Ceremonia przyjęcia nowych członków do Hall of Fame zbliża się wielkimi krokami, więc to idealny moment, aby przybliżyć sylwetkę jednego z nich. Bobby Jones, bo o nim mowa, w końcu będzie mógł liczyć na swoje pięć minut uwagi koszykarskich mediów. Jego nominacja jest w pełni zasłużona, choć on sam właściwie od zawsze stronił od bycia na pierwszym planie.
Gdyby tylko nasz portal miał nieco bardziej światowy zasięg, z pewnością objęlibyśmy wejście Bobby’ego Jonesa do Hall of Fame jakimś honorowym patronatem. Mowa w końcu o jednym z najlepszych “szóstych” w historii i pierwszym laureacie tej nagrody w NBA. Zgodził się zresztą na rolę zmiennika, chociaż wcześniej regularnie występował w All-Star Games.
Ze święcą można szukać rezerwowych, którzy bardziej przyczyniali się do największych sukcesów swoich zespołów, z tytułem mistrzowskim włącznie. San Antonio Spurs mieli Manu Ginobiliego, jeszcze wcześniej Boston Celtics Johna Havlicka (R.I.P.) z początku kariery, Lakers Michaela Coopera, a Philadelphia 76ers właśnie Roberta Clyde’a Jonesa.
Nie bez znaczenia jest też fakt, że Jones to po prostu jeden z tych Macieja i moich oldschoolowych ulubieńców. W tej sytuacji tekst o nim po prostu musiał się tu znaleźć prędzej czy później. Chris Webber i Ben Wallace mogą jeszcze poczekać na Hall of Fame. Bobby Jones czekał już wystarczająco długo. Odchodził przecież na sportową emeryturę jeszcze w 1986 r.
Jeżeli ktoś nie miał nigdy okazji oglądać Jonesa w akcji nawet w archiwalnych migawkach na Youtube, a chciałby w skrócie dowiedzieć się jak grał, niech po prostu zda się na opinię Billa Simmonsa, który w swojej książce nie tylko umieścił skrzydłowego Sixers w składzie “Białych graczy, którzy grali jak czarni”, ale stwierdził nawet, że już samo brzmienie jego nazwiska było mylące i sugerowało, że to Afroamerykanin.
Być może było to nawet najbardziej klasyczne i najbardziej dźwięczne nazwisko w całym ówczesnym sporcie. A jakie jest dzisiaj? Tyson Fury? Skoro o Furych mowa to pamiętajmy, że Nick także nie zawsze był czarny i że tak naprawdę to nie kto inny jak Mitch Buchannon.
Gdyby móc porównać Jonesa do jednego z bardziej współczesnych graczy, być może najtrafniejszym typem byłby Andrei Kirilenko – przynajmniej pod kątem wszechstronności w defensywie. Jeśli popularny Andriuszka byłby Ivanem Drago, to Jones zdecydowanie mógłby być jak Rocky Balboa, tym bardziej, że grał przecież w Philly. Byliby do siebie podobni niczym Ryu i Ken w dawnym “Street Fighterze”. Najprościej jednak mówiąc, Bobby Jones to był po prostu trochę taki Tayshaun Prince bez rzutu. W całej karierze miał 0/17 za trzy punkty, o czym szerzej później.
Co było takiego ekscytującego w oglądaniu gry Jonesa? Na pewno jego poświęcenie. To był typ walczaka, w dodatku świetnie broniącego, w dużej mierze dzięki swojemu świetnemu atletyzmowi. Jones nie był jak Woody Harrelson przy Wesleyu Snipesie. Jeszcze w liceum dwukrotnie zdobywał tytuł mistrza stanu Północnej Karoliny w skoku wzwyż. Raz zajął drugie miejsce, ulegając innemu członkowi Hall of Fame, Bobowi McAdoo. Dzięki tym atletycznym zdolnościom wiele lat później mógł nie tylko pochwalić się blokiem na samym Juliusie Ervingu, ale przede wszystkim być w pierwszym składzie All-Defensive Team przez 10 (!) kolejnych sezonów, wliczając jeszcze czasy spędzone w ABA.
A wszystko to mimo zdiagnozowanej w dzieciństwie cukrzycy, problemów z arytmią serca oraz epilepsji…
Świetna obrona Jonesa nie była jednak wyłącznie oparta na ponadprzeciętnej skoczności. To było tylko udogodnienie. Jak u wszystkich wybitnych defensorów wszystko zaczynało się oczywiście od głowy oraz chęci. Dodajmy też, że Jones zawsze starał się bronić przepisowo. W jego zachowaniu nie było miejsca na tanie chwyty czy generalnie nieczyste zagrania, tak przecież charakterystyczne dla czasów, w których grał.
