Nigdy nie byłem fanem Los Angeles Lakers. Być może dlatego, że nie pamiętam z parkietów Magica Johnsona i Jamesa Worthy’ego. Z pewnością dlatego, że to Lakers pogrzebali moje dziecięcy marzenia o dynastii Orlando Magic. Miałem 12 lat i znalazłem wreszcie swojego wroga. Zespół grający w zbyt ładnych strojach, mający zbyt wielu sławnych kibiców, za dużo pieniędzy i zbyt łatwo znajdujący sposób, by wygrywać. Na czas trzech tytułów dla Los Angeles na przełomie wieków przypadł też mój odwrót od koszykówki. Nie było mi nawet przykro, że nie oglądam dominacji Shaquille’a O’Neala, bo przecież dominował w złych barwach.
Mówią, że czas leczy rany, jednak zranione serce nigdy nie zapomina. Lakersom wcale nie pomógł fakt, że z odważnie przechwyconego gówniarza z potencjałem wyrósł jeden z najlepszych indywidualnie koszykarzy w historii. Kobe Bryant był dokładnym przeciwieństwem tego, czego szukałem w sportowym idolu. A może był po prostu odbiciem w większej skali ludzi, których spotykałem na różnych parkietach, a dla których koszykówka była sportem indywidualnym.
Chcesz czytać dalej?
Poniżej znajdziesz trzy różne opcje abonamentu. Zdecyduj się na jedną z nich, a w zamian otrzymasz pełny dostęp do wszystkich artykułów na naszej stronie. To dzięki Twojej pomocy portal jest wolny od reklam, a my możemy 24 godziny na dobę dostarczać Ci najświeższych wieści z NBA.
Subskrybcja
Uzyskaj dostęp dopełnej treści artykułów.
O rany: “o Los Angeles Lakers w ich drodze do tytułu mistrzowskiego”. Odważna teza, ot co.
Klasyczne wsadzenie kija w mrowisko :)
Świetne tekst! Mam dokładnie te same odczucia w kierunku Bryanta- może dodałbym jeszcze kilka rzeczy ;)
Co do Lakers to nie wiem czego chciałbym bardziej- tego żeby Nash sięgnął po swój pierwszy tytuł, czy tego żeby Kobemu nie udało się zdobyć 6-ego pierścienia. Przecież ten ‘bobek’ będzie się uważał wtedy za najlepszego w historii, tak naprawdę dalej nie rozumiejąc do końca na czym polega ten sport. Bo Bryant to taki typ, który zdobywa mistrzostwa samemu, a przegrywa przez słabą drużynę…