Flesz: Właściciele klubów wracają do gry

3
fot. AP Photo

Wieczorem, siedząc wśród samych znajomych, każdy właściciel chce być jak Jerry Jones.

Ostatni miesiąc w NBA przyniósł nam sekwencje zdarzeń tworzące powoli pewien mały trend. Właściciele klubów coraz bardziej dochodzą do głosu. Po kilkunastu latach względnej stabilizacji w znanej nam hierarchii właściciel-GM-trener, jakby kilku z tych pierwszych uwierzyło w sukces Trumpa i zachłysnęło się nawrotem sympatii do autokratyzmu.

W Filadelfii Josh Harris i David Blitzer nawet nie pozorowali szukania Generalnego Menedżera, któremu powierzą podejmowanie decyzji. Wywindowali swojaka Eltona Branda. Przecież decyzja o wstawieniu Markelle’a Fultza do piątki 76ers ma tyle sensu, jakby to nie rozumiejący analityki i psychologii sportu właściciel kazał trenerowi grać nr 1 draftu.

Po wczorajszym zwolnieniu Ryana McDonough marionetką w rękach Roberta Sarvera staje się inny, niedoświadczony ex-koszykarz James Jones, dotychczasowy asystent GM’a Phoenix Suns.

W Minnesocie Glen Taylor mówi na spotkaniu ligowej rady właścicielom innych drużyn, żeby sztaby menedżerskie pomijały Toma Thibodeau i w sprawie wymiany Jimmy’ego Butlera kontaktowały się bezpośrednio z nim.

Nie jest to nowość. W przeszłości zupełnie normalnym było to, żeby właściciel drużyny był menedżerem, trenerem i kierownikiem. Nawet jeśli tytularnie nie był menedżerem, to menedżer musiał się pytać go o zgodę na zwolnienie gracza z końca rotacji, trener za to zasypiał na słuchawce, bo wysłuchiwał wieczorami uwag dotyczących strategii meczowych.

Tom Landry prowadził Dallas Cowboys od 1960 roku, zdobył dwa tytuły i przez 28 lat tylko pięciokrotnie nie wszedł ze swoją drużyną do playoffów. Ale kiedy właścicielem tego najpopularniejszego wtedy i dziś klubu świata został wygadany, olejowy dorobkiewicz z Arkansas, jedyny trener, którego Cowboys znali natychmiast stracił pracę (zdjęcie wyżej zostało zrobione tuż po ostatniej rozmowie). Fani byli wściekli. Jednak już trzy lata później Jerry Jones świętował swój pierwszy, a trzeci wygrany SuperBowl w historii Cowboys. W następnym roku jego klub wygrał go back-2-back. Co wtedy zrobił właściciel Cowboys? Zwolnił trenera. Dlaczego? Nie dogadywał się z nim. Zastąpił go kimś nad kim będzie mógł lepiej panować, i od 1993 roku aż do dziś taki panuje układ w “Jerryworld”.

Jones zresztą nie był pierwszym właścicielem, który władał nad wszystkim i przy tym odnosił sukcesy – Al Davis przed nim zdobył trzy tytuły jako właściciel tych Oakland Raiders. Tych, bo nawet w Polsce widzisz ubrania Raiders, a widzisz je dlatego, że najbardziej charyzmatyczny właściciel w historii profesjonalnego amerykańskiego sportu, nazywany “Bay Satan in Silver”, zrobił z Raiders ikonę brutalności, sportowy synonim gangsterskiego rapu czy gangów motocyklowych. Al Davis stworzył markę, która w latach 90-tych łączyła nawet członków Bloods i Cribs.

Jeszcze przed dwudziestoma laty mieszanie się właścicieli w menedżment i coaching nie było wcale postrzegane jako coś złego.

Przez tyle lat właścicielami klubów NBA (nie mówiąc o ABA), jeszcze w jej przedprofesjonalnych czasach bywali bogaci fani sportu. Jak oni, przy szklaneczce burbonu, mogliby odmówić sobie dogadywania wymian z innymi właścicielami, czy ustalania wyjściowego składu na mecz za pięć siódma? Byli też szanowani właściciele, jak Jack Kent Cooke, właściciel Lakers z lat 60-tych, który przyszedł do NBA z futbolu właśnie; biznesmen, ale i on pragnął, żeby każda decyzja przechodziła przez jego stolik. Choć zatrudniał najlepszych ludzi na stanowiska menedżerskie i trenerskie.

