Im więcej wiemy o USA, tym mniej je szanujemy. Im więcej słyszymy o zbiorowych morderstwach dzieci w szkołach podstawowych, tym mniej chcielibyśmy wysyłać tam swoje. Kiedyś czerwona puszka koli z Atlanty, Harold Miner kręcący młynek w “Are you ready to fly”, dla jednych “Mash”, dla innych “Friends”, czy jeszcze inny serial, o muzyce nie mówiąc – nie mówiąc, nie wspominając, zupełnie zostawiając muzykę, bo to sześćdziesiąt akapitów – w latach 90-tych same kupowały nam bilety na samolot, same wyrzucały nas z domu i same z portfelem ukradzionych pieniędzy organizowały nam wizy, gdyby wjechać tam oczywiście było tak prosto z Polski i gdyby pod koniec lat 80-tych jeszcze nie trzeba było na kontroli odpowiadać na pytania czy jesteś gejem i czy jesteś komunistą.
Kiedy w 93 roku Springsteen szedł w rozpiętej parce przez wieczorny mróz, gdy nad łóżkiem wisiał jeszcze plakat z młodym Charlesem Barkleyem w koszulce Sixers, kiedy nie znałem nawet jeszcze The Roots, było takie miasto o jednej z najpiękniejszych nazw własnych, nazywało się Filadelfia – philos z greckiego “ukochany, najmilszy” i adelphos “brat, braterski”. Królem był Nowy Jork, wschodziły Los Angeles i Chicago, to drugie wiadomo dlaczego, i była jeszcze Filadelfia. Detroit było już wtedy wspomnieniem. Dziś już Filadelfii nie ma, miasto się skurczyło, znikło z listy trzech największych. Jeszcze w latach 80-tych Julius Erving i Sixers, jeszcze na początku 90-tych Will Smith (ten sam) czy pożyczony obok z Jersey Springsteen zaznaczali je na mapie. Potem przyszły 90