Nowojorskie impresje 719… czyli powrót MILczącego ducha lasu…

8
fot. AP

Beno Udrih

Był poruszony.

Zaciskał w milczeniu pięści własnego losu.

Miał w oczach łzy.

Przekrwione od tępego wpatrywania się w diodę telewizora.

To nie celownik optyczny.

Racjonalizował.

Ale i tak bał się jednak ruszyć.

Nie spał całą noc…

Od kilku dni nie jadł.

Pił mało.

Rakiję. Ale rozcieńczoną.

Bardziej przepłukiwał. Zęby.

Przeczytał specjalnie bryk o Hrabim Monte Christo.

Żeby się zmotywować.

Dokopać do granic jaźni.

Nawet skrobał łyżeczką od herbaty w ścianie hotelu, żeby poczuć

(recepcja wystawi fakturę za wyrządzoną szkodę – obiecali)

Wolę walki, siłę przetrwania, niezłomność charakteru ludzkiego

Czy jest gorszy niż Edmund Dantès?

A Santiago i jego gupik? To zostawi na mecz z SAS.

Patrzył z zaciśniętymi ustami na datę z kalendarza –  21 lutego 2013 r.

Spojrzał na zmiętoloną kartkę papieru.

Trzymaną w zaciśniętej pięści.

Przeczytał pod nosem, żeby zapamiętać i nigdy nie zapomnieć.

Herb Kohl – Fernand Mondego hrabia de Morcerf,

John Hammond – Gerard de Villefort,

Jon Horst – Danglars.

Zdał sobie sprawę, że to było jeszcze w tym roku.

Znowu załkał.

Zacisnął usta.

Zagryzł aż do pierwszego krwawienia.

Przypomniał sobie.

Smak kaszanki i bigosu.

Parującej na mrozie.

Przełknął ślinę.

A skwarki?

Tłuczone ziemniaczki?

Plwocina pociekła po szczeciniastych brwiach.

Ogarnij się.

Westchnął.

Pomyślał o wypędzonych.

O izbrisani.

O Franjo Hermanie.

Nie wiedział czemu.

Jest przecież Słoweńcem.

Ma paszport i zdążył go wyrobić na czas.

Chyba JR Smith mu czegoś dosypał.

Czuł brzemię.

Czasu, miejsca, ekanu.

Ciężkie oczy Carmelo, które patrzyły na niego niewidzącym wzrokiem.

On przecież jeszcze nigdy nie był w takiej sytuacji.

Nie budził się w ciemni.

Syn Słońca.

Któremu aniołowie rozwiązują rzemyki u sandałów.

Który na Zamku d’If nie przeżyłby do pierwszej defekacji.

Musiał go ratować.

Pomyślał o Amare.

O tym jak napuścił wodę w kolana,

I porwała go dzikość.

Chwyciła jakby za serce.

Że to niesprawiedliwe tak konać.

Że trzeba pomścić poległych.

I wstał.

I wziął piłkę.

I poczuł Moc.

I była ona z nim.

To wszystko.

Co przez ten czas w nim drzemało obudziło się.

Z całą siłą trzydziestojednoletniej frustracji.

Był jak nastolatek, którego nawiedziły hormony

Nocą.

Miał coś do udowodnienia włodarzom MIL.

Wiedział, że to najważniejszy mecz w tym roku.

Znał tu każdą klepkę.

Każdy paśnik.

I lizawkę.

Wiedział jak tropić borsuka

I jak obchodzić się z warchlakami.

Zaprzyjaźnił się z rodziną szopów.

Spędzali razem weekendy.

Zabrano mu to.

Oderwano od życia zagajnika.

Drzew.

Korzeni.

Dlatego tak bardzo chciał wyjść zza krzaka.

Oto jestem.

Uciszyć piłkarski tłum fanatycznie rozkrzyczanej publiczności Bucks w liczbie siedemdziesięciu dwóch osób.

Dlatego właśnie cały ostatni tydzień trenował przykładanie palca wskazującego do ust i robienia Ciiiiiii…

Musiał.

Nie było przebacz.

Zmiłuj.

Przepraszam.

I takich tam.

Nie brał jeńców ani branek.

Zapomniał, co to litość, współczucie i dotyk pluszowego misia.

Tłamsił.

Rozdarł gardło i pił posokę.

Tak jak kiedyś uczynił krwawą łaźnię jednemu łosiowi.

Który zaplątał się w jego przedpokoju i nie wytarł racic z błota.

Oddawał ciężkie rzuty.

Pokazał, że został przedwcześnie skreślony.

Że niesłusznie oddany jak pakunek na poczcie.

On wrócił za pobraniem.

Awizował się.

Przeżył swoje Święto lasu.

Jak gajowy Marucha.

Darz Bór.

Amen.

8 KOMENTARZE