“Jeżeli miałem uciekać się do przytrzymywania rywala, wolałem się wycofać. Jeżeli miałem użyć łokcia, aby uzyskać lepszą pozycję, to rezygnowałem i zadowalałem się gorszym ustawieniem.”
Chociaż brzmi to bardziej jak recepta na to jak NIE odnieść sukcesu w zawodowej koszykówce lat 70. i 80., to w tym konkretnym przypadku zdecydowanie przyniosło efekty. Opatrzność zdawała się zawsze czuwać nad bardzo bogobojnym skrzydłowym Sixers, który prywatnie brzydził się nawet przekleństw, o używkach nie mówiąc i przez całą karierę ani razu nie został ukarany przewinieniem technicznym.
Pomnik Bobby’ego Jonesa przed kompleksem treningowym Sixers właściwie idealnie oddaje styl w jakim walczył o każdą piłkę i posiadanie dla swojego zespołu. Indywidualne statystyki nie miały dla niego żadnego znaczenia. Charakteryzowała go wyłącznie czysta determinacja.
Wszyscy kojarzą pamiętny przechwyt zmarłego niedawnego Johna Havlicka. Są i tacy, którzy dobrze znają akcję Larry’ego Birda wykradającego piłkę po nieudanym podaniu Isiaha Thomasa w playoffs ’87. Bobby Jones nie był gorszy i również ma na koncie tego typu zagrania. I to nie jedno, nie dwa, ale przynajmniej trzy. Wstydem jest to, że bodaj żadna z tych akcji nie jest wrzucona na Youtube (kolejny dowód na to jak anonimowy jest wciąż Bobby Jones dla większość kibiców). Na szczęście z pomocą przychodzi oficjalna strona Sixers. Warto zobaczyć jak Jones ratował swoich kolegów z opresji kolejno w finałach z Lakers (1980, czwarty mecz) oraz finałach konferencji z Celtics (1981, czwarty mecz) i Bucks (1983, pierwszy mecz).
Wszechstronność defensywna Jonesa była niezwykle rzadko spotykana. Nie zagłębiając się w zbyt zaawansowane statystyki, wystarczy odnotować, że średnio w karierze zaliczał po ok. 1,5 przechwytu oraz bloku. Oprócz niego jedynie pięciu graczy w historii może pochwalić się takimi wynikami (Julius Erving, Hakeem Olajuwon, David Robinson, Chris Webber i wspomniany już Andrei Kirilenko). To co jednak najistotniejsze to fakt, że Jones spędzał z tej grupy zdecydowanie najmniej czasu na boisku. Jego ograniczenia zdrowotne – przede wszystkim te związane z sercem – sprawiały, że jego minuty gry musiały być ściśle kontrolowane. Przez 12 sezonów spędzonych w NBA (każdy zakończony awansem do playoffs) i 941 rozegranych meczach średni czas na boisku Jonesa to zaledwie 27,3 minuty.
Błędem byłoby jednak sądzić, że Jones był jakimś jednowymiarowym graczem, przydatnym jedynie po bronionej stronie parkietu. Swoje robił także w ataku, choć nie był jakimś wirtuozem, czego sam nigdy zresztą nie ukrywał. Mówił dla “Charlotte Observer”:
“Nigdy nie opanowałem zbyt wielu manewrów ofensywnych. Byłem dość ograniczony w tym zakresie. Ale sądzę, że to bardzo ważne, aby znać swoje limity. Jeżeli tylko potrafiłem po prostu minąć swojego rywala to nigdy nie próbowałem żadnych specjalnych zagrań. Większość moich rzutów było oddawanych z otwartych pozycji albo po kontratakach lub dobitek. Dzięki temu zawsze miałem bardzo wysoką skuteczność.”
Ciężko się z tym nie zgodzić, bowiem Jones faktycznie kończył karierę ze świetnym odsetkiem 56% z gry, co jest jednym z najlepszych wyników w historii.
Kiedy trzeba było, potrafił jednak przejąć na siebie ciężar gry w ataku. Swój strzelecki rekord ustanowił 7 marca 1979 r. w wygranym 114:107 meczu przeciwko Bostonowi. Rzucił wtedy 33 punkty, do czego dodał 15 zbiórek i 6 asyst.
Sporą przesadą byłoby chyba też stwierdzenie, że Jones nie odnalazłby się w dzisiejszej koszykówce. Fakt, że nigdy nie trafił rzutu za 3 punkty nie świadczy tak naprawdę o niczym, jeżeli będzie się pamiętało o tym, jak małą popularnością – nawet wśród graczy obwodowych – cieszyła się w tamtych czasach typu typu akcja (to byłby raj dla Bena Simmonsa).
“Nie wydaje mi się, żebym oddawał rzuty ze złych pozycji. Ktoś może jednak spojrzeć w moje statystyki i zauważyć, że przez całą karierę miałem 0/17 za 3 punkty. Jednak większość tych rzutów było oddawanych na koniec kwart i w sytuacjach przymusowych. Nie pamiętam, abym oddał choć jeden zaplanowany rzut za 3, ponieważ wiedziałem, że to po prostu nie mój zasięg.”
Co ciekawe, mimo rodzinnych tradycji związanych z koszykówką, w dzieciństwie Bobby niespecjalnie garnął się do sportu. Zarówno jego ojciec Bob jak i starszy brat Kirby, grali w lidze akademickiej na uczelni Oklahoma. Tymczasem najmłodszy z Jonesów nie przepadał za koszykówką i na dobre dał się namówić do gry dopiero będąc nastolatkiem. Jako mańkut najchętniej kończył akcje z lewej strony, ale ojciec długo pracował z nim nad udoskonaleniem także prawej ręki. Dzięki temu, w późniejszym okresie Bobby stał się praktycznie oburęczny.
Równolegle z koszykówką nastoletni Jones trenował w liceum South Mecklenburg w Charlotte lekkoatletykę. Ze sporymi sukcesami, szczególnie we wspomnianym skoku wzwyż. Ostatecznie postawił jednak na koszykówkę. Kiedy otrzymał ofertę stypendium z pobliskiej uczelni North Carolina, gdzie miał grać dla trenera Deana Smitha, nie zastanawiał się długo.To właśnie wtedy dał się poznać przede wszystkim jako genialny defensor, lubujący się przede wszystkim w blokowaniu rzutów rywali.
Trener Smith na tyle ufał jego umiejętnościom, że w derbach przeciwko North Carolina State potrafił w różnych momentach meczu wystawiać Jonesa do krycia albo Davida Thompsona, swojego późniejszego kolegę z Denver Nuggets, albo też mierzącego 224 cm Tommy’ego Burlesona. W obu przypadkach radził sobie ponoć całkiem nieźle. Zresztą, to właśnie okres gry w barwach Tar Heels dał Jonesowi najwięcej, jeżeli chodzi o zrozumienie niuansów defensywnych.
“Kiedy byłem w szkole średniej bardzo chciałem być dobrym obrońcą. Byłem wysoki i potrafiłem blokować. Jednak dopiero kiedy znalazłem się w Północnej Karolinie trener Smith nauczył mnie na czym polega prawdziwa defensywa. Jak udzielać pomocy ze słabej strony, wykorzystywać przewagę, odcinać od piłki oraz jak i kiedy pomagać kolegom. To właśnie Dean Smith i Bill Guthridge (asystent trenera – przyp. red.) odegrali kluczową rolę w moim rozwoju.”
Jones stał się na tyle elitarnym defensorem na poziomie akademickim, że w 1972 r. powołano go nawet (wprawdzie na ostatnią chwilę) do kadry USA na Igrzyska Olimpiijskie w Monachium. To właśnie wtedy miał okazję bliżej poznać swojego późniejszego partnera z Sixers Douga Collinsa. Jak wiadomo jednak, Amerykanie nie zdobyli wówczas złotego medalu po dość kontrowersyjnym, delikatnie mówiąc, finale ze Związkiem Radzieckim.
Rok po nieudanej przygodzie z igrzyskami Jones został wybrany w drafcie przez występujących w lidze ABA Carolina Cougars. Jones nie był jednak zainteresowany porzuceniem studiów i pozostał na ostatni sezon na uczelni. Ukończył ją z tytułem magistra psychologii w 1974 r. Na zakończenie etapu w lidze akademickiej był współbohaterem jednego z najbardziej niesamowitych powrotów w historii, w dodatku przeciwko odwiecznym rywalom z Duke.
W międzyczasie w NBA upomnieli się o niego Houston Rockets, którzy wybrali go z wysokim piątym numerem w drafcie.
Batalie pomiędzy ligami o prawa do gracza z NCAA nie były wówczas niczym nowym. Ostatecznie Jones nie trafił jednak ani do Houston, ani też nie rozpoczął kariery w swoich rodzinnych stronach. Cougars przenieśli się latem do St. Louis. Swoich praw do Jonesa zrzekli się na rzecz Denver Nuggets w zamian za niepokornego Marvina “Bad News” Barnesa. Skąd ten pomysł? Wielką chrapkę na Jonesa miał trener Larry Brown – notabene również absolwent uniwersytetu North Carolina. Brown prowadził wcześniej Cougars, ale w międzyczasie przeniósł się do Denver i namówił włodarzy swojego nowego klubu na złożenie oferty kontraktu Jonesowi. Tak oto 23-letni chłopak z Charlotte, który w dzieciństwie nie chciał nawet słyszeć o grze w koszykówkę przeniósł się do Colorado i miał zacząć zarabiać na życie jako profesjonalny sportowiec.
Bobby Jones szybko znalazł sobie miejsce w nowym środowisku. Nuggets byli ligową potęgą. Wygrali 65 z 84 meczów, ale przegrali ostatecznie w finale z Indianą Pacers po siedmiu meczach. W kolejnym sezonie Jones był już oficjalnie All-Starem, a Nuggets znowu byli w formie. Wzmocnili się Danem Isselem z Kentucky Colonels i przyciągnęli do siebie gwiazdę North Carolina State Davida Thompsona. Mieli teoretycznie wszystko, aby sięgnąć po tytuł, ale w finale znowu okazali się gorsi. Tym razem ulegli 2-4 New Jork Nets z Juliusem Ervingiem w składzie, który średnio w tamtej serii rzucał po blisko 38 punktów.
I na tym skończyła się przygoda z ligą ABA… Na szczęście Nuggets byli w gronie czterech zespołów, które zostały wchłonięte przez NBA. Bobby Jones okazał się zresztą jednym z wielu przykładów na to, że gracze z upadłej ligi wcale nie byli gorsi. Wciąż utrzymywał poziom All-Star, a Denver Nuggets byli jedną z czołowych drużyn Konferencji Zachodniej.
Z czasem jednak włodarze Nuggets zaczęli mieć obawy co do stanu zdrowia Jonesa. Chodzi o wspomniane już problemy z sercem oraz zdarzające się ataki epilepsji. Chociaż ich objawy były skutecznie zwalczane poprzez zażywane leki, niektórzy bali się ponoć czy kariera Jonesa nie wisi na włosku. Nieco profilaktycznie postanowiono więc zakończyć z nim współpracę i latem 1978 r. Jones został oddany do Philadelphii wraz z Ralphem Simpsonem za George’a McGinnisa. W Denver do dziś uważa się, że był to jeden z najgorszych transferów w historii klubu.
McGinnis spędził w Nuggets zaledwie 1,5 sezonu, podczas gdy Jones był kluczową postacią Sixers przez osiem lat, w trakcie których m.in. trzykrotnie zagrał w finałach NBA, a w 1983 r. sięgnął po mistrzostwo. Reszta jest historią.
Trudno nie darzyć sympatią gracza, który gra inteligentnie, nie patrzy we własne statystyki i dla którego liczy się tylko dobro zespołu. Jeszcze w czasach gry na uczelni trochę przypadkiem spopularyzował gest, który stał się później jego znakiem firmowym. Dean Smith nazwał go nawet później “The Bobby Jones Rule”. Po każdym udanym podaniu od kolegi Jones wskazywał go palcem wskazującym, co było niejako symbolem docenienia i wdzięczności.
Każdy marzyłby o takim koledze w zespole, podobnie jak każdy trener chciałby mieć u siebie takiego gracza. Gdyby ktoś pokroju Jonesa trafił dzisiaj np. do San Antonio, można być pewnym, że z miejsca stałby się nowym ulubieńcem Gregga Popovicha.
W Philadelphii uwielbiali go wszyscy. Od kibiców po kolegów z zespołu i trenerów. Nie ma się więc co dziwić, że Sixers zastrzegli nr 24 na cześć Jonesa już kilka miesięcy po zakończeniu przez niego kariery.
Bobby Jones, grając w czasach, gdy kokaina była wszechobecna w szatniach NBA, potrafił trzymać się z dala od kłopotów. W żadnym wypadku nie był szajbusem, który po zmroku próbował strącić księżyc kamieniem. Próby wyszukania jakiegokolwiek skandalu spoza parkietu z jego udziałem są właściwie z góry skazane na niepowodzenie.
Na koniec dwa pochlebstwa prosto z głębi internetu.
Larry Brown:
“Oglądanie Bobby’ego Jonesa na parkiecie jest jak obserwowanie gry jedynego uczciwego gracza przy stole pokerowym pełnym oszustów.”
I oczywiście Julius Erving:
“Gdybym miał doradzić jakiemuś młodzieńcowi na kim powinien się wzorować, powiedziałbym, że na Bobbym Jonesie. To był gracz totalnie niesamolubny, który biegał jak jeleń, skakał jak gazela, grał za każdym razem z pełnym zaangażowaniem i z głową, po czym schodził z parkietu jakby nic się nie stało.”
Po ponad 30 latach Bobby Jones w końcu został należycie doceniony. Lepiej późno niż wcale.
Dzięki Piotr!
Super ciekawostka, że wskazywanie palcem wyszło od niego. Dziś popularne na każdym parkiecie
Ciekawe czy za 30 lat ktoś się zdziwi, że rzucie szczęki zaczęło się od Stepha?
Świetny tekst! Dzięki! A podlinkowane arty i filmiki idealnie wytłumaczyły, kim był Bobby Jones, ekstra robota.