Pięć tytułów Tima Duncana

74
fot. League Pass

Jest rok 1999. Commodore 64, które kupiłem za pieniądze zebrane w czasie pierwszej komunii, już dawno pokrywa się kurzem w piwnicy. Innego komputera nie mam. Wciąż nie wiem nic o Internecie. Słyszę o wirusie milenijnym. Czas spędzam na boisku za domem. Mamy swoją drużynę osiedlową i czarne koszulki, na których moja mama wyszywa numery. Ja mam numer 1. Jak Penny Hardaway. Gdzieś w tym czasie bazgrzę niebieskim sprayem “Penny” w przy linii bocznej. Po moim boisku biegają też Allen Iverson, Shawn Kemp, Karl Malone i Kevin Garnett. Wieczorami na klatce schodowej mojego bloku wymieniamy się kartami i gramy w “koszykówkę” piłką ze skarpety. Kolega z osiedla obok przekonuję mnie, że powinienem oddać mu moją kartę Mosesa Malone’a za Jeffa Hornacka. Nie wiem, kim jest Moses Malone.

Mój tata przynosi mi z pracy VHS-y z meczami NBA z niemieckich telewizji. Uczę się kilku brzydkich niemieckich słów od kilku niemieckich pań.

Kończymy podstawówkę. Nasze boisko powoli pustoszeje. Koledzy znajdują inne rozrywki. Jest mi smutno, bo to jedyne miejsce, gdzie mam kolegów. Nie wiem, czy przetrwałbym podstawówkę gdyby nie koszykówka. W czerwcu, na koniec roku, moje nazwisko zostaje wyczytane kilkanaście razy. Dostaję większość możliwych nagród – od nauki po sport. 2 tygodnie wcześniej w Warszawie o 8 punktów przegrywam w konkursie historycznym. Dostaję rower i pudło książek. Jestem wściekły. Chciałem wygrać.

W okolicach czerwca po raz pierwszy wkładam piłkę z góry na hali MOSiRu w Nowej Soli. Zrobię to jeszcze kilka razy, zanim moje kolana staną się jedną z ofiar programów “na jumpa”. Chcę wierzyć, że kosz wisiał na 3.05. Na ostatnim turnieju koszykówki w podstawówce siedzę cały czas na ławce. “Jesteś za niski” – słyszę od trenera, który uprawiał w życiu jedynie kulturystykę. Przegrywamy z kretesem walkę o awans dalej. Dostaję kilka minut w przegranym półfinale. Walę w ryj najlepszego gracza turnieju. On płacze. Mam zły rodzaj satysfakcji. Pamiętam, że noszę moje pierwsze Nike’i z pęcherzem powietrza na całej podeszwie. Pęcherz pęka i buty zaczynają skrzypieć. Noszę je mimo wszystko.

Uczę się dwóch rzeczy: nie lubię przegrywać i nie radzę sobie z presją.

Kolega pożycza mi kasetę magnetofonową z “nową muzyką”. Mówi, że mam posłuchać. Na jednej stronie jest S&M Metallici, na drugiej Californication Red Hot Chilli Peppers. Zamieniam życie moich rodziców w piekło, grając przez kilka miesięcy na gitarze wstęp do Nothing Else Matters. Od mamy tego samego kolegi dowiadujemy się, że powinniśmy przestać marzyć o karierze wokalistów. Słyszy przez drzwi naszą wersję Whisky Dżemu.

Nie załamuję się. Kupuję moją pierwszą płytę CD. To Brand New Day Stinga i wyję do Dessert Rose.

Kilka rzeczy zmienia moje życie. Piersi koleżanki z klasy rozpłaszczone między nami w czasie tańca na balu ósmoklasistów, Mena Suvari w American Beauty i Matrix. Pierwszego dnia w liceum, zakochuję się w koleżance z klasy i przez najbliższe dwa lata dowiem się bardzo dobrze, co to znaczy friend zone.

Kilka miesięcy wcześniej oglądam z odtworzenia finały Spurs – Knicks. Nie jestem zafascynowany. To ostatnie finały, jakie obejrzę w całości przez najbliższych 8 lat. Przypominam sobie, jak 3 lata wcześniej Pro Basket po raz pierwszy napisał o Timie Duncanie:

W okresie, kiedy gracze wcześnie opuszczają uczelnie, żeby się zaciągnąć w szeregi zawodowców, ów pełen wdzięku chłopak z małego obszaru należących do USA Wysp Dziewiczych odtrącił w tym roku szansę wielomilionowego kontraktu, żeby wrócić do Wake Forrest.