Tradycja nawoływania do postawienia ścian w tym klubowym open-spejsie wcale nie zaczęła się kiedy my weszliśmy do internetu i sami zaczęliśmy udawać GM’ów w ligach fantasy.

Stygmatyzacja właściciela, jako kogoś-kto-powinien-zabrać-ręce-od-spraw-dotyczących-składu następować zaczęła gdzieś w latach 90-tych, kiedy to skłócony z Philem Jacksonem właściciel Bulls Jerry Reinsdorf postanowił zakończyć dynastię.

W następnej dekadzie niechlubną sławę jako wszczubiający nos-w-nie-swoje-sprawy właściciel zyskał James Dolan. Pamiętasz, gdy zatrudniając Jacksona niemalże obrażony przyznawał, że tak jak sobie życzyliście umywam ręce?

Sarver wczoraj na antenie KMVP-FM 98.7 w Phoenix, tłumacząc decyzję o zwolnieniu McDonough, przyznał, że jego zdaniem “rozwój drużyny osiadł”. Fakt, że McDonough był tak zły w swojej roli, że zasługiwał nawet na zwolnienie, ponowne zatrudnienie go dla hecy i zwolnienie dzień później raz jeszcze, ale dziwne, że Sarver robi to akurat teraz, kiedy wydaje się, że McDonough ma za sobą lato swoich najlepszych decyzji. Jeszcze przed tygodniem pisałem, że najważniejszą kwestią w Suns jest odbudowa kultury w klubie i musi się tym zająć trener. Igor Kokoszkow, po doświadczeniach w Utah i przede wszystkim z kadrą Słowenii, wydawał się być właściwym kandydatem na to miejsce.

Sarver przypomniał nam jednak, że budowanie kultury w organizacji zaczyna się u samej góry. Trenera zmienić łatwo, GM’a jeszcze prościej, ale właściciela wyrzucić się tak po prostu nie da.

Kibicom pozostaje liczyć więc na to, że mają tego dobrego. To ich kluby i ich zabawki, o czym przypominają nam ostatnio coraz częściej.

Poprzedni artykułTypy na sezon 2018/19: Washington Wizards
Następny artykułDniówka: Suns bez GM’a. Spurs bez rozgrywającego. Wzrost liczby fauli w preseason

3 KOMENTARZE

  1. Myślę, że Maciek uczepiłeś się tego Fultza jak rzep psiego ogona. Myślę, że nie ma sensu analizowanie matchupów w meczach PRESEASON, kiedy oczywistym jest, że trener chce spróbować nowych lineupów, a pamiętajmy, że Markelle to był mocny kandydat na nr 1 draftu i jakoś ten potencjał trzeba uwolnić.

    Dodajmy do tego wszystkie głosy, że jego problemy rzutowe w dużej mierze dotyczyły sfery mentalnej, a z tego co dostaje się od nas z obozów Sixers Fultz bardzo mocno przepracował lato i liczy na przełomowy sezon. Czy właśnie PRESEASON nie jest czasem, aby jako trener pokazać mu, że wierzymy w Ciebie, że miejsce w piątce na Ciebie czeka, że jesteś przyszłością tej organizacji?

    Nie znam Markelle’a, ale nie zamykajmy tego tylko w liczbach, wrócimy do nich w połowie sezonu. Nawet jeżeli Brett Brown zacząłby sezon z Fultzem w piątce to jeżeli będą męczarnie w meczach porozmawia z nim, opowie o Manu Gino i przesunie go na ławkę zamieniając z Reddickiem (o którym każdy wie, że na papierze to lepszy fit, sztab trenerski Sixers również).

    Podobna sytuacja była z Wade’m w Chicago, choć bardziej od strony szacunku do weterana, gdzie zaczynał sezon w pierwszej piątce, nie działało to, więc po iluś tam meczach wchodził z ławki, ale przynajmniej nie kwasił, bo z tego co pamiętam sam poprosił o przesunięcie na ławkę. Zarządzanie ludźmi, zarządzanie talentem, to wszystko istotne sprawy i przynajmniej w preseason wyluzujmy z istotnością statystyk +- lineupów.

    PS: Maciek, bardzo lubię Twoje analizy, ale na odpowiedniej próbce :)

    0