Weekendówka: Kings wygrali los na loterii z Haliburtonem

4
fot. NBA League Pass

Jego nazwisko było jednym z najczęściej wymienianych obok trójki zawodników uważanych za największe talenty draftu 2020. Wielu analityków przewidywało, że zostanie wybrany w top-5, a chyba we wszystkich mockach był umieszczany w pierwszej dziesiątce. Ale już kiedy rozpoczął się nabór, Adam Silver zaskakująco długo nie wyczytały Tyrese’a Haliburtona. Kolejne numery mijały, kolejni zawodnicy byli wybierani, a on nadal czekał. Ten spadek był jednym z największych zaskoczeń draftu. Pojawiły się pytania, dlaczego jego notowania są znacznie niższe niż przewidywano i kto ostatecznie zdecyduje się po niego sięgnąć? Dopiero gdy przyszedł czas na Sacramento Kings, Komisarz ogłosił, że z numerem 12 wybierają tego długiego, ale bardzo szczupłego guarda z Iowa State University.

Skorzystali z okazji pozyskując zawodnika uważanego jeszcze przed chwilą za jednego z najbardziej obiecujących w tej klasie. To musi być steal! Ale czy na pewno? Z jakiegoś powodu 11 zespołów go pominęło. Najwidoczniej obawy o jego dziwny rzut i brak atletyzmu przeważyły, a może było też i coś jeszcze? Jestem kibicem Kings, dlatego pierwszą, naturalną myślą była obawa, że coś musi być z nim nie tak. Przecież nie mogli mieć tyle szczęścia, żeby pod koniec loterii zgarnąć naprawdę dobrego zawodnika. W Sacramento nie wiedzą co znaczy wygrać los na loterii. W ich przypadku draft to festiwal pecha i błędnych decyzji.

Kolejne wizyty Kings w loterii odliczają jedynie serię przegranych sezonów, w których nie zakwalifikowali się do playoffów. Po obecnym najprawdopodobniej wyrównają niechlubny rekord Los Angeles Clippers. Już czternaście razy z rzędu otrzymywali los na loterii, ale ani razu nie zgarnęli głównej nagrody. Nie wylosowali pierwszego numeru, a kiedy w 2018 wreszcie dostali drugi wybór, spektakularnie go zmarnowali. Co właściwie nikogo nie zdziwiło, bo to przecież Kings. Nie tylko zawsze brakowało im szczęścia w loterii, nie mieli też szczęścia do ludzi. Do zawodników, których wybierali, a przede wszystkim do ludzi podejmujących te decyzje, którzy nie potrafili trafnie ocenić talentów. Zamiast zdobywać gwiazdorów mogących pomóc wygrywać, kolekcjonowali niewypały, dlatego już od tylu lat nie potrafią wydostać się z loterii. Na tej długiej iście bustów znajdziemy takie nazwiska jak Jimmer Fredette, Thomas Robinson, Ben McLemore, Nik Stauskas, Willie Cauley-Stein czy Georgios Papagiannis… Każdy z nich był w Sacramento postrzegany jako gwiazda przyszłości.

Oczywiście zdarzyły się też wyjątki, choć nieliczne. Tyreke Evans zgarnął nagrodę Rookie Of the Year w sezonie, w którym debiutowali też Stephen Curry i James Harden. Niezwykle obiecujący początek, prawda? Tylko, że kiedy Kings wybierali w tamtym drafcie z czwartym numerem, Curry nadal jeszcze był do wzięcia. Mogli sięgnąć po przyszłego dwukrotnego MVP, a dostali zawodnika, którego pierwszy sezon w NBA okazał się najlepszym sezonem jego kariery. Lepiej trafili z DeMarcusem Cousinsem, bo on wyrósł na All-Stara. Tylko że sprawiał ciągłe problemy i nie potrafili zbudować wokół niego wygrywającej drużyny.

Trzeba też przypomnieć, że do tych pechowych Kings należy jeden z największych draftowych przechwytów w historii NBA. W 2011 roku wybrali przyszłego All-Stara i to z ostatnim, 60 numerem. Wreszcie im się poszczęściło, i to jak! Ale co z tego, skoro tego nie wykorzystali? Zrezygnowali z Isaiaha Thomasa po zakończeniu jego debiutanckiego kontraktu, zanim podbił NBA. Zawsze coś musi pójść nie tak.

Obecnie duże nadzieje wiąże się z De’Aaronem Foxem. Potwierdził już swoje umiejętności i ma warunki, żeby wyrosnąć na gwiazdę. Ale nawet w jego przypadku można dopisać *, bo mogło to się ułożyć dla Kings jeszcze lepiej. W loterii 2017 wylosowali trzeci numer, z którym wybrany został już All-NBA gracz Jayson Tatum, jednak z powodu fatalnej wcześniejszej wymiany musieli zamienić się z Sixers i zadowolić piątym pickiem. Choć pewnie nawet gdyby wybierali z trójką, a Tatum byłby dostępny i tak by go nie wzięli. W końcu rok później postawili na Marvina Bagleya przed Luką… Ale gdyby nie mieli Foxa, w 2018 nie musieliby się obawiać, że Doncić zabierze mu piłkę z rąk.

