Ray “Boom Boom” Mancini przez cały poranek wpatrywał się w coś za moim lewym ramieniem. Obracałem się kilkukrotnie, żeby zobaczyć, o co chodzi. Taki odruch. Wpatruję się w tę twarz od kilku godzin. Nie jestem jak Tim Roth w “Lie to Me”, więc prace nad rozszyfrowaniem tego, jakie emocje kryły się w twarzy Manciniego w dniu, gdy fotograf Associated Press Marc Duncan robił to zdjęcie, potrwają jeszcze wiele dni. Nie liczę na spektakularne wyniki.
Wiem jedno. W tej twarzy są emocje.
Mancini wygląda z tej okładki, jak bohater starych opowieści. Z jego oczu wyczytacie jednocześnie desperację i nadzieję, pewność siebie i tragedię. Wydaje się być skupiony jednocześnie na tym jednym momencie, jaki i na wszystkich innych chwilach swojego życia.
I wiem, bardzo dobrze wiem, że to taki zabieg.
Rozumiem, że Mark Kriegel, który napisał tę książkę, bardzo dobrze wie, co robi. Kilka lat wcześniej pokusił się o podobny trik, wydając fantastyczną biografię Pete’a Maravicha. Pistol Pete na swojej okładce nie ma tak niepokojącej twarzy jak Boom Boom. Jego twarz nie kazała mi nigdy po tysiąckroć zerkać w stronę szafki, na której leżała ta książka. Wciąż jednak jest to twarz, która jeszcze przed następującymi po niej stronami zaczyna opowiadać zawartą w nich historię. Maravich również jest bohaterem tragicznym, jego każdy mięsień wydaje się być napięty. W oczach nie ma pewności siebie, jest lęk i jest determinacja. Z jego twarzy naprawdę można wyczytać tamte słynne słowa:
Nie chcę grać w NBA przez dziesięć lat, a potem umrzeć na zawał serca w wieku czterdziestu.
Mark Kriegel widział co robi. Jego bohaterowie musieli stać się postaciami z mitologii, by jego książki stały się czymś więcej niż biografiami sportowców.
Teraz myśląc o Maravichu i Mancinim zawsze już będę widział te dwa zdjęcia i będę myślał o nich jako o ludziach, których historie nie były do końca z tego świata.
Rzecz w tym, że wszystkie historie są z tego świata i każdego da się przedstawić w roli bohatera mitu. Trzeba tylko wiedzieć jak. Oczywiście łatwiej zrobić to w przypadku boksera, który zabił na ringu swojego rywala i wyhodowanego przez swojego ojca pełnego demonów koszykarza. Wciąż jednak, każdego da się przedstawić w ten sposób. Ciebie, mnie i tę panią też.
Ku tej myśli właśnie doprowadził mnie wzrok Raya Manciniego.
Mitologizacja atletów to sztandarowy zabieg amerykańskiego dziennikarstwa sportowego. W artykułach i książkach pisanych na temat tych większych i mniejszych gwiazd boksu, bejsbola, futbolu, czy innych dyscyplin roi się od kryzysów, tragedii i rytuałów przejścia, które podkreślać mają, w jaki sposób dany człowiek doszedł do swoich (nadludzkich w domyśle) zdolności sportowych, które stawiają go ponad resztą ludzkości, lub po prostu pokazują jakąś większą lekcję, którą zwykły, szary człowiek (ja, Ty i ta pani) może wynieść z życia herosa.
Mam teorię – i założę się, że to nie moja teoria – że Stany Zjednoczone po prostu potrzebowały tego typu wspólnej mitologii, która kulturowo łączyłaby ich naród. Ostatecznie do portów Nowego Jorku i Bostonu każdego roku dopływały kolejne tysiące “nowych Amerykanów”, którzy przywozili ze sobą opowieści z różnych zakątków świata. Te opowieści identyfikowały ich z tymi właśnie zakątkami. Nie z Ameryką.
Część tego zapotrzebowania na nową mitologię, szczególnie dla młodszej części społeczeństwa, spełniali prawdopodobnie komiksowi superbohaterowie. Z pomocą przy pokryciu reszty przyszedł sport. Sportowcy tacy jak: Babe Ruth, Joe DiMaggio, Joe Louis, Jesse Owens, Jackie Robinson, Jim Brown, czy Muhammad Ali stali się postaciami, które kreowały amerykańską tożsamość. Stali się herosami, którym zaczęto przypisywać określone cechy. Stali się symbolami.
