Dniówka: Drugi tytuł Stepha i znowu bez MVP Finałów. West, McGee i Brown zostali mistrzami

20
fot. Nhat V. Meyer / Newspix.pl
fot. Nhat V. Meyer / Newspix.pl

Kevin Durant pięć lat czekał na moment, aby wrócić do walki w wielkim Finale, ponownie zmierzyć się z LeBronem Jamesem i wreszcie go pokonać. Nie udało mu się to w koszulce Oklahoma City Thunder, potrzebował większego wsparcia, innego stylu gry i dołączył do drużyny, która wygrała 73 mecze sezon regularny wcześniej.

Był mocno krytykowany za wybranie najłatwiejszej ścieżki, ale ta ścieżka doprowadziła go tam, gdzie chciał – na sam szczyt. Osiągnął swój cel, dzisiaj jest mistrzem NBA i nie jest to tytuł, który otrzymał w prezencie, ale coś, na co zapracował. Rozegrał świetny sezon, w playoffach był jeszcze lepszy, a przede wszystkim miał fenomenalną serię finałową i to w bezpośrednim pojedynku z najlepszym koszykarzem na świcie.

W meczu otwarcia rzucił 38 punktów, w kolejnym imponował wszechstronnością po dwóch stronach parkietu, zaliczając między innymi 5 bloków i 3 przechwyty, w Game 3 trafił swój najważniejszy rzut sezonu, zapewniając Warriors zwycięstwo, potem swój najsłabszy występ w Finałach zakończył z 35 punktami, a dzisiaj w nocy rzucił najlepsze 39 i jego dwie kolejne trójki w drugiej kwarcie rozkręciły kluczowy run gospodarzy.

Średnio 35.2 punktów, 8.4 zbiórek, 5.4 asyst zapewniło mu statuetkę dla MVP Finałów.

KD zrobił ogromną różnicę w pojedynku z Cavaliers, pomagając Warriors wziąć rewanż za klęskę z zeszłego roku. Ale też obecność Duranta sprawiła, że po raz kolejny, kiedy Warriors sięgają po mistrzowskie trofeum, nieco w cieniu znajduje się Stephen Curry.


Dwukrotny MVP sezonu regularnego – w tym pierwszy w historii jednogłośny zwycięzca tej nagrody i zawodnik, który zdominował sezon 2015/16, na kilka miesięcy zrzucając Króla z tronu – to już teraz jeden z najlepszych strzelców w historii NBA, obecnie co najmniej Top-5 gracz ligi, dwukrotny mistrz, ale nadal nie został MVP Finałów.

Curry jest pierwszym w historii mistrzem i co najmniej dwukrotnym MVP sezonu regularnego, który nie ma w swoim dorobku wyróżnienia dla najlepszego gracza finałowej serii. W całej historii ligi jeszcze tylko Karl Malone ma dwie statuetki MVP, trzy wizyty w Finałach i zero MVP Finałów, ale Mailman przecież nie ma pierścienia.

Steph właśnie po raz drugi został mistrzem i to jest dla niego najważniejsze. Indywidualne nagrody schodzą na dalszy plan, liczy się sukces drużyny. Ale pod względem indywidualnym także może czuć dużą satysfakcję z tego, że zrehabilitował się za swoje słabe występy z Finałów 2016 i udał mu się rewanż na Cavaliers.

Rok temu Curry był głównym obiektem żartów w trakcie Finałów. Oczywiście wiadomo było, że ma kłopoty z kolanem i nie jest w stanie grać na swoim normalnym poziomie, ale przecież chwilę wcześniej rozwiązał koszykówkę i już nazywano go najlepszym koszykarzem na świecie, a w najważniejszym momencie sezonu nie był w stanie poprowadzić swojej drużyny. I do tego jeszcze chciał sprzedać nam swoje nowe buty, z których śmiał się cały internet.

Cavaliers celowali w Curry’ego w jako najsłabszy punkt defensywy i mocno go męczyli, a LeBron wykorzystywał każdą okazję, żeby przypomnieć kto jest prawdziwym numerem jeden. Pierwsze dwa mecze Warriors wygrali, mimo łącznie tylko 29 punktów Stepha, w porażce w Game 3 w 31 minut złapał sześć fauli, a potem co prawda rzucił 38 punktów i Warriors prowadzili już 3-1, ale co z tego, skoro przegrali trzy kolejne mecze? W Game 6 sfrustrowany rzucił ochraniaczem na zęby w jednego z kibiców i musiał opuścił parkiet na 4:22 minut przed końcem, po czym jego żona Ayesha wylewała na Twitterze swoją złość, pisząc o ustawianych Finałach. I potem był legendarny Game 7, kiedy Kyrie Irving trafił właśnie nad nim najważniejszy rzut, podczas gdy Curry, broniony przez Kevina Love’a, nie potrafił zrobić sobie miejsca do rzutu. W czwartej kwarcie tamtego kluczowego meczu lider gospodarzy miał tyle samo celnych rzutów (1/6 z gry) co strat, a w sumie uzbierał tylko 17 punktów z 19 rzutów.

