Polska w NBA i nasz 7-footer, najgorszy w dziejach ligi

25
fot. Gazeta Wyborcza
fot. Gazeta Wyborcza

Jedenasty na liście najlepszych strzelców, siódmy pod względem zbiórek, piąty w blokach i dziesiąty we wskaźniku PER – tak Marcin Gortat  plasował się w ostatnim sezonie wśród wszystkich Europejczyków grających na parkietach NBA. Nie ma wątpliwości, że jest jednym z najlepszych zawodników Starego Kontynentu.

W NBA wypracował sobie silną pozycję, od czterech lat jest starterem i już tak przyzwyczailiśmy się do tego, że mamy w najlepszej lidze świata swojego człowieka, który coś znaczy, że czasami chyba aż nie potrafimy tego odpowiednio docenić. Już nie pamiętamy jak to było, kiedy marzyliśmy, żeby Polak w ogóle znalazł się w NBA. Czasów, gdy pozostawały nam tylko opowieści o skarpetach Clippers Adama Wójcika, a Eric Piatkowski był tym, który sprawiał, że NBA była nieco bliżej nas.

Czasów, gdy na początku wakacji 2002 roku ekscytowaliśmy się doniesieniami, że do trenującego w Cleveland Cezarego Trybańskiego przyjeżdżają menadżerowie z całej ligi. Wielu chciało wtedy zobaczyć tego tajemniczego, mierzącego 217 centymetrów 23-latka z Polski. Mówiło się o Indianie Pacers, New York Knicks, Memphis Grizzlies, Cleveland Cavaliers i Milwaukee Bucks. Początkowo wydawało się, że sukcesem będzie jeśli ktoś da mu szansę się pokazać i zaprosi na obóz przygotowawczy, ale on nie musiał nawet walczyć o miejsce w składzie, bo już pod koniec lipca podpisał 3-letni kontrakt z Grizzlies wart $4.8 milionów. W końcu doczekaliśmy tego momentu, Polak trafił do NBA. Mogliśmy świętować.

Zatrudnił go rozpoczynający swoją pracę w Memphis legendarny Jerry West. A skoro wielki West, który zbudował potęgę mistrzowskich Los Angeles Lakers, zobaczył potencjał w chłopaku z Polski i zdecydował się dać mu od razu tak dużą umowę, apetyty rosły, bo on przecież nie mógł się mylić. Przy okazji jako ciekawostkę można przypomnieć, że dostał wtedy dużo więcej niż chociażby inny debiutant spoza USA, Argentyńczyk Manu Giniobili w San Antonio ($2.9mln/2). Trybański miał stać się graczem NBA.

Jeszcze większe nadzieje wiązaliśmy z Maciejem Lampe, to był nasz materiał na gwiazdę. Do NBA trafił rok po Trybańskim i przed tym niezwykle silnym draftem 2003 wielu ekspertów widziało go w pierwszej dziesiątce, a nawet piątce. Kłopoty z jego kontraktem z Realem Madryt sprawiły, że jego notowania ostatecznie spadły i został wybrany dopiero z pierwszym numerem drugiej rundy, co uchroniło go przed staniem się jednym z największych bustów w historii.

Jego kariera w NBA skończyła się wraz z końcem debiutanckiego kontraktu. Trzy lata i łącznie tylko 64 mecze w trzech drużynach. Trybański został zwolniony w 2004 przez Chicago Bulls, po dwóch sezonach w lidze, w których również zwiedził trzy kluby. Potem jeszcze w 2006 był na obozie Toronto Raptors, ale szybko wypadł ze składu.

Mieliśmy Polaków w NBA, ale oglądaliśmy mecze z ich udziałem mogąc liczyć jedynie na to, że chociaż na chwilę pojawią się na parkiecie. Kolejnym marzeniem było, żeby Polak nie tylko był w składzie drużyny NBA, ale i grał. O tym, że mógłby być etatowym starterem i pojawiać się w rozmowach o kandydatach do All-Star Game, nawet nie myśleliśmy. Podczas gdy Trybański i Lampe rozczarowali, Gortat osiągnął dużo więcej niż można było oczekiwać, a miał znacznie trudniejszy start niż jego poprzednicy. Ani nie był postrzegany jako bardzo obiecujący młody talent jak Lampe, ani nie dostał od razu kontraktu na kilka milionów jak Trybański. Marcin był czwartym od końca zawodnikiem podczas naboru w 2005, a w NBA zadebiutował dopiero trzy lata później. Ale już od tego pierwszego meczu był lepszy od swoich poprzedników, zdobywając dwa punkty w dwie minuty gry. Natomiast po zakończeniu drugiego sezonu miał na swoim koncie więcej minut spędzonych na parkiecie niż Trybański i Lampe razem wzięci.