W przypadku Kings kolejne drafty to przede wszystkim zmarnowane szanse, dlatego trudno było uwierzyć, że w trakcie ostatniego naboru wreszcie los im sprzyjał i udało się wykonać dobry ruch. Że tym razem nic nie spieprzyli. Wpadł im prosto w ręce bardzo obiecujący zawodnik, a oni po prostu go wzięli zamiast przekombinować i sięgnąć po kogoś innego.

Haliburton nie lata nad koszami jak Anthony Edwards, nie wykonuje tak efektownych podań jak LaMelo Ball i może nigdy nie wyrośnie na wielkiego gwiazdora (obawy o jego upside miały być też jednym z powodów draftowego spadku), ale jest jednym z najbardziej wyróżniających się debiutantów. Kibice Kings już się w nim zakochali. Trudno się nim nie zachwycać, bo ma w sobie to coś. Widać, że to koszykarz z krwi i kości. W końcu urodził się w miejscowości mającej ‘kosz’ w nazwie (Oshkosh, Wisconsin), jego kuzynem jest były All-Star Eddie Jones, a inspiracją LeBron James i Magic Johnson. Jest zawodnikiem, który świetnie czuje i rozumie grę. Już w szkole średniej uważnie analizował wideo swoich meczów, które filmowała mu mama. Na boisku jest wyjątkowo dojrzały jak na 20-letniego debiutanta. Nie robi nic na siłę, podejmuje dobre i szybkie decyzje, popełnia mało błędów i jest bardzo efektywny. Imponuje koszykarskim IQ. Dlatego Luke Walton od razu mu zaufał i trzyma na parkiecie także w crunch time, co przełożyło się na ważne rzuty Tyrese’a i kluczowe zagrania w obronie, które pomogły Kings wygrywać (14 punktów, 5/7 z gry, 4/5 za trzy, 2 asysty, 3 bloki i 0 strat w 31 clutch minut).

Tych zwycięstw na razie nie ma za wiele, ale Haliburton już zdążył udowodnić, że jest zawodnikiem wygrywającym. Kimś kto gra dla drużyny, pomaga kolegom i sprawia, że z nim na parkiecie zespół lepiej funkcjonuje. Guardem potrafiącym pełnić rolę generała parkietu, ale też wiedzącym co robić, kiedy nie ma piłki w rękach. Ma świetny przegląd pola i umie to wykorzystać, tak samo jak swoje długie ramiona w obronie do wyciągania rywalom piłek. Ma też kiepsko wyglądający rzut, po którym jednak piłki wpadają do kosza. Wpadały na uczelni, gdzie przez dwa lata trafił 42.6% trójek i wpadają też teraz. Były poważne obawy czy ten jump shot będzie działał w NBA, ale jak na razie nie ma z tym problemu. Jest jednym najskuteczniejszych debiutantów na dystansie – 33/77, 42.9%.

Po 16 meczach Haliburton zalicza średnio 11.4 punktów ze skutecznością 47.9% z gry, rozdaje średnio 5.4 asyst (przy bardzo dobrym wskaźniku AST/TO 3.44), zalicza 1.1 przechwytów i 0.8 bloku w 28.5 minut gry z ławki. Jest jednym z najlepszych debiutantów, jest w wyścigu po ROY i jest zawodnikiem, który powinien stać się ważnym elementem przyszłości Kings. Bo też wydaje się pasować do De’Aarona Foxa. Są zupełnie innymi graczami, którzy mogą umiejętnościami uzupełniać się na boisku. Fox dysponuje szybkością i dynamiką atakując pomalowane, podczas gdy Haliburton wprowadza piłkę w ruch i dobrze spisuje się jako spot-up shooter.

Oczywiście to dopiero mała próbka pierwszego miesiąca sezonu, a dopiero z kilkuletniej perspektywy będzie można oceniać ten draft i 12 wybór. Zwłaszcza, że to Kings, więc dużo rzeczy może jeszcze pójść nie tak. Ale Haliburton to zawodnik, którego chcesz mieć w swoim zespole, bo pomaga wygrywać, a to krok w stronę przerwania serii przegranych sezonów. On daje nadzieję na lepszą przyszłość. W Sacramento to już bardzo dużo, zwłaszcza, że Marvin Bagley przez ponad dwa lata w lidze w żadnym momencie nie wyglądał tak obiecująco. Kings naprawdę udało się zdobyć niezwykle interesującego gracza i teraz pozostaje mieć tylko nadzieję, że tym razem uda im się też nie zmarnować tego szczęśliwego losu.

Poprzedni artykułWake-Up: Nowy peak Pelicans. Here come the Spurs!
Następny artykułZach LaVine na radarze New York Knicks

4 KOMENTARZE