Steph i jego drużyna zostali wtedy mocno upokorzeni. Przegrali serię, którą już niemal mieli w garści i przegrali swój magiczny sezon. 73 wins means doesn’t mean a thing, without a ring. Stali się wielkimi przegranymi, zaliczając niezwykle bolesny upadek, bo spadli z samego szczytu. Byli obrońcami tytułu, najlepszą drużyną w historii sezonu zasadniczego, a ich lider pierwszym jednogłośnym MVP w historii.

Wspominając tamte czasy, Curry mówił, że Warriors przeszli przez koszykarskie piekło. Teraz odbili się i znowu mogą świętować. Oczywiście obecność Duranta bardzo im pomogła, ale Steph także grał rewelacyjnie, pokazał na co go stać, gdy jest zdrowy i po cichu rozegrał swoje najlepsze playoffy w karierze:

28.1 punktów (48.4% z gry i 41.9% za trzy), 6.2 zbiórek, 6.7 asyst i 2 przechwyty.

W samych Finałach zaliczał średnio 26.8 punktów (44% z gry i 38.8% za trzy), 8 zbiórek i 9.4 asyst

W Game 1 trafił 5 trójek na 28 punktów, ale też zanotował swoje najlepsze w tamtym momencie w Finałach 10 asyst. W drugim meczu poprawił to do 11 asyst, zaliczając swoje pierwsze w karierze triple-double (32-10-11) w playoffach. W trzecim spotkaniu miał przede wszystkim aż 13 zbiórek, z czego 5 na atakowanej tablicy. W Game 4 przypomniał nieco siebie z 2016 roku i zdominowany fizycznością rywali rozegrał swój najgorszy mecz tych playoffów (14 punktów, 4/13 z gry), ale nadal miał 10 asyst. Szybko też się zrehabilitował i wczoraj znowu robił swoje. Dostawał się na linię (12/15), zdobywając swoje najlepsze w tej serii 34 punkty i po raz czwarty zanotował double-double z 10 asystami.

Te Finały w wykonaniu Curry’ego to był występ na miarę jednego z największych gwiazdorów ligi, ale KD był jeszcze lepszy i to on jest teraz głównym bohaterem. A Steph nie ma z tym żadnego problemu i to też świetnie pokazuje, jakim jest typem człowieka i zawodnika.

Nie miał problemu z tym, żeby ustąpić miejsca Durantowi. Nie miał problemu z tym, aby podzielić się z nim pierwszoplanową rolą w swoim zespole. Zresztą sam przekonywał go, żeby dołączył do Warriors. To mistrzowskie trofea są priorytetem, a Curry wiedział, że KD to dla zespołu i dla niego samego ogromne wsparcie. To coś, za co warto docenić Stepha, bo w tym świecie rywalizacji o uwagę mediów i wielkie pieniądze, gdzie na każdym kroku ścierają się ze sobą indywidualne aspiracje graczy, niewielu byłoby gotowych na taki krok. Tym bardziej, że Curry już był mistrzem i potem wygrał ze swoją drużyną 73 mecze, a w Finałach 2016 nie był zdrowy. Mógł równie dobrze uznać, że nie potrzebuje dodatkowego wsparcia, żeby ponownie poprowadzić Warriors na szczyt. Ale postąpił inaczej i to w dużej mierze dzięki niemu w ekipie z Oakland udało się zbudować tak fantastyczną kulturę, gdzie ego schodzi na bok, a na pierwszym miejscu jest sukces drużyny. To zawsze zaczyna się od samej góry, od najlepszego zawodnika.

Już dwa lata temu Curry nie miał żadnego problemu z tym, że odbierając swój pierwszy tytuł, to jego kolega znalazł się w centrum zainteresowania. W 2015 roku Steph był MVP sezonu zasadniczego i także najlepszym zawodnikiem swojej drużyny w Finałach. W tamtym pojedynku z Cavs zaliczał średnio 26 punktów (44% z gry i 38.5% za trzy), 5.2 zbiórek i 6.3 asyst. W meczu numer pięć rzucił 37 punktów, a w kończącym Game 6 miał 25 punktów, 6 zbiórek, 8 asyst i 3 przechwyty. Grał jak przystało na lidera, ale na bohatera Finałów wyrósł Andre Iguodala. To wtedy A.I. stał się x-faktorem, był świetną historią i to on ostatecznie został wyróżniony statuetką dla MVP Finałów.

Teraz na początku sezonu 2016/17 Curry nawet, aż za bardzo się wycofał – chciał żeby KD jak najlepiej poczuł się w zespole i do niego wkomponował. Dopiero z czasem Steph wrócił do swojej gry, mając coraz więcej momentów przypominających jego MVP-czasy i budował swoją formę, będąc w optymalnej dyspozycji na playoffy. I w playoffach także jeszcze lepiej wyglądała jego współpraca z Durantem. Stworzyli zabójczy duet, który w Game 5 Finałów swoimi dwójkowymi akcjami nie dał szans Cleveland.