Kto wie, czy nie z podobnego zapotrzebowania starożytnych czasach narodziły się postacie Ikara, Heraklesa, czy (a niech mi, krzyżujcie) później nawet Jezusa.
Różnica polega na tym, że w XX wieku w Ameryce mogliśmy to zjawisko obserwować gołym okiem. I tu dochodzimy do clue moich dzisiejszych rozterek. W dużej mierze ominęło to bowiem koszykówkę.
Przeczytałem w ciągu kilku ostatnich lat tysiące artykułów koszykarskich i dziesiątki książek o tej tematyce. Często, kiedy biorę się za pisanie kolejnego artykułu i odpalam archiwa Sports Illustrated łapie mnie uczucie dotkliwego deja vu, które szybko zastąpione zostaje zrozumieniem, że to żadne deja vu – po prostu już to kiedyś czytałem. Mimo wszystko niedawno zorientowałem się, że moje ulubione i moim zdaniem najlepsze sportowe teksty nie dotyczą wcale koszykówki tylko… boksu.
Dlaczego? Wychodzi na to, że po prostu jestem fanem tej mitologizacji, której koszykarskim artykułom brakuje.
Boks przeżywał swoje pierwsze lata świetności w tym samym czasie, kiedy powstawały podwaliny współczesnego dziennikarstwa sportowego. To były zamierzchłe czasy, gdy koszykówka bywała wciąż jedynie zimową rozrywką dla znudzonych studentów. Na mecze bokserskie przychodziły dziesiątki tysięcy ludzi, a ich uczestników zaczęto unieśmiertelniać, nie w poezji, a w prasie sportowej. Bokserów łatwo było zmitologizować. Ostatecznie, kto ma lepiej kojarzyć się z mitycznymi wojownikami niż… wojownicy, którzy zostają pozostawieni sami sobie w ringu. Tylko oni i ich rywal. Dwóch mężczyzn, dla których jedyną drogą do wyjścia z areny w chwale jest pokonanie w bójce tego drugiego.
Wydaje mi się, że w ten sposób powstało pewne przyzwyczajenie. Coś na zasadzie “szkoły pisania o boksie”. Potem pojawił się Cassius Clay, który rozumiał to lepiej niż ktokolwiek inny i pod imieniem Muhammad Ali zmitologizował sam siebie. Do dziś o o bokserach z szeroko pojętych “tamtych czasów” nie pisze się inaczej.
Dlatego tak fantastycznie czyta się historię Bummy’ego Davisa, którą W.C. Heinz rozpoczął od akapitu:
W ludziach jest zabawna rzecz. Będą nienawidzić kogoś przez całe życia za to, kim jest, ale w chwili, gdy za to umrze, uczynią go bohaterem i będą opowiadać dokoła, że może nie był aż tak złym człowiekiem, ponieważ z pewnością był gotowy zrobić wiele w imię tego, w co wierzył, lub kim był.
Dlatego tak wciąga opowieść o “Billym Connie, który zdobył dziewczynę, którą kochał, ale przegrał najwspanialszą walkę w historii” Franka Deforda. Dlatego Andre Agassi chciał, żeby to J.R Moehringer, który uganiał się za duchem zmarłego boksera, pracował z nim przy jego niezwykłej autobiografii “Open”.
To są rzeczy, które możecie czytać do snu dorastającym chłopcom. Są tam bohaterowie, są przygody, są prowadzące do refleksji morały.
To nie był przypadek, że kiedy David Halberstam wybierał teksty do książki dumnie nazwanej “The Best American Sports Writing of the Century” wszystkie trzy wspomniane artykuły znalazły tam dla siebie miejsce. Obok nich pojawiły się tam opowieści o innych bokserach, bejsbolistach, futbolistach, a nawet szachistach.
Nie było miejsca dla koszykarzy.
