Kiedy Vince robił bang!

10

AP Photo Duża grupa fotografów siedziała na parkiecie Oracle Arena i być może dlatego właśnie hala wydawała się być wypełniona bardziej niż zazwyczaj. Przez 20-tysięczny tłum przechodziły kolejne pomruki, gdy Vince Carter z piłką w ręku spacerował pod obręczą. Coś w jego kroku wyrażało pewność siebie. Coś sprawiało, że pełen budynek ludzi oczekiwał, że już za chwilę stanie się świadkiem czegoś wielkiego. I nikt nie miał pojęcia, co to będzie.

Nikt. Nawet Carter, który dopiero w tym momencie podejmował decyzję. Ale choć nie wiedział co, to nie miał wątpliwości, jak chce to zrobić:

Nie chciałem jedynie dostać punktów. Chciałem, żebyś powiedział “wow”. Chciałem wystraszyć kolejnych uczestników. Chciałem powiedzieć ludziom: “Tak, dobrze myślałeś, że potrafię to zrobić, ale teraz widzisz to na żywo i jest nawet lepsze niż oczekiwałeś”.

Kilka długich, niezbyt szybkich kroków i nagle wydało się, że świat zaczął zwalniać. W końcu stanął w miejscu, by po ułamku sekundy eksplodować wraz z Carterem wychodzącym w górę. Nie było potrzeby wołać speców od efektów specjalnych. Vince Carter bez żadnej pomocy zagiął czasoprzestrzeń.

Kenny Smith zaczął krzyczeć, że czas iść do domu. I jeśli zostałby wysłuchany, z pewnością nikt z kibiców nie narzekałby na to, że bilet nie był wart swojej ceny. Konkurs wsadów w czasie Weekendu Gwiazd w 2000 roku dopiero się rozpoczął, a już wiadomo było, że przejdzie do historii.

To nie był wybitny wsad Nie było w nim elementów szalonych akrobacji czy atletyzmu, którym dzisiaj zachwycają profesjonalni dunkerzy. Jego siła nie tkwiła w technicznych komplikacjach, ale w eksplozji energii, którą Vince Carter wyzwolił mieszanką swoich umiejętności i osobowości. To było idealne połączenie gracji i wściekłości. Porządek i chaos zamknięte w jednym obrazie, do którego opisania potrzeba tysiąca słów. Lub tylko jednego.

Bang!

Po zdobyciu nagrody dla najlepszego debiutanta w lokautowym sezonie 1998/99, w kolejnym Vince Carter wspiął się na jeszcze wyższy poziom. Do Weekendu Gwiazd zdobywał średnio 24,5 punktu, 6 zbiórek, 4 asysty i ponad przechwyt i blok w każdym spotkaniu, trafiając przy tym prawie 40% swoich rzutów z dystansu. To wciąż były jednak tylko liczby. Kibice nie potrzebowali ich, by widzieć w nim kolejne wcielenie gracza, który właśnie odwiesił buty na kołek.

Te porównania były naturalne. 3 lata pod okiem Deana Smitha na University of North Caroline’a? Odhaczone. Szeroki uśmiech i nieskalany wizerunek? Odhaczone. Władza nad prawem ciążenia?

Odhaczone.

Po każdym kolejnym wsadzie Cartera dziennikarzy świerzbiły klawiatury, by znów wykorzystać spraną już grę słów. “Air apparent” krzyczały nagłówki. Jedyny problem polegał na tym, że powietrzny następca tronu nie miał swojego królestwa. W jego okolicach rządzili szczerbaci faceci ślizgający się po lodowiskach z kijami w ręku. Toronto Raptors raptem kilka lat wcześniej dołączyli do ligi NBA i przy nieudolnej pomocy Vancouver Grizzlies dopiero zaczynali przeciągać Kanadę na koszykarską stronę mocy. Fakt, że w pierwszym sezonie  Cartera telewizja NBC ani razu nie pokazała ich meczu w ogólnokrajowym paśmie nie pomagał.

