby teraz najbardziej zwycięską drużyną, gdyby nie to jak zdominowali rywalizację ze swoimi najsilniejszymi rywalami, co najlepiej pokazuje ich wielkość. Kończą sezon z wynikiem 14-1 przeciwko pięciu drużynom znajdującym się za ich plecami w tabeli (Spurs, Cavs, Raptors, Thunder i Clippers). Te drużyny wygrały w sumie 70% swoich spotkań, ale w starciu z Warriors byli właściwie bezradni. Tylko Spurs udało się ich raz pokonać, ale Warriors zrewanżowali się podczas kolejnej wizyty w San Antonio  i nie pozwolili gospodarzom skończyć sezonu z kompletem zwycięstw na własnym parkiecie. Spurs również mieli fantastyczny sezon, zanotowali aż 67 wygranych – najlepszy wynik w ich historii i poziom, który wcześniej osiągnęło tylko 10 drużyn, ale podczas gdy w starciu zresztą ligi byli 66-12, z Warriors tylko 1-3.

Warto też pamiętać z jakiego punktu startowali Warriors. Są obrońcami tytułu, ale przecież jeszcze przed sezonem mało kto stawiał, że chociażby w fazie zasadniczej powtórzą swój zeszłoroczny sukces i ponownie będą drużyną numer jeden. Przecież przez całe poprzednie wakacje więcej niż o mistrzostwie Warriors, mówiło się o ich rywalach, o tym jak bardzo wzmocnili się Spurs, jak Cavs będą silni gdy tylko będą zdrowi i jak Thunder rozwiną się pod wodzą nowego trenera. W dodatku niektórzy próbowali kwestionować ich tytuł, wskazując na ułatwioną drogę w playoffach przez kontuzje ich przeciwników, jakby Warriors całym swoim poprzednim sezonem niewystarczająco udowodnili swojej siły. Cały czas słyszeli, że nie grali ze Spurs, że nie pokonali Clippers i że to Cavs mieliby mistrzostwo gdyby tylko w Finałach grali Irving i Love.

Warriors mieli dosyć wysłuchiwania tego, nie podobało im się, że nie są wskazywani jego główny faworyt do mistrzostwa, ale to tylko dodało im motywacji i na pewno pomogło w pobiciu rekordu. Nie mieli nawet szansy, żeby zachłysnąć się swoim poprzednim sukcesem. Dostali natomiast paliwo, żeby ciężko przepracować w wakacje i po raz kolejny udowodnić wszystkim, że to oni są obecnie najlepszą drużyną ligi. Ale chyba nawet najwięksi optymiści nie mogli przewidzieć aż tak fantastycznego sezonu. Weszli na poziom kosmiczny, a Stephen Curry zmienił koszykówkę.

Poprzednim razem kiedy Grizzlies przyjechali do Oakland, był to sam początek sezonu, Warriors dopiero się rozkręcali, ale to właśnie wtedy zanotowali swoje najwyższe zwycięstwo rozjeżdżając rywali na 50 punktów. Wtedy Grizzlies grali w pełnym składzie, teraz przyjechali mocno osłabieni i mimo że kilka dni wcześniej w Memphis sprawili Warriors kłopoty, to od początku było wiadomo, że ten mecz to tylko formalność. Jeszcze przed spotkaniem ze Spurs można było się zastanawiać czy na pewno uda im się pobić rekord, ale teraz już nie mogło to skończyć się inaczej. I tak to właśnie wyglądało, Warriors bardzo szybko zapewnili sobie zwycięstwo.

W połowie pierwszej kwarty Curry trafił swoją firmową daleką trójkę z dziewiątego metra za chwilę dołożył kolejną w transition i potem jeszcze jedną. Trzy trafiania zza łuku w ciągu minuty – to jedna z najlepszych rzeczy w NBA, ten moment kiedy Steph robi się gorący, zaczyna seryjnie trafiać, a cała hala Oracle Arena eksploduje.

Tym runem Curry dał gospodarzom dwucyfrowe prowadzenie, a sam wygrywał z Grizzlies 17:16 i od tego momentu już właściwie było po wszystkim. W drugiej kwarcie rozstrzelał się Klay Thompson (4/4 za trzy) i przewaga urosła do ponad 20 punktów, a w trzeciej Curry ponownie zrobił show (21 punktów) i rozpoczął się długi garbage time. Na parkiecie pojawili się rezerwowi, a kibice na trybunach mogli fetować sukces swojej drużyny i bawić się w robienie meksykańskiej fali. 125:104.

To była noc Warriors, ale to był też mecz Stepha, którym postawił kropkę nad ‘i’ swojej dominacji w tym sezonie i tego jak zmienił grę swoimi rzutami. Brakowało mu 8 trójek do osiągnięcia kolejnej magicznej granicy 400 trafień i już po pierwszej kwarcie było wiadomo, że ta bariera pęknie, ponieważ już wtedy był 6/9. Jeszcze przed przerwą miał szansę trafić po raz 400, ale tuż przed finiszem drugiej kwarty spudłował dwie próby. W trzeciej kwarcie nie musieliśmy jednak długo czekać na ten kolejny jego rekord.