Średnio w finałowej serii, zdobywali razem 62 punkty przy skuteczności 50% z gry, a to dopiero pierwszy rok ich współpracy. To może być dopiero początek długiej dominacji tego duetu, zwłaszcza, że obaj są w swoim primie i obaj są jeszcze przed 30-stką.

Steph nie ma statuetki dla MVP Finałów, ale teraz to on może się śmiać


Mistrzowie 2017 to mało porywająca historia drużyny, która od samego początku sezonu była zdecydowanym faworytem i ostatecznie zdominowała playoffy, sięgając po tytuł. Ale w samym zespole jest wiele ciekawych, indywidualnych historii.

Draymond Green. Rok temu jego zawieszenie przeszkodziło Warriors wygrać Game 5 i pomogło Cavs odwrócić serię. Dray grał świetnie w tamtych Finałach, ale przez całe playoffy zapracował sobie na miano wroga publicznego numer jeden, przez swoje brudne zagrania, kiedy wymachując nogami na wszystkie strony kopał rywali po jajach. I to też zemściło się na nim w Finałach, kiedy dał się sprowokować LeBronowi. Teraz przyznaje, że jego zawieszenie kosztowało Warriors tytuł, ale udało mu się zrehabilitować. Przez całe tegoroczne playoffy nie miał żadnego poważniejszego incydentu, a wcześniej odegrał ważną rolę w przekonaniu KD do przeprowadzki i sam też odsunął się w cień w ataku, nadal jednak pozostając kluczową postacią tej fantastycznej defensywy Warriors.

Klay Thompson. W trzech z pięciu meczów w Finałach nie miał więcej niż 13 punktów, ale nie było żadnych historii o tym, że brakuje mu piłki i że chciałby więcej rzutów. Była za to świetna gra Thompsona w obronie. To kolejny w Warriors przykład poświęcenia dla dobra zespołu. Na koniec symbolem tego jak indywidualne cyferki nie mają znaczenia, bo liczą się tylko trofea, może być samolocik, jaki Klay zrobił sobie z boxscore’u podczas konferencji prasowej.

klay-press-g5

Andre Iguodala. Dwa lata temu był MVP Finałów. Rok temu w ostatnich meczach serii z Cavs miał kłopoty z plecami, które mocno go ograniczyły i w decydującym momencie Game 7, to właśnie na nim LeBron zrobił swój wielki blok. Teraz w czasie playoffów AI też miał problemy zdrowotne (kolano), na szczęście nie było to nic poważnego i ponownie w Finałach mógł być kluczową postacią z ławki, a na koniec w Game 5 rozegrał swój najlepszy mecz tego postseason, latając nad koszami, jakby był dobre kilka lat młodszy i zdobył 20 punktów.

Steve Kerr. Dwa lata temu świętowanie mistrzostwa popsuły mu kłopoty z plecami. Poddał się wtedy operacji, ale to nie rozwiązało problemu, a wręcz pogorszyło sytuację. Wracając do zdrowia Kerr stracił ponad połowę kolejnych rozgrywek. W tym sezonie był już przez cały czas na ławce, ale nieustannie musiał radzić sobie z dokuczającym bólem, który w playoffach stał się znowu zbyt silny, uniemożliwiając mu pracę. Warriors na sześć tygodni stracili swojego trenera i były poważne obawy, że w tym najważniejszym momencie także mogą być bez niego. Na szczęście Kerrowi udało się wrócić na Game 2 Finałów i mógł poprowadzić drużynę do drugiego tytułu.

Mike Brown. Zastępując Kerra poprowadził Warriors do 11 kolejnych zwycięstw i miał też okazję rozpocząć Finały w roli renera w starciu ze swoja byłą drużyną. Potem wrócił do swojej roli asystenta, ale to nie zmniejsza satysfakcji jaką może teraz odczuwać z rewanżu na Cavs i pokonania LeBrona.

mikebrown-finals

Chcesz czytać dalej?

Poniżej znajdziesz trzy różne opcje abonamentu. Zdecyduj się na jedną z nich, a w zamian otrzymasz pełny dostęp do wszystkich artykułów na naszej stronie. To dzięki Twojej pomocy portal jest wolny od reklam, a my możemy 24 godziny na dobę dostarczać Ci najświeższych wieści z NBA.

Subskrybcja

Uzyskaj dostęp do
pełnej treści artykułów.
Poprzedni artykułFlesz: Top-20 koszykarzy NBA na koniec sezonu 2016/17
Następny artykułPrzerwa na Żądanie EXTRA: Podsumowanie Finałów 2017

20 KOMENTARZE

  1. Wiadomo, że Kev został MVP bo był w wygranej drużynie, ale z drugiej strony
    Kev jest mega bo ma średnie staty – 35.2/8.4/5.4
    Bronek jest lipny bo ma – 33.6/12.0/10.0 w serii finałowej :)

    Swoją drogą LBJ ma przerąbane co by nie zrobił jak nie ma pierścionka to jadą po nim jak…. :)))))

    0