Dzięki Gortatowi Polska stała się częścią NBA i dzięki niemu mogliśmy zapomnieć o tych niewypałach jakimi okazali się nasi dwaj pierwsi zawodnicy. Bo o tym, że daliśmy najlepszej lidze świata środkowego jakim był Trybański, lepiej byłoby nie wspominać. To był błąd Jerry’ego Westa, ale był to też nasz reprezentant i niestety jest czego się wstydzić. Spójrzmy na cyferki:

22 mecze, 101 minut, 15 punktów, 5/24 z gry, 15 zbiórek, 1 asysta, 8 strat i 6 bloków

PER -3.0

To osiągnięcia jego kariery.

Według Basketball-Reference.com, w całej dotychczasowej historii NBA tylko jeden zawodnik, który rozegrał co najmniej 100 minut, zanotował w karierze gorszy wskaźnik PER. Jest nim guard Will Conroy (-3.1). Trybański jest tuż za nim i jest zdecydowanie najgorszym z środkowych.

PER nie jest idealnym wskaźnikiem, ale w tym momencie najpopularniejszym, który za pomocą jednej liczby stara się ocenić ogólną wartość zawodnika. Defensywa jest tu niedoszacowana, a środkowi zawsze wypadają lepiej. Grając blisko kosza łatwiej im zanotować wyższą skuteczność, mają sporo zbiórek i ładne cyferki, co potem przekłada się chociażby na to, że w minionym sezonie według PER szóstym najlepszym graczem ligi był Hassan Whiteside (26.3). Innym przykładem jest Brandan Wright, rezerwowy role player, u którego ten wskaźnik w karierze wynosi 20.6, podczas gdy poziom 20 to przeważnie All-Stars. Nawet Trybański miał sezon na PER 20.5, w swoim ostatnim roku w D-League. Dlatego tym bardziej jego fatalny wskaźnik w NBA jest tak dużym ‘osiągnięciem’. Trzeba się postarać i być naprawdę słabym. Z wszystkich 7-footerów (Trybański był wymierzony na 7 stóp i 2 cale), którzy rozegrali co najmniej sto minut, jeszcze tylko Aleksandar Radojevic zaliczył ujemny PER w karierze, ale tylko -0.9.

Cezary pod tym względem mocno wyprzedził konkurencję. Ale nic w tym dziwnego, skoro z 7-footerów, którzy oddali co najmniej 10 rzutów z gry w karierze tylko niejaki Rolando Ferreira zanotował gorszą skuteczność (5.6%, 1/18). W przypadku Trybańskiego było to 20.8%, a jeszcze  dodajemy 41.7% na linii. Ponadto, jego wskaźnik zbiórek wyniósł ledwie 8.4%. Zdecydowanie najgorszy spośród wszystkich 7-footerów z przebiegiem przynajmniej stu minut w NBA (dla porównania, w zeszłym sezonie tylko dwóch środkowych było poniżej poziomu 10%, w tym jeden 7-footer… Andrea Bargnani).

Patrząc na te statystyki można śmiało stwierdzić, że Trybański był najgorszym 7-footerem jaki dotychczas grał w NBA. Nasz, polski 7-footer.

Oczywiście byli też tacy, którzy wypadli jeszcze gorzej i nie dostali nawet tych 100 minut. Trybański pewnie głównie ze względu na swój kontrakt tak długo utrzymał się w lidze, ale ostatecznie dostał te 100 minut, miał szansę się pokazać, coś zrobić na parkiecie i poprawić swoje statystyki. Nie zrobił tego. Był najgorszy. Nikt nie odbierze mu tego, że był pierwszym Polakiem w NBA. To był ogromny sukces i to należy do niego. Ale jego kariera to na pewno nie jest coś, o czym będziemy opowiadać swoim dzieciom. Na szczęście teraz mamy Gortata. 17.7 PER w karierze. W tym momencie lepszy niż jego kolega Nene czy bohater ostatnich wakacji DeAndre Jordan.

25 KOMENTARZE