W czasach League Passa jest to nie do pomyślenia, ale całe Stany Zjednoczone mogły oglądać Cartera po raz pierwszy właśnie w czasie Weekendu Gwiazd w Oakland. Dopiero wtedy włodarze NBC zorientowali się, że wobec jego wyczynów popularność (czy bardziej jej brak) Raptors nie ma najmniejszego znaczenia i tydzień później przesunęli mecz Knicks z Sixers, byle tylko pokazać Vince’a w każdym domu, którego mieszkańcy byli na tyle mądrzy, by włączyć telewizor.

W swoim pierwszym transmitowanym na cały kraj meczu Vince Carter pokazany został na zbliżeniu 105 razy, co trwało łącznie 12 minut i 39 sekund. Jego nazwisko padło w komentarzu 165 razy, a trenerzy grających tego dnia Raptors i Suns mogli odpoczywać w czasie przerwy, bo Ahmad Rashad miał innego rozmówcę. NBC z pewnością wykonało swoją część pracy. A Carter?

Cóż, Carter zrobił więcej niż od niego wymagano. 17 na 32 z gry i 13 na 13 z linii wystarczyło do zdobycia 51 punktów i minimalnego zwycięstwa. Prezydent NBC Sports Ken Schanzer wieszczył początek nowej ery:

To był dopiero początek. Teraz ludzie będą mogli mówić: “Widziałeś, co zrobił Vince Carter?”. W ten sposób się to zaczyna.

Kiedy pojawiły się wyniki oglądalności, okazało się jednak, że coś jest nie tak. Nawet tak fantastyczny występ nowo koronowanego króla wsadów nie przykuł ludzi do telewizorów. Kanadyjscy kibice nie wliczali się do  ratingów. A nawet gdyby było inaczej, to prawdopodobnie wciąż nie zrobiliby różnicy. Vince był królem bez ziemi. Nie na długo. Nikt nie miał wątpliwości, że już wkrótce na jego punkcie oszaleją kibice bez względu na logo, które widnieje na ich czapeczkach. Jak mówił Russ Granik z biura NBA:

Nie siedzimy i nie mówimy: “Tego będziemy sprzedawać, a tego nie”. To się dzieje na parkiecie. On jest spektakularnym i ekscytującym graczem. Byliście w Garden tamtej nocy? Ja byłem. NBA nie sprawiła, że Vince Carter trafił pięć razy z rzędu w trzeciej kwarcie i dunkował tak, jak dunkował. Z perspektywy historii Michael nawet szybciej stał się fenomenem. Shaq również. Czasami zdarza się ta specjalna kombinacja osobowości i umiejętności, która przyciąga więcej uwagi niż cokolwiek innego. W tej chwili Vince jest tą osobą.

Tych wątpliwości zdawał się nie mieć również on sam i jego rodzina. Matka Vince’a Michelle Carter-Robinson bardzo szybko zbudowała profesjonalny zespół, którego zadaniem była budowa wizerunku jej syna. W drugim roku jego gry Carterowie zatrudniali już ponad 20 osób, w tym trzech publicystów, którzy kontrolowali całe jego publiczne życie. Pod koniec 1999 roku pani Carter-Robinson mówiła:

Jesteśmy rodzicami, którzy nie dają się onieśmielić NBA. On po pierwsze jest moim synem i dopiero po drugie graczem NBA. Wciąż jestem mamą. Wiem też trochę więcej o życiu niż on, więc wciąż mnie słucha.

Zatwierdzam lub odwołuję wszystko, co znajduje się w  jego terminarzu. Decydujemy nawet w takich sprawach, jak obiad dla sław organizowany przez Special Olympics. W co ma się ubrać? Jak powinien wyglądać? To się sprowadza do tego.

Tylko na parkiecie Vince był całkiem sam. To była jego przestrzeń. Nigdy bardziej niż tego pamiętnego dnia w Oakland. Po jego pierwszym wsadzie do rywalizacji przystąpili Jerry Stackhouse i Ricky Davis i pewnie woleliby za namową Kenny’ego Smitha po prostu pójść do domu. Tracy McGrady i Steve Francis mieli trochę więcej szczęścia i prezentowali się przed Carterem. Wciąż tej nocy mieli dodać jedynie kolorów do tła, na którym występował.