Jedyny artykuł związany z koszykówką w ogóle, dotyczył Bobby’ego Knighta. Nie ma tutaj winy Halberstama, który sam był przecież zawsze bliski NBA i we wstępie do książki pisze o tym, że brak artykułów koszykarskich wynika najprawdopodobniej właśnie z tego, że popularność tego sportu przyszła zbyt późno. Wtedy, gdy władzę w mediach przejęła już telewizja.
Całkiem na marginesie, być może gdyby książkę redagował ktoś inny niż Halberstam, to znalazłoby się w niej miejsce na przykład dla jego fantastycznego artykułu na temat maleńkiej szkoły średniej Milan, która 60 lat zwyciężyła w rozgrywkach stanowych w Indianie. Z drugiej strony autor zwycięskiego rzutu w meczu finałowym Bobby Plump i jego koledzy do dziś twierdzą, że to nie prasa, a film “Hoosiers” zmitologizował ich jako sztandarowych kopciuszków Ameryki.
Koszykarze, którzy mieli szansę na stanie się herosami amerykańskiej kultury zawsze znajdowali się w cieniu swoich kolegów z innych dyscyplin. Bill Russell, czy Oscar Robertson wcale nie mieli mniejszego potencjału na zostanie bohaterami walki o prawa Afroamerykanów niż Jackie Robinson i Muhammad Ali, a Wilt Chamberlain był stworzony do roli postaci tragikomicznej. Po prostu uprawiali sport, który nie panował w takim stopniu nad wyobraźnią społeczeństwa w USA, więc dziennikarze nie korzystali z nich tak chętnie przy pisaniu swoich mitów.
Kiedy w latach 80. pojawili się wreszcie Magic i Bird – sportowcy idealni, by stać się symbolami pojednania podzielonej na tle rasowym Ameryki, ich legenda rozwijały się już raczej na ekranie niż na papierze. Trudniej zaś stworzyć mitologicznego herosa, jeśli wszyscy mogą go zobaczyć w telewizji. To tradycja pisana i ustna tworzy mitologię, bo pozwala autorowi słów na kontrolę nad swoim przekazem. Kiedy przeczytasz o kimś, wiesz o tej osobie tylko tyle, ile chciał ci powiedzieć autor słów. Kiedy kogoś zobaczysz, możesz stworzyć go sobie sam.
W ten sposób od czasów, gdy telewizja kablowa, a następnie Internet zapanowały nad światem, sportowcy przestali być mitologizowani. W zamian zaczęli podlegać tabloizacji. Ofiarę tego zjawiska padli koszykarze, którzy wreszcie zdobyli popularność, ale nie doczekali się swoich “Homerów”. W zamian dostali rozgorączkowanych paparazzi i blogerów gotowych sprzedać matki za jakąkolwiek historię.
Twarzą tego nowego świata stał się oczywiście Michael Jordan.
Nie zrozumcie mnie źle. Jordan stoi w jednym szeregu (a może nawet przed nim) z Muhammadem Alim i resztą, ale jest innego rodzajem bohaterem. Jak nazwał go Halberstam “bohaterem okablowanego świata”. Co ciekawe w artykule tym, jakby wbrew epoce, pokazał, jak Jordan wyglądałby w oczach starej szkoły:
Jordan spotyka swoich rywali i z gracją szybuje ponad nimi. Co więcej, robi to dla publiczności, która liczebnością zdecydowanie przewyższa widownię baletu. Ten sport jest zaś, jak balet. Czymś zupełnie nowym i nowoczesnym. Kontaktowym baletem o afro-amerykańskich korzeniach. W końcu, nikt nigdy nie bronił przeciwko Barysznikowowi. Kiedy rozmawiamy w hotelowym pokoju, opowiadam mu o Barysznikowie i Nuriejewie, ich pięknie i gracji, a on słucha, zainteresowany, cierpliwy, zaintrygowany tą opowieścią o potencjalnych rywalach. Kiedy kończę, zadaje mi tylko jedno pytanie o Barysznikowa: ‚Ile ma wzrostu?’. Jest niski – odpowiadam – ma raczej nisko położony punkt ciężkości. Zauważam delikatny uśmiech – uśmiech numer 4, prawie niewidoczny, uśmiech prywatnego triumfu: Michael jest zadowolony, gdy myśli o graniu z Miszą w post.