Z archiwów Piotra Kolanowskiego
Z archiwów Piotra Kolanowskiego

Jest rok 2003. Tim Duncan wygrywa mistrzostwo NBA po raz drugi. Szczerze? Nie mam wielkiego pojęcia, co dzieje się w tym czasie w NBA. Tracę dynastię Lakers (odrobię to dopiero lata później). Kupuję pierwszy komputer i zamiast uczyć się do matury, gram w Baldur’s Gate. Zdaję na 3 piątki. Nie mam wielkiego pojęcia, jakie studia wybrać. Nie przejmuję się.

Mam 19 lat, moje życie dopiero się zaczyna. Nie mogę się doczekać wyprowadzki z domu. Decyduję się na Poznań, tylko ze względu na przyjaciół, gdy tylko komisja w Łódzkiej filmówce czuje się urażona moją interpretacją Lokomotywy Tuwima. Na jakiś czas koszykówkę zastępuje taniec towarzyski (lata przed “Tańcem z Gwiazdami). Gram już tylko w lidze szkolnej, gdzie rzucam średnio po 38 punktów w meczu, ale w najważniejszym meczu sezonu zostaję wyrzucony z boiska i rzucam piłką w sędziego (w takiej kolejności). Nazywamy się “Z dużą przewagą”. Rok później zmieniamy nazwę na “Zjedz mój kiełbas”. Jesteśmy bardzo kreatywną humanistyczną klasą.

Moja nauczycielka od języka polskiego mówi mi, żebym zapomniał o piątce na maturze, jeśli nie poprawię interpunkcji. Zamiast się lepiej przygotować, piszę pracę o rozbitku, który kończy na bezludnej wyspie z wielkim kufrem książek i pozostawia po sobie jedynie pamiętnik. Stylizuję to na artykuł w gazecie i piszę już na początku, że “przedrukowujemy pamiętnik w oryginalnej formie, nie korygując błędów, które MOGŁY SIĘ TAM POJAWIĆ”. Dostaję piątkę. Jestem zły. Uważam, że powinna być szóstka.

O drugim zwycięstwie Spurs dowiaduję się już z Internetu. Sprawdzam wynik. To wszystko. Odkrywam poznańskie puby i zaczynam studiować psychologię (w takiej kolejności). Jak zawsze zakochuję się w koleżance z grupy. Moje życie znów się zmienia.

Jest rok 2005. Moja pierwsza miłość kończy się katastrofą. Nie jem, nie śpię, nie oglądam koszykówki. Chcę zmienić studia, ale nie chcę irytować rodziców. W zamian zaczynam równolegle wymarzoną od dziecka archeologię.

Studiuję dwie rzeczy na raz i odkrywam, że mogę uniknąć chodzenia na zajęcia, mówiąc “obu stronom”, że muszę być akurat na drugim wydziale. Wymyślam sobie wyjazd do pracy do Szwecji. Chcemy jechać w czwórkę przyjaciół na stopa. Tydzień przed wyjazdem spotykamy kumpla z liceum. Upijamy go i przekonujemy, żeby pojechał z nami. Robimy to, bo wiemy, że ma samochód. Nie wiemy, że samochód ten to Fiat Cinquecento. Nie zastanawiamy się nawet, na ile osób jest zarejestrowany. Nasi rodzice okazują pewien niepokój. Gramy twardych, ale mina nam rzednie, gdy mamy problem z podjechaniem na prom w Świnoujściu.

Jeździmy od wioski do wioski i rozdajemy zrobione w Wordzie ulotki z napisem “Polish Workers”. Śpimy w namiotach bez tropików. Ludzie są zainteresowani naszym samochodem i faktem, że się w nim mieścimy w pięciu. Pierwszą pracę znajdujemy już drugiego dnia. Mamy zmienić dach. Nie mamy pojęcia, jak to zrobić. Robimy to mimo wszystko. Przejeżdżamy 3000 kilometrów. Zarabiam na mój pierwszy aparat fotograficzny i wódkę na promie powrotnym.

Nigdy wcześniej, ani później w moim życiu nie będzie już mniej koszykówki. Nie wiem nawet, kiedy dowiedziałem się, kto wygrał finały. Tim Duncan wygrywa swój trzeci tytuł. Mam to gdzieś.

Jest rok 2007. Jestem szczęśliwie zakochany. Wygląda jak latynoska. Nie robi jej różnicy, że mam 20 kilo nadwagi. Mój przyjaciel robi mi na plaży zdjęcie z profilu, żeby przekonać mnie, że coś jest nie tak. Udaje mu się. Po prawie dwóch latach przerwy znów biorę do ręki piłkę do koszykówki. Okazuje się, że nadal to lubię.

