Po nieco dłuższej niż planowano przerwie wracamy z sylwetką żywej legendy nie tylko Miami Heat, ale NBA w ogóle. Tym razem wspomnimy pobyt Pata Rileya w Nowym Jorku, rywalizację z Chicago Bulls, a także niezbyt elegancką ucieczkę na Florydę, która okazała się dla niego najdłuższym (i zapewne ostatnim) przystankiem w karierze.
Pat Riley zasłynął kiedyś z teorii, która jest nieodłącznym elementem każdej mistrzowskiej drużyny, właściwie niezależnie od dyscypliny. W jego opinii każdy zespół odnoszący sukcesy prędzej czy później “zachoruje”. To swoiste schorzenie zawodowego sportu to nic innego jak “disease of more” lub może po prostu nieuchronna żądza graczy, chciwość w najzwyklejszym ludzkim wydaniu. W którymś momencie każdy będzie po prostu chciał więcej pieniędzy, minut gry lub po prostu większej roli w ofensywie.
Czy ta “choroba” dotyka również trenerów? Sam Riley unikał raczej tego przykładu, ale patrząc na jego życiorys trudno nie odnieść wrażenia, że w którymś momencie kariery sam stał się ofiarą tej przypadłości. Nie chodziło jednak o zarobki. W końcu Jerry Buss przez lata należycie dbał o swojego szkoleniowca.
“Pamiętam kiedy w 1985 r. negocjowaliśmy mój kontrakt. Nie miałem wtedy jeszcze agenta. Byliśmy wtedy świeżo po pokonaniu Celtics w finale. Wszyscy byli szczęśliwi. Po jakichś 10 minutach rozmowy Dr Buss napisał coś na kartce papieru, po czym ją odwrócił. Po zakończeniu rozmowy podsunął mi ją i powiedział, że zamierza być wobec mnie absolutnie uczciwy. Wziąłem tę kartkę do ręki, odwróciłem ją i kiedy zobaczyłem kwotę, pomyślałem, że nie mógłbym nawet prosić o więcej. Z miejsca podpisaliśmy umowę na kolejne 3 lata.”
Jednak to, co gdzieś w środku nieustannie gryzło Rileya nie miało nic wspólnego z liczbą zer na koncie bankowym. Główny trener Lakers – bezsprzecznie najlepszej drużyny dekady – miał pełne prawo czuć się niedocenianym. Mimo licznych sukcesów, które dawały mu wtedy właściwie drugie miejsce na liście najlepszych trenerów w historii zaraz za Redem Auerbachem (choć sam procent wygranych w sezonach zasadniczych miał wyraźnie lepszy niż władca cygar z Bostonu), nie miał w swoim mniemaniu wystarczającej władzy.
Długo czekał też na nagrodę dla najlepszego trenera sezonu, choć w sumie całe lata 80. były pod względem przyznawania tego tytułu dość dziwaczne. Patrząc na mistrzowskie zespoły z tamtych lat nie tylko Riley był regularnie pomijany. Swoich statuetek nie doczekali się też choćby K.C. Jones czy Chuck Daly. Zamiast nich głosowania wygrywali najczęściej szkoleniowcy ekip spoza ścisłej elity lub takich, które ostatecznie nie awansowały ostatecznie do finałów.
Gracze w końcu mieli dość, a na ich czele stał przecież Earvin “Magic” Johnson, który był wówczas u szczytu swoich możliwości. Wiosną 1990 r. odbierał właśnie drugą z rzędu nagrodę MVP, a w sumie już trzecią w ciągu 4 sezonów. Zaczęły się regularne wycieczki do biura Jerry’ego Westa, który mógł wtedy założyć książkę skarg i zażaleń na Rileya.
West oczywiście próbował za wszelką cenę ratować sytuację. Było przecież o co walczyć. Lakers wciąż byli w gronie największych kandydatów do tytułu. Wprawdzie już bez Kareema, ale na środku udanie radzili sobie Mychal Thompson i debiutujący wtedy w lidze Vlade Divac. Te 63 wygrane z sezonu 1989/90 – najlepszy bilans w lidze – nie mogły w końcu pójść na marne.
Stało się jednak inaczej i w najważniejszym momencie Riley po prostu stracił panowanie nad zespołem. W pierwszej rundzie playoffs jeszcze dość łatwo poradzili sobie z Houston Rockets, wygrywając z nimi 3-1 i ograniczając Olajuwona do skromnych jak na niego średnich 18 punktów i 10 zbiórek przy 44% z gry, ale w półfinale konferencji doszło już do całkowitej katastrofy.
Krótko po tej bądź co bądź kompromitacji Riley odszedł ze stanowiska. Dla obu stron nadszedł nieuchronny czas zmian, chociaż być może zanosiło się na nie już wcześniej.