Halberstamowi wystarczył jeden akapit, by nadać Jordanowi mitologiczne cechy. Rzeczy w tym, że w latach 90. nie miały już one takiego oddziaływania. Mity, które tworzyły nowe media zaczęły służyć sprzedaży butów, a poważnych autorów nie interesowało już kładzenie podwalin pod kulturowy odbiór danego sportowca, a wręcz przeciwnie, obalanie jego mitów. To nie przypadek, że trzy najważniejsze książki poświęcone Jordanowi czyli “The Jordan Rules” Sama Smitha, “Playing for Keeps” Hablerstama i “When Nothing Else Matters” Michaela Leahy’ego zajmują się właśnie próbą “obrania go” z mitów kulturowych, którymi obłożyły go media.
Inne spośród naprawdę dobrych koszykarskich książek robią właściwie to samo. Z małymi wyjątkami (jak wspomniany “Pistol” Kriegela, czy dużo starsze “The City Game” Pete’a Atxhelma), najczęściej są to solidne opracowania, które nie próbują opowiedzieć większej historii, która znalazłaby swoje miejsce w szeroko pojętej kulturze.
W zamian dostajemy płynący przez 24 godziny na dobę strumień informacji o dowolnym zespole lub koszykarzu. Oczywiście są tego zalety. Dzięki temu jesteśmy w stanie uczestniczyć w tworzeniu nowych post-mitów – jak te, które otaczają obecnie LeBrona Jamesa i Kevina Duranta.
To jest już jednak postmodernistyczna mitologia, pełna sprzeczności i chaosu. Mitologia, którą właściwie każdy tworzy sobie sam na własny użytek. Brakuje już w tym romantyzmu starych czasów. Kiedyś koszykówka nie doświadczyła go, będąc dyscypliną niszową. Dzisiaj nie doświadcza go z zupełnie przeciwnego powodu.
Ten romantyzm był oczywiście bronią obosieczną. Alienował gwiazdy, często odbierał im ludzkie cechy i zrozumienie wśród sobie współczesnych. Dzisiaj każdy koszykarz ma swoje konto na Twitterze, Facebooku i zespół ekspertów, który pomaga mu w dbaniu o swój wizerunek. Dlatego tak trudno spotkać dzisiaj artykuły, które mogłyby kreować coś więcej niż sensację lub – po drugiej stronie – PR-ową laurkę.
Prawdopodobnie dlatego koszykarska mitologia jest tak uboga w porównaniu z innymi amerykańskimi sportami. Najpierw nie wydawała się interesująca, a następnie podległa tabloizacji i stała się karykaturą, którą zamiast odpowiadać na pytanie “dlaczego?” skupiła się jedynie na “co?”.
Wiemy co robi LeBron James. Chcemy wierzyć, że wiemy, w co wierzy Kevin Durant. Nie mam się jednak skąd dowiedzieć “dlaczego?”.
Takim jak ja, miłośnikom tego starego pisania i wizji sportowców-greckich herosów, uwikłanych w konflikty i tragedia, do których może odnieść się każdy z nas, pozostaje nadzieja, że to wszystko po prostu cykl i już niedługo zmęczeni “szybkimi blogami” i You Tubem znów poczujemy głód historii, które można opowiadać sobie w długie zimowe wieczory.
Pod maską Twitterów i zgrabnych wypowiedzi z pewnością czekają tysiące historii wartych poznania.
(Ewentualnie pozostają nam książki takich ludzi jak Mark Kriegel. Polecam!)
Wiem, że piszę to nie jako pierwszy, ale wiem też, że nie jako ostatni.
Przemek, wielki apel do ciebie – zabierz się za coś konkretnego!
Twoje artykuły są niesamowite. Pasja, o której piszesz, jest widoczna w większości tekstów, które od ciebie otrzymujemy. Nie chodzi mi o oddanie zaangażowania sportowców, których opisujesz, ale bardziej o to ile twojej własnej siły, energii i emocji wkładasz w pisanie.
Zdecydowanie dołączam do (licznej już) grupy osób, które z niecierpliwością oczekują na dłuższą publikację twojego autorstwa!
Wielki szacunek za to, co robisz. Oby tak dalej!
Dziękuję. Książka w drodze. Nie o koszykówce. Nie wiem, czy się spodoba. Ale marzenia trzeba spełniać;)
Sprawdzam