Po raz pierwszy lecę samolotem. Nie lubię tego. Po raz pierwszy jestem na południu Europy. Odkrywam Portugalię i Lebrona Jamesa. Lubię to.

Finały tego roku znaczą najniższy punkt we współczesnej historii ligi. Tim Duncan ma swój czwarty tytuł. Wszyscy mają to gdzieś. Duncan mówi Jamesowi, że ta liga będzie jeszcze należeć do niego. Nie wspomina, że potem przyjdzie i znów zabierze mu zabawki.

W szufladzie lądują moje kolejne opowiadania i niedokończone książki. Mój pamiętnik ma już kilka tomów. Czasem marzę o tym, że kiedyś zacznę pisać. Mam wreszcie w domu Internet i odkrywam, że można dzięki niemu oglądać NBA. Odkrywam Chrisa Paula. Bardzo to lubię.

Pewnego dnia siadam przy komputerze i zakładam bloga “Hej Hej tu EnBiEj”. Przez pierwszych kilka miesięcy jest na nim tylko tytuł i zdjęcie piłki. Boję się cokolwiek napisać. Ray Allen i Kevin Garnett dołączają do Bostonu. Kobe Bryant ma najlepszy sezon w karierze. Znów śledzę NBA z zapartym tchem. Zaczynam zarywać coraz więcej nocek.

Żyję pisaniem magisterki i NBA. Kiedy Tim Duncan trafia za 3 punkty w serii z Phoenix Suns tego roku, przypominam sobie, że “mam bloga” o NBA i piszę mój pierwszy post. Nie przypuszczam nawet, jak bardzo zmieni to całe moje życie.

Nie pamiętam, co wtedy napisałem. Pamiętam, że tytuł brzmiał chyba “Dom zachodzącego słońca”. Boli. Pamiętam, że od tamtego dnia pisałem prawie codziennie. Pamiętam mój pierwszy negatywny komentarz. Pamiętam pierwszy pozytywny. Pamiętam, kiedy zacząłem podpisywać się własnym nazwiskiem i jednego z komentujących, który pod każdym postem pisał: “Kujawiński wypierdalaj”.

Jest rok 2014. Tim Duncan wygrywa swój piąty tytuł i wzruszony ściska dwójkę swoich dzieci. Płaczę razem z nim. Jest już rano. Rozglądam się dokoła. Stół zastawiony jest puszkami po piwie, na podłodze walają się ubrania mojego współlokatora, a on sam chrapie na łóżku obok. Tak wyglądają poniedziałki rano w jednym z poznańskich akademików.

Moje życie znów się zmienia. Po 5 latach mieszkania w Hiszpanii wracam do Polski. Rzucam pracę w wyuczonym zawodzie z myślą, by poświęcić następnych kilka miesięcy na pisanie. Wyjeżdżam w podróż życia. Obawiam się trzydziestych urodzin i jestem zdesperowany, by spełnić wcześniej choć kilka zaległych marzeń. Jednym z nich jest książka.

Oglądam Tima Duncana i płaczę trochę w zagraconym pokoju w akademiku (czekam na koniec remontu w mieszkaniu). Uśmiecham się szeroko, kiedy Spurs biorą w objęcia Kawhi Leonarda. To wszystko jest takie szczere i sympatyczne.

Kilka lat wcześniej artykuł na temat Duncana w specjalnym numerze Magazynu MVP tytułuję “Człowiek w masce”. Tym razem nie widzę żadnej maski. Przypominają mi się wszystkie historie. O tym, że boi się rekinów, o tym jak miał być pływakiem, o tym jak w dzieciństwie stracił matkę, o jego rodzinnym motto:

Good, better, best. Never let it rest. Until your good is better, and your better is your best.

Najbardziej jednak przypominają mi się tamte lata. Moje ważne lata i ważne lata Tima Duncana. Jedni odliczają czas zegarkiem. Ja chyba robię to koszykówką. Dzięki ci za to Timothy. Kto wie, może gdybyś nie trafił tamtego rzutu z Phoenix, byłbym teraz zupełnie gdzie indziej.

Poprzedni artykułBrak wsparcia dla LeBrona
Następny artykułDoc Rivers został nowym prezydentem Clippers, co dalej?

74 KOMENTARZE

  1. Fajne!
    Jedna male ale. Opisujac 2003 rok juz w pierwszym akapicie piszesz: Zdaje na 3 piatki a pozniej dowiadujemy sie, ze pani od polskiego nie wrozy ci 5tki. Albo ja czegos nie kumam, albo mogloby byc zgodnie z chronologia, bylyby wieksze emocje ;)
    A ksiazka przepraszam ma byc o czem ?
    Aha i te wszystkie wiekowe kamienie milowe sa tak samo przereklamowane jak zabawa na Sylwestra (spoleczna presja, pip pip pip Sylwestra)

    0
  2. Teksty o Spurs na tym blogu są ZAJEBISTE.Gdy chłopaki odkrywacie przed nami wasze osobiste życie aż robi się smutno ile to dla was znaczy.Tak jak dla mnie to mistrzostwo Spurs ;). Dożywotni props dla was wszystkich za stworzenie tej strony i wieczny abonament poproszę.Sory mnie też wzięło na przemyślenia i wzruszenie.Piona

    0
  3. no w końcu Kwiatek ma jakąś konkurencję :)
    z tekstu wynika, że jest między nami ok. 5 lat różnicy (jestem starszy), ale miłą sentymentalną wycieczkę zafundowałeś, bo wiele podobnych punktów znajduję w swojej biografii.. i dzisiaj nad ranem też miałem zaszklone oczy, gdy wygrywała drużyna, której lata nie cierpiałem.. po prostu musiałem chyba dojrzeć, żeby w pełni smakować genialność ich gry. teraz, gdy sam wyglądam i poruszam sie z gracją 175cmowego Borisa Diawa a ten “luno” Duncan, wkurzający Francuzik bzykający kiedyś “moją” Longorię i MadManu, który dochował się troszkę mniejszej łysinki ode mnie współtworzą team grający prawdziwą KOSZYKÓWKĘ a ja czuję się jakbym sam coś wygrał

    0
  4. Cholera, pamiętam ten rzut Duncana z Phoenix jak dziś. Od tamtej pory znienawidziłem szczerze Spurs za to, że regularnie niszczyli moich Suns z Nashem w roli głównej :) Ale dziś już chyba rany się zagoiły, bo Nash i tak już zaraz skończy, a San Antonio jak pięknie grało, tak dalej pięknie gra, i to się chyba już nigdy nie skończy :D Kwintesencja zespołowej koszykówki. Świetny tekst, dzięki!

    0
  5. Pamiętam jak w 1999 roku oglądałem na TVN skróty (czy powtórki spotkań) z finałów NBA między Spurs a Knicks. Kibicowałem Knicks, sam nie wiem czemu, byłem szczawiem, gówno wiedziałem o koszykówce (pokazywali na TVP finały PLK ;) ), o NBA jeszcze mniej (bo niby skąd?). TVN śnieżył tak niesamowicie, że ciężko było zobaczyć gdzie jest piłka (wydaje mi się że musiałem odwracać antenę, żeby w ogóle coś było widać :D), ale siedzieliśmy z bratem i katowaliśmy te skróty. I choć tak naprawdę niewiele z tego wszystkiego pamiętam, to jestem jakoś dziwnie zajarany faktem, że być może udało mi się zamknąć taką swoistą klamrą te 5 tytułów Duncana.

    0
    • Nie zgodzę się. Nie stawiam najczęściej przecinków z obowiązującymi zasadami, ale obecnie robię to całkiem świadomie. Próbuję zmusić czytelników do tego, żeby czytali dany tekst w sposób, w jaki ja go czytam i dlatego w wielu miejscach daję dodatkowe pauzy w tekście, tam gdzie teoretycznie, zgodnie z zasadami, nie ma takiej potrzeby.

      Pomijając oczywiście błędy, które zdarzają się i zawsze będą się zdarzać (niestety nie mamy tu korekty, a wyłapanie wszystkiego samodzielnie zajęłoby zbyt dużo czasu). Generalnie jednak, zazwyczaj, pozwalam sobie na łamanie różnych zasad w dosyć świadomy sposób.

      Inna sprawa, że te 11 lat temu moja polonistka miała rację.

      0
  6. DROGI AUTORZE…jestem od ciebie o 10 lat starszy i jestem trenerem basketu. W sumie nie ma to żadnego znaczenia bo czekam na jakąś twoją książkę, bo wiem że wzruszy mnie i rozbawi jak widok wielkiej trójki przytulającej się po meczu i Popa kryjącego samotnie twarz w dłoniach. Mam tylko prośbę, nie każ czekać zbyt długo. Na marginesie, mi polonistka przed maturą mówiła dokładnie to samo.

    0