W ramach psychicznej regeneracji od trudów bycia pierwszym trenerem Riley zgodził się wrócić do pracy jako komentator. Tym razem jednak wypłynął na szerokie wody. Nie miał już pracować dla jakiejś lokalnej stacji w Kalifornii, ale dla NBC, która w tamtym czasie była głównym partnerem telewizyjnym NBA. Kto wie, czy tamta decyzja nie kosztowała go jednak ostatecznie przegraną w wyścigu o posadę głównego szkoleniowca kadry USA na igrzyskach w Barcelonie. Być może największym osiągnięciem Rileya z tamtego okresu pozostaje wywiad przeprowadzony z Michaelem Jordanem.
W roli komentatora wytrzymał tym razem około roku. Mniej więcej w tym samym czasie gdy amerykańskie media sportowe żyły zbliżającymi się finałami i rywalizacją Magica z Jordanem, gruchnęła wiadomość o powrocie Rileya na ławkę trenerską, a przy okazji w rodzinne strony. Po latach posuchy Knicks w końcu mieli zrobić krok naprzód i zawalczyć o mistrzostwo.
Powodów dla których Pat Riley zdecydował się przyjąć ofertę z Nowego Jorku było sporo. Pod względem finansowym z pewnością była ciężka do odrzucenia. Poza tym w Knicks miał już gotowe podstawy do zbudowania zespołu mogącego bić się z najlepszymi. Posiadał przecież w składzie jednego z trzech topowych centrów w lidze, co na początku lat 90. mocno ułatwiało jakiekolwiek plany budowania drużyny z prawdziwego zdarzenia.
Tym razem “Riles” zamierzał też całkowicie odciąć się od poprzedniego stylu. Koniec z “Showtime” i wszelkim efekciarstwem, chociaż młody dobrodziej Mark Jackson być może mógłby się sprawdzić w tego typu graniu. Riley chciał stworzyć w Knicks coś zupełnie innego. Tak jakby chciał wrócić do własnych korzeni, kiedy starsi bracia zabierali go na różne nowojorskie boiska, aby rywalizował z większymi i silniejszymi rywalami. To miało wówczas ukształtować Rileya jako młodego gracza i sprawić, żeby po prostu zmężniał i nauczyć się grać twardo.
Tak też miało być z Knicks i wraz z przybyciem nowego trenera, w składzie pojawili się też ludzie, którzy mieli idealnie wkomponować się do nowej koncepcji.
Tuż przed startem sezonu 1991/92 do Nowego Jorku zawitał Xavier McDaniel, którego dość tanio pozyskano z Phoenix Suns. Choć “X-Man” nie zagrzał miejsca w Knicks zbyt długo i po zaledwie roku wyniósł się do Bostonu, to jednak do dziś wielu kibiców wspomina go z sentymentem i kojarzy choćby z takimi obrazkami.
McDaniela stać było oczywiście na znacznie więcej (w swoim jedynym sezonie w Knicks był w końcu trzecim strzelcem zespołu tylko za Ewingiem i Starksem, i sprawiał spore problemy Pippenowi w serii z Bulls), ale nawet jego późniejsza utrata (dość dziwaczna, bo mieli przecież środki na zaoferowanie mu nowego kontraktu) nie zmieniła kształtującego się wtedy oblicza walczaków z Nowego Jorku.
Riley miał przecież także inne asy w rękawie. Przede wszystkim to właściwie on na dobre odkrył dla NBA Anthony’ego Masona, który po odejściu McDaniela w pełni rozwinął skrzydła i zaznaczył swoją obecność.
Wracając jednak do inauguracyjnego sezonu na ławce w Knicks… Riley właściwie postawił wszystko na ostrą i fizyczną defensywę, która zdefiniowała właściwie później całe lata 90. w NBA. To była ta “błotna” koszykówka, na którą część patrzyła wtedy (i nadal to robi) z obrzydzeniem, a inni z kolei do dziś z sentymentem wracają do niej pamięcią. Wprawdzie atak Knicks nawet nie stał obok tego, jaki prezentowali Lakers w latach 80., ale za to po bronionej stronie klimat przypominał niekiedy awantury w podrzędnych barach. W erze Pata Rileya w Nowym Jorku praktycznie nikt w lidze nie tracił tak mało punktów (jedynie w sezonach 91/92 i 94/95 byli drudzy w tym względzie).
Chcesz czytać dalej?
Poniżej znajdziesz trzy różne opcje abonamentu. Zdecyduj się na jedną z nich, a w zamian otrzymasz pełny dostęp do wszystkich artykułów na naszej stronie. To dzięki Twojej pomocy portal jest wolny od reklam, a my możemy 24 godziny na dobę dostarczać Ci najświeższych wieści z NBA.
Subskrybcja
Uzyskaj dostęp dopełnej treści artykułów.
Swietna robota Piotrze. Cieszymy, ze jestes z nami!
<3
Super materiał, kawał dobrego czytania :)
wielkie dzieki