McGrady zgodził się na taką rolę po bardzo długich namowach ze strony swojego najlepszego kumpla i dalekiego kuzyna (przyszywany pradziadek Vince’a był bratem babci Tracy’ego, więc nie ma między nimi więzów krwi). Jego pierwsze dwie próby w wielu innych konkursach mogłyby powalczyć o zwycięstwo. Steve Francis wypadł prawdopodobnie nawet bardziej imponująco. Pomimo tego cała hala czekała już tylko na to, co teraz zrobi Carter. On tymczasem stał już daleko za obręczą, po czym eksplodował po raz kolejny.

Bang!

Carter planował zdobyć maksymalną punktów w konkursie, ale jego plany pokrzyżował Kenny Smith, który dał mu zaledwie 9, tłumacząc, że każdego innego dnia byłoby to 10, ale nie po tym, co zobaczył w pierwszej kolejce. Vince śmiał się, że nie spodziewał się, że nóż w plecy wbije mu inny gracz North Caroline’a Tar Heels.

Miesiąc po konkursie wsadów do śmiechu już mu nie było. Tym razem cios również przyszedł od bliskiej mu osoby, ale konsekwencje były dużo poważniejsze. Agent Cartera William Tank Black oskarżony został o pranie brudnych pieniędzy i płacenie graczom NCAA. Vince, który nazywał Blacka wujkiem, nie chciał wierzyć w jego winę. W końcu jednak musiał zmierzyć się z faktami. Black zdefraudował ponad 300 tysięcy dolarów należących do Cartera, inwestując je w piramidę finansową. Łącznie swoich klientów oszukał na kilkanaście milionów dolarów. Ostatecznie trafił na prawie 7 lat do więzienia. Dla Vince’a nie był to jednak koniec kłopotów. Rozstanie z nieuczciwym agentem uderzyło go po kieszeniach jeszcze bardziej dotkliwie, gdy ten już zza krat wywalczył w sądzie prawo do odszkodowania za niezapłacone prowizje. Carter poszedł na ugodę i zgodził się zapłacić 10 milionów dolarów. Afera z udziałem Blacka nie była jedynie łyżką dziegciu w beczce miodu. Rok 2000 przyniósł bowiem Carterowi równie dużo dobrych i złych rzeczy.

Prowadzeni przez niego Raptors dobili na koniec sezonu do bilansu 45-37 i pierwszych playoffów w swojej krótkiej historii. W pierwszej rundzie czekali na nich New York Knicks. Carter nie mógł sobie wymarzyć lepszej sceny na swój debiut w playoffach niż Madison Square Garden. W sezonie regularnym był katem Knicks, w dwóch meczach w MSG zdobywając odpowiednio 36 i 33 punktów i trafiając 54% swoich rzutów. Jego pierwsze zderzenie z rozgrywkami posezonowymi okazało się jednak być bardzo bolesne.

Carter nie trafił rzutu z gry do czwartej kwarty, ostatecznie kończąc mecz z dorobkiem 16 punktów (3 na 20 z gry) i pudłując rzut wolny w samej końcówce. W kolejnych spotkaniach nie było dużo lepiej. Średnio 19 punktów i 30% z gry to z pewnością było zbyt mało dla gwiazdy jego formatu. Raptors przegrali gładko 0-3 i nie był to koniec złych wiadomości.

Pomimo tego, że Toronto przegrało z wyżej notowanym rywalem, trener Butch Carter przypłacił klęskę swoja pracą. Świat wokół Vince’a zaczął zmieniać się zbyt szybko. W ciągu kilku miesięcy stracił agenta i trenera. Tymczasem w kolejce, by go opuścić czekała już najbliższa mu osoba w zespole.

Tracy McGrady i Vince Carter zostali najlepszymi kumplami, od czasu gdy dowiedzieli się, że są dalekimi kuzynami. Młodszy McGrady trafił do NBA tuż po szkole średniej, a jego pierwsze lata w lidze nie były usłane różami. Nikt nie wątpił jednak w jego potencjał. W sezonie 1999/2000 udało mu się wreszcie przebić do pierwszej piątki drużyny i wyglądało na to, że razem z Carterem przez kolejne lata stworzy duet stanowiący o jej sile. T-Mac chciał czegoś więcej. Cień starszego kuzyna zaczął mu przeszkadzać.

Samo odejście McGrady’ego do Orlando nie zabolało tak mocno, jak jego wypowiedzi w mediach. Tracy opowiadał dziennikarzom o tym, że potrzebuje więcej przestrzeni, a jego matka dodała, że jej syn miał już dość słuchania każdego dnia o tym, czego dokonał Carter. Vince nie potrafił tego zrozumieć:

Potrzebowałem Tracy’ego. Lubiłem słyszeć w telewizji: Tracy i Vince, Vince i Tracy. Uwielbiałem to, że miałem w drużynie członka rodziny. Nie miało znaczenia, kto zdobywał więcej punktów. (…) Jego komentarze bardzo długo mnie bolały. To było straszne. Wirowało mi w głowie. Przeczytałem wypowiedzi jego mamy, a ludzie mówili mi, że mówił to samo w telewizji. Powiedziałem: “Ok, jeśli tak się czuje, to niech tak będzie”. Nie potrafiłem znaleźć w sobie wystarczająco dużo odwagi, żeby zadzwonić i zapytać: “Co słychać?”.

McGrady nie był jedyną osobą w jego otoczeniu, która czuła się przytłoczona jego sukcesem. Starszy brat Vince’a Chris miał swoje kłopoty. W ciągu dwóch poprzednich lat aż 8 razem aresztowano go w związku z posiadaniem narkotyków. Matka próbowała go tłumaczyć i nieświadomie winiła przy tym Vince’a:

Chris w swojej głowie zawsze musi dorównać bratu, który zawsze mówi i robi to, co trzeba. Wszyscy kochają Vince’a. Czyżby to było drugie nadejście? Mówią, że Jezus Chrystus ma powrócić? Czy to się właśnie stało?

Kilka tygodni później Carter dowiedział się o rozwodzie swoich rodziców. To była powtórka z koszmaru, kiedy w dzieciństwie rozpadło się małżeństwo matki z jego biologicznym ojcem Vince’em seniorem. Teraz czuł, że może stracić również swojego przybranego ojca. W między czasie próba wymigania się z kontraktu z firmą Puma skończyła się procesem i stratą 13,5 miliona dolarów.

W takiej atmosferze Carter jechał na Igrzyska Olimpijskie do Sydney. I z tego najprawdopodobniej zrodziły się jedne z najbardziej intrygujących występów w jego karierze. Vince jechał do Australii w zastępstwie za kontuzjowanego Toma Gugliotę i nie spodziewano się, że może być liderem zespołu. W czasie tych dwóch wrześniowych tygodni świat zobaczył jednak jego nowe oblicze. Nie chodziło jedynie o nową fryzurę. Poza wygoloną czaszką zniknął również uśmiech. Vince był zły i wkrótce odczuć mieli to jego rywale.

Konserwatywni amerykańscy dziennikarze byli w szoku. Gracz, który do tej pory wydawał się być przeciwwagą dla “ulicznych” gwiazd pokroju Allena Iversona, zaczął zachowywać się, jakby grał na asfalcie w niebezpiecznej dzielnicy, a nie na olimpijskim parkiecie. Groźne miny, przepychanki z rywalami, trash talk, gesty w stronę publiczności.

Wiele osób patrzyło jednak na to i kiwało z uznaniem głowami, mając nadzieję, że oto nadchodzi nowy Vince, który obejmie władanie w lidze. Jeśli bowiem czegoś mu brakowało na parkiecie, to tego wewnętrznego ognia, któremu dałby się pochłonąć w zamian za kolejne wygrane spotkanie czy choćby kolejną uratowaną piłkę. Jak mówił o nim jego kolega z drużyny Antonio Davis:

Nie sądzę, że kiedykolwiek na kogoś krzyknął. Powtarzam mu w kółko, że to on jest liderem. Musi to zrobić. Będziemy słuchać wszystkiego, co powie, nawet jeśli nie będziemy się z nim zgadzać. Ale to w końcu nastąpi. W końcu eksploduje i to będzie świetny dzień. Powie wtedy: “To nie jest takie złe. Słuchają mnie”. Spójrz na wszystkich największych. W pewnym sensie każdy z nich był dupkiem. Muhammad Ali, Kareem Abdul-Jabbar. Potrzebowali takiej motywacji. Motywacją Vince’a jest ekscytacja. Motywują go highlighty, wsady, ochy i achy. Ale trudno się w ten sposób motywować. Twoją motywacją powinna być chęć zwycięstwa.

Wcześniej tylko raz Carter był tym dupkiem.

Przed swoim trzecim wsadem Vince wciąż nie był zdecydowany, co powinien zrobić. W końcu przypomniał sobie zdjęcie z magazynu East Bay, gdzie widział koszykarza w locie z piłką pod nogą. Nie było to nic nowego w konkursie wsadów. Carter postanowił jednak dodać coś od siebie. O pomoc poprosił McGrady’ego, który miał odbić piłkę od parkietu i uciekać z drogi.

Bang!

Vince wylądował i postanowił obwieścić to, co wszyscy już dobrze wiedzieli.

To koniec!

Potem jeszcze tylko raz w czasie swojej kariery Vince Carter równie skutecznie obwieścił to światu, kiedy w mecz z Francją w czasie Igrzysk Olimpijskich przeskoczył nad mierzącym 218 centymetrów wzrostu Fredericiem Weisem. Le dunk de la mort. Wsad śmierci. Tak pisały o tym media we Francji.

Jeszcze jeden przejaw amerykańskiej arogancji. Tak widzieli to kibice w Australii, którzy buczeli na Cartera przy każdej okazji.

A może po prostu najwspanialszy wsad wykonany w meczu w historii koszykówki?

W każdym wypadku po latach jest to obok konkursu wsadów drugi największy highlight kariery Vince’a Cartera. Highlight fantastyczny. Z innej planety. Wsad, który wciąż żyje własnym życiem. Nawet, jeśli wcale nie popchnął Frederica Weisa w ciemne miejsca. Ale wciąż jedynie highlight  z Igrzysk Olimpijskich.

Kilka miesięcy później Vince mógł sprawić, że pamiętalibyśmy coś innego.

W kolejnym sezonie Raptors poprawili się o dwa zwycięstwa i do walki w pierwszej rundzie playoffów z New York Knicks przystępowali jak równy z równym. Carter podniósł swoją średnią prawie do 28 punktów w meczu i bogatszy o doświadczenia z poprzedniego roku, tym razem miał nie zawieść.

Cóż… Mecz otwarcia w Madison Square Garden znów zakończył się dla niego falstartem. Zaledwie 13 punktów i 5 na 22 z gry przypomniało mu jego najgorszy koszmar. Knicks trzymali go dużo poniżej jego średniej punktowej również w dwóch kolejnych meczach i objęli prowadzenie w serii 2-1. Vince wreszcie przełamał się w meczu numer 4. Jego 32 punkty wystarczyły do skromnego zwycięstwa i przedłużyły nadzieję Raptors. W rozstrzygającym spotkaniu nawet na chwilę nie opuścił parkietu, zdobył 27 punktów i przepchnął Toronto do drugiej rundy.

W półfinałach konferencji czekał najlepszy zespół konferencji wschodniej z MVP ligi Allenem Iversonem. Pierwsze playoffowe zwycięstwo coś jednak zmieniło w Carterze. Po jego 35 punktach Raptors już w pierwszym meczu przejęli przewagę własnego parkietu. W meczu numer 2 Iverson odpowiedział wielkim występem i 54 punktami. Vince podniósł rękawicę i w meczu numer 3 zdobył 50 punktów. Iverson dołożył kolejne 52 oczka w spotkaniu numer 5 i wyprowadził faworyzowanych Sixers na prowadzenie 3-2. Carter odpowiedział 39 punktami w meczu numer 6 i obie drużyny wracały do Filadelfii na mecz numer siedem.

Rano przed rozstrzygającym starciem Vince miał jeszcze jedną rzecz do załatwienia. Po opuszczeniu UNC udało mu się nadrobić brakujące kursy i skończyć studia. Daty rozdania dyplomów nie można było przesunąć. Carter pojawił się na uczelni tylko na chwilę i szybko wrócił do drużyny, ale wieść o tym, że w tak ważnym dla jego kariery dniu miał inne zajęcia zdążyła się już rozejść.

Nigdy nie wiadomo, czy ta historia skończyłaby się inaczej, gdyby tylko skupił się jedynie na walce z Sixers. Kilka centymetrów i dziś opowiadalibyśmy legendę Vince’a Cartera, który tego samego dnia skończył studia i wygrał swojej drużynie serię playoffów. Czasem tak niewiele dzieli od bycia bohaterem.

Carter dostał szansę, by wygrać mecz z Sixers w ostatnich sekundach. Spudłował. I od tej pory jego historia zaczęła toczyć się w zupełnie innym kierunku niż wcześniej to sobie zaplanował.

Przed swoją pierwszą finałową próbą Vince wiedział, że tym razem nie chce oklasków i okrzyków. Tym razem chciał ciszy. Chciał słyszeć jedynie odgłos szczęk kibiców upadających na ziemię. Aby tego dokonać, musiał zaś zrobić coś, czego nikt w NBA jeszcze nigdy nie wiedział. Czego prawdopodobnie nikt poza nim w NBA nie byłby w stanie zrobić.

To nie był jego najmądrzejszy pomysł. Wiedział, że jeśli zrobi sobie krzywdę, jego trener go zabije. Ostatecznie tym razem w koszu miała wylądować nie tylko piłka, ale też jego przedramię.

Bang!

Sędziowie i kibice potrzebowali powtórki, żeby zrozumieć, co właśnie zobaczyli.

Kiedy odchodziłem, miałem przymknięte oczy. Myślałem: “Jest cicho. Zrobiłem to”. Tak to wyglądało. Tego właśnie chciałem. Pamiętam, że podszedłem do ławki, a mój kuzyn powiedział: “Jesteś szalony”. Odpowiedziałem “Czasami”.

Łokieć był cały. Problem zaczęły sprawiać kolana. Choć ostatecznie to nie je może winić za to, jak potoczyła się jego kariera. Pudło w Filadelfii okazało się być ostatnim rzutem, jaki oddał w playoffach w barwach Raptors. W 2002 roku opuścił końcówkę sezonu z powodu kontuzji kolana. W kolejnych sezonach nie był w stanie poprowadzić Toronto do tej fazy rozgrywek. Dlaczego? Można tylko zgadywać. Może naprawdę nie miał w sobie tego genu, który sprawia, że świetni zawodnicy stają się wybitni? Po Sydney wrócił do swojej roli uśmiechniętego dunkera, który wygrywa głosowania do Meczów Gwiazd i przegrywa przy każdej innej okazji. Liga przeżywała kryzys oglądalności, a Vinsanity, które miało poprowadzić ją w przyszłość, było już tylko wspomnieniem.

Ekscytacja wracała już tylko czasem, kiedy znów wychodził w górę. Miał 28 lat i teoretycznie wchodził w najlepszy okres swojej kariery, a wydawało się, że jedyne, o czym myśli to emerytura. Nikt już nie porównywał go do Michaela Jordana. Nikt nie twierdził, że jest lepszym graczem niż Kobe Bryant. Pokolenie Kanadyjczyków, których zainspirował do gry w koszykówkę, dopiero zaczynało marzyć o NBA. Jego motywacja umarła.

Przed sezonem 2004/05 było jasne, że jego czas w Toronto jest policzony. Carter oficjalnie poprosił o wymianę. Kibice byli zrozpaczeni. Do czasu aż zobaczyli go na parkiecie. Wtedy zaczęli być wściekli. W pierwszych 20 meczach sezonu był parodią samego siebie. Zdobywał średnio zaledwie 16 punktów, a Raptors bez niego na parkiecie grali po prostu lepiej (średnio  +9 punktów w meczu). Vince wciąż grał z koszulką z dinozaurem na piersi, ale w gruncie rzeczy już go tam nie było.

To miała być jego ostatnia próba. Steve Francis i Tracy McGrady stawili opór, ale ich oceny sprawiły, że do zwycięstwa wystarczał mu jakikolwiek wsad. Vince miał już jednak dość. Zrobił wszystko, czego oczekiwał sam od siebie i więcej niż oczekiwali inni.

Mówili mi, żebym zrobił cokolwiek. Byłem już wyczerpany. Nic we mnie nie zostało.

Carter wziął długi rozbieg i zakończył wieczór wsadem z linii rzutów osobistych.

Ba…

Prawie. Jeden krok za dużo  sprawił, że wieczór nie doczekał się wisienki na torcie. Sam zainteresowany… cóż nie był już jednak tym zainteresowany.

Chyba zawiodłem wszystkich. Miałem jeszcze kilka pomysłów i prawdopodobnie powinienem zrobić coś z tego, co zaplanowałem, ale to bez znaczenia.

W tym jednym wypadku Carter miał rację. To było bez znaczenia. Nie bez znaczenia były natomiast rzeczy, które po wymianie do New Jersey Nets powiedział w wywiadzie z Johnem Thompsonem. Thompson wiedział, który przycisk powinien wcisnąć i zapytał, czy uważa, że robił wszystko, co jego mocy. Kilka słów odpowiedzi uczyniło z niego najbardziej znienawidzonego sportowca w Toronto:

W poprzednich latach nie. Miałem to szczęście, że miałem talent. Byłem rozpuszczony, bo byłem w stanie zrobić wiele rzeczy. Wydawało mi się, że nie muszę nad tym pracować. Teraz po tych wszystkich kontuzjach, muszę pracować ciężej. Jestem bardziej głodny. Nowy start sprawia, że chcę atakować obręcz.

To przelało czarę goryczy fanów. Kiepskie występy to jedno. Jawne przyznawanie się do olewania to drugie. Plotki o tym, że opowiadał innym zespołom o zagrywkach Raptors to trzecie.

Jeśli coś osłodziło kibicom to rozstanie, to fakt, że Carter nie znalazł w New Jersey upragnionego raju. Owszem miał wreszcie u swojego boku doświadczone gwiazdy w postaci Jasona Kidda i Richarda Jeffersona, ale Nets swoje najlepsze sezony mieli za sobą. A Vince nie potrafił tego zmienić. Nie był Dwyane’em Wade’em ani LeBronem Jamesem. Dowiodły tego przegrane z ich drużynami w kolejnych playoffach. Jedna wygrana seria przeciwko Raptors w 2007 roku nie mogła zmienić gorzkiego smaku w jego ustach i poczucia, że spadł z deszczu pod rynnę.

Najlepsze lata jego kariery rozegrały się niczym tamten pamiętny konkurs wsadów. Wielki początek i rozczarowujące zakończenie. Linia rzutów wolnych przekroczona o jeden mały krok. Różnica polegała na tym, że do rzeczywistości miał szansę dopisać epilog.

Kiedy Nets wymienili go do Orlando, wydawało się, że to już jego ostatni rozdział w NBA. Widzieliśmy to przecież tyle razy wcześniej. Starzejący się gwiazdor z problematycznymi kolanami, któremu nagle odebrane zostają rzuty i minuty gry. Niewielu tego typu graczy decyduje się przeciągać swoją karierę. Ta transformacja jest dla nich zbyt trudna. Tak też wyglądało to dla Vince’a, gdy po kolejnym transferze trafił na ławkę Phoenix Suns.

To nie było łatwe. To była moja prywatna bitwa. Siedziałem na ławce i wracałem do domu sfrustrowany. Ale co miałem zrobić? Być może mogłem zdemolować szatnię. Ale to nigdy nie byłem ja. Nie zamierzałem robić z tego afery. Musiałem sprawić, bym był użyteczny.

Kiedy po zwolnieniu z Suns podpisał umowę z Dallas Mavericks wiedział, że jeśli chce nadal grać w lidze, musi się zmienić. Zaczął od studiowania graczy, którzy rozkwitali w roli rezerwowych. Jego nowymi idolami stali się Manu Ginobili i Vinnie Johnson:

Skupiałem się na graczach, którzy byli rezerwowymi, ale grali duże minuty i byli efektywni. Trzeba się na nich przygotowywać tak, jak trzeba się przygotowywać na najlepszych zawodników drużyny. Każdy ma problem ze zmianą. Boimy się zmian. Nie wiem, co mamy o niej myśleć. Ja również nie wiedziałem, ale zamierzałem spróbować coś z tym zrobić.

Skończyły się wsady i szalone loty. W Dallas a następnie w Memphis Carter przemienił się w obrońcę i strzelca z dystansu. Marzenia o tytule pozostały gdzieś w przeszłości. Podobnie jak ambicje bycia nowym Jordanem. Te role przejęli inni. I kiedy Kobe Bryant odchodzi w świetle reflektorów, przyjmując podarunki i komplementy w kolejnych miastach, Vince każdej nocy podnosi się na kilkanaście minut z ławki Memphis Grizzlies i próbuje być przydatny. I kto wie, może ten sezon wcale nie będzie jego ostatnim.

Szanuję koszykówkę tak mocno, że gdybym moje nastawienie było złe, to bym odszedł. Ale wciąż mogę pomóc. Wiem, że mogę. Są gracze tacy jak Kobe, którzy po prostu wiedzą, że czas odejść. Ja wciąż jestem w innym miejscu. Nawet jeśli tylko będę pokazywał debiutantom, jak dostosować się do NBA albo dawał wskazówki kolegom na parkiecie, wiem, że wciąż mogę pomóc tej drużynie.

Trudno jest nie być na parkiecie, ale nie jestem jeszcze gotowy, żeby odpuścić. Jeszcze nie. W mojej świadomości wciąż jestem w stanie skakać tak wysoko, że moja głowa jest ponad obręczą. Stare Vince wciąż może powrócić

I czasem, tylko czasem, powraca. I Vince znów czuje w kolanach tę energię, która każe mu oderwać się od ziemi. A wtedy możesz być najlepszym blokującym tej ligi. Pomoc nie nadejdzie.

Bang!

Poprzedni artykułFlesz: Top 20 wydarzeń z All-Star Game. Pożegnanie Kobiego. Westbrook b2b MVP
Następny artykułMiędzy Rondem a Palmą (334): Toto. Mam wrażenie, że nie jesteśmy już w Kansas

10 KOMENTARZE

  1. Mój ulubiony gracz w NBA, dzięki któremu pokochałem Orlando. Jest też fajny dokument o VC https://youtu.be/2G2L0WZPM-Q
    Nikt z teamu nie miał mu za złe że odbierał dyplom w tym ważnym dniu jakim byl mecz z Sixers. Wiadomo, że kibiców to nie interesowało. Miał piękne powroty do Toronto jako już były ich gracz oraz miał wielkie rzuty na zwycięstwa. Był clutch, w playoffach zabrakło takiego Cartera jak z RS i to mnie zawsze zastanawiało (poza buzzerem z Miami i Spurs) ze jak jest presja to Cartera nie ma…

    Jednego mu nie jestem w stanie zapomnieć. W meczu nr 6 ECF z Bostonem w 2010 roku jak Magic przegrywali z Cs kilkunastoma pkt na kilka min do końca (3:2 dla Cs) żartował z Rayem Allenem. Bardzo to zabolało zważając na fakt jak bardzo mówił o tym że chciał grać w Finałach.

    Dzięki Przemku za wspaniały artykuł!

    0