W 1995 roku John Starks został pierwszym zawodnikiem, który osiągnął granicę 200 celnych trójek. W sezonie 2005/06 Ray Allen ustanowił rekord 269, którego później przez sześć lat nikt nie był w stanie pobić. Teraz Curry w ciągu jednego sezonu został pierwszym zawodnikiem, który przebił się przez granicę 300, a także pierwszym z 400. Ostatecznie ma 402 celnych trójek, czyli aż 116 więcej niż jego rekord z poprzedniego sezonu (prawie 1.5 trafień więcej w każdym meczu).

46 punktów, 10/19 za trzy, 6 asyst i 2 przechwyty w 30 minut. To był spacerek dla Curry’ego. Rywale oddali mu dużo czystych pozycji, z których po prostu nie mógł nie skorzystać. Xavier Munford jeszcze niedawno grał w D-League, teraz został wystawiony na pożarcie MVP. Zostawał na zasłonach, gubił się i tylko przyglądał jak wpadają kolejne rzuty. Thompson dołożył 4 trójki i 16 punktów, a Draymond Green 11-9-7.

30.1 punktów, 50.4% z gry, 5.1 trójek przy 45.4%, 90.8% z wolnych, 6.7 asyst, 5.4 zbiórek i 2.1 przechwytów

Pierwszy guard od czasów Michaela Jordana z średnią na poziomie 30 punktów przy 50% skuteczności, a trzeci zawodnik w historii trafiający na poziomie 50-45-90%, ale od razu trzeba dodać, że kiedy Steve Nash i Steve Kerr zaliczali taką skuteczność, razem zdobywali mnij punktów niż Curry (25.3).

Tytuł MVP ma w kieszeni, jeśli nie zostanie wybrany jednogłośnie będziemy mieli dużą niespodziankę, albo może bardziej skandal, bo po prostu nie można w tym sezonie postawić na nikogo innego.

Steve Kerr jest jedynym człowiekiem, który miał i nadal ma rekord największej liczby zwycięstw w sezonie i właściwie można by nazwać go teraz rekordem Kerra. Ale podczas gdy w 1995/96 tylko on obok Jordana wystąpił we wszystkich 82 meczach Bulls, teraz przez problemy zdrowotne stracił początek sezonu i musiał przekazać prowadzanie drużyny swojemu asystentowi. Luke Walton wykonał wtedy fantastyczną pracę. W roli tymczasowego head coacha nie tylko miał ten niesamowity start, ale też ostatecznie lepszy wynik niż jego szef (39-4). To nie zostało i nie zostanie nigdzie odnotowane w oficjalnych statystykach, ale tym bardziej nie można o tym zapomnieć. To ważna część historii tego sezonu Warriors, która też pokazała wartość i charakter tej drużyny. Mimo braku swojego coacha, nie mieli żadnego problemu, żeby podporządkować się jego asystentowi.

> Najlepszy start w historii ligi 24-0
> Rekord 34 zwycięstw na wyjeździe
> 36 wygranych z rzędu na własnym parkiecie, łącznie 54 licząc z poprzednim sezonem
> Pierwsza drużyna w historii bez dwóch porażek z rzędu przez cały sezon
> Pierwsza drużyna w historii, która z nikim nie przegrała dwóch meczów
> Pierwsza drużyna w historii z 1000 celnych trójek
> Najlepszy atak ligi (112.5 punktów na sto) i piąta najlepsza obrona (100.9)
> Średnio pokonywali rywali różnicą 10.8 punktów

73-9

Ale teraz kończy się sezon zasadniczy i nie ma czasu na świętowanie, ponieważ przed nimi jeszcze ważniejsza misja do wykonania. To mistrzostwo jest ich priorytetem i dopiero mistrzostwo doda prawdziwej wartości tym 73 zwycięstwom. Dopiero wtedy będzie można zastanawiać się czy Warriors 2016 to lepsza drużyna niż Bulls z 1996 roku, a może najlepsza w całej historii NBA?

pippen-72

Poprzedni artykułMiędzy Rondem a Palmą (355): Mamba Out
Następny artykułBartek Mówi Jak Jest: Podsumowanie sezonu

23 KOMENTARZE

  1. Można mówić i się licytować kto lepszy, ale moim zdaniem nikt nie ma większej swobody rzutu z dowolnego miejsca pakietu niż Curry. Ależ on lekko sadzi z 8-9 metra. Nie wymusza penetracji, nie wciska się na faul i inne bzdety ;) Rzuca skąd chce… Współczuje obrońcom :)

    0