Flesz: Koniec ery. Tom Thibodeau został wyprzedzony przez NBA

9
fot. Steve Aschburner, nba.com

Czeka to prawdopodobnie każdego z nas. Kiedyś i my zostaniemy zastąpieni. Dziś wydaje się, że żegna się z ligą na zawsze i wielu jest zadowolonych. Tom Thibodeau jest jednak trenerem, którego za 30 lat wspominali będziemy jako jednego z najważniejszych.

Niech świadczy choćby o tym fakt, że dziesięć lat po tym, gdy jego defensywny system zmienił NBA, nie widać jego następcy.

Magia Thibodeau przestała działać, kiedy przestał zatrzymywać atak NBA. Do ostatnich swoich dni w Minnesocie za priorytet brał siłę ponad umiejętności (patrz: Taj Gibson grający pozycję nr 4 we współczesnej NBA; stretch-4 Anthony Tolliver spędził ostatnio cały mecz jako trójka), do ostatnich dni miał przy sobie swoich silnych wyznawców (Gibson, Rose, Deng), ludzi których nie oszczędzał i niejednokrotnie doprowadził do kontuzji, ale ludzi którzy akceptowali ciężką pracę i niezbyt wiele pochwał:

Krajobraz ligi jednak zmienił się w ostatnich latach. Stawia się na trenerów biegłych w konstruowaniu nowoczesnych systemów ofensywnych, z kolei analityka zmieniła sposób postrzegania przez graczy dodatkowych jednostek treningowych. Sami gracze, z uwagi na ciągłe obcowanie z otoczeniem poprzez social-media, są też dziś bardziej wrażliwi, niż byli te dziesięć lat temu.

Jak na tyle energii ile Thibodeau wkładał w przygotowywanie planów meczowych i hiperaktywne trenowanie graczy w trakcie spotkań po bronionej boiska, rezultaty w ostatnich latach były rozczarowujące.

Kiedy czarodziejska różdżka przestała działać, ukazał się graczom i nam choleryk, którego przerosły dodatkowe obowiązki prezydenta klubu. Thibodeau jest człowiekiem, którego dziś określa się mianem “control freak”. Tacy ludzie są najgroźniejsi dla samych siebie. Koszykarze i kibice przestali ufać, że Thibodeau wie co robi, kiedy to na czym znał się najlepiej przestało działać.

Popatrzmy jak wyglądał upadek Thibodeau. Prześledźmy jego karierę od momentu, gdy w połowie poprzedniej dekady ówczesny trener Houston Rockets Jeff Van Gundy nazwał swojego asystenta “geniuszem” i oddał mu pod władanie całą obronę. Przejdźmy przez trzy lata w Bostonie, które zwiastowały rewolucję, najlepsze czasy w Chicago, aż po zimę w Minnesocie.

Oto jak broniły teamy Thibodeau w porównaniu z ligową średnią efektywności defensywnej (minus/plus punkty na sto posiadań wg Basketball Reference).

2005 (Houston) -4.4 (4. obrona ligi)
2006 (Houston) -2.9 (6)
2007 (Houston) -5.8 (3)
2008 (Boston) -8.6 (1)
2009 (Boston) -6.0 (2)
2010 (Boston) -3.8 (5)
2011 (Chicago) -7.0 (2)
2012 (Chicago) -6.3 (2)
2013 (Chicago) -2.7 (6)
2014 (Chicago) -6.2 (2)
2015 (Chicago) -1.3 (11)
2016 (Minnesota) +3.7 (28)
2017 (Minnesota) +3.2 (27)
2018 (Minnesota) +2.5 (27)
2019 (Minnesota) +0.7 (17)

Odcięcie penetracji do środka, “ice” w pick-and-rollu (prowadzenie kozłujących do rogów), pomoc przerzucona na silną stronę, a nawet pre-rotacje, jak ta tutaj Carlosa Boozera:

A po nich szybkie powroty do shooterów. Obrona pracująca ewidentnie jako całość. Obrona kryjąca pole trzech sekund i rzuty za trzy z rogów boiska.

To był fantastyczny system. Z Kevinem Garnettem pre-rotującym i dyrygującym nim w Bostonie mógł być to najskuteczniejszy system defensywny w historii NBA. Joakim Noah pokazał nam później za to w Chicago, że nawet przeciętny atleta może być mózgiem takiego schematu.

Dziesięć lat temu Kobe Bryant, Carmelo Anthony i nawet LeBron James gro czasu spędzali na wyspie, dwóch wysokich kręciło się wokół pola trzech sekund. Nie było tyle miejsca, ile jest teraz, i system Thibodeau sprawiał, że grało się przeciwko Rockets, Celtics czy później Bulls pięciu na sześciu. Lata temu tylko gracze, którzy potrafili przewidzieć dwa kroki na przód, gracze którzy znali zasady obrony Thibsa, byli w stanie go pokonać. Jamesowi udało się to dopiero za trzecim razem.

Ten system działał jeszcze pięć-sześć lat temu. Kiedy spojrzy się na tamte mecze z 2013 czy 2014 roku, dziś może wydać się nam szokujące, jak wtedy jeszcze ludzie chcieli rzucać z mid-range – robić to co chciał Thibodeau. Ale ewolucja NBA, rozwój pozycji stretch-four, związany w dużej mierze z tym, że koncept Thibsa szybko zaczął znajdować swoich naśladowców (np Thunder Scotta Brooksa, Pacers Franka Vogela), do tego coraz lepszy spacing, a dziś nawet odsuwanie się graczy od linii rzutów za trzy na dziewiąty metr, zaczęły zjadać system Thibodeau. Aż nowa era rzutów za trzy dogoniła go w Minnesocie, gdzie wciąż jeszcze nie chciał rezygnować z tego co sprawiło, że na początku tej dekady uznawany był za jednego z trzech-czterech najlepszych trenerów NBA.

To samo przytrafiło się na końcu kariery Philowi Jacksonowi, który nie potrafił pożegnać się z Triangle Offense. Ta sama, wręcz wrodzona, upartość w pozostawaniu przy tym co doprowadziło do pierścieni mistrzowskich, wyrzuciła już, czy wyrzuca właśnie na pobocze legendarnych trenerów w jeszcze wielu innych dyscyplinach sportowych. Łatwiej zalecić elastyczność 60-letniemu trenerowi z sukcesami, niż być 60-letnim trenerem z sukcesami i porzucić tę jedną rzecz, w którą się w swojej pracy, na końcu dnia, wierzy.

Thibodeau pozostał na statku do końca i zginął. I to jest okej. To naturalna kolej rzeczy.

9 KOMENTARZE

  1. Świetne, trzeźwe spojrzenie na sprawę Thibsa.

    Jego upór i brak krytycznego spojrzenia na swoją pracą poza systemem defensywnym przejawiał się też w braku refleksji na temat minut granych przez jego graczy w RS i wynikających z tego chronicznych kontuzji i równie chronicznego zmęczenia w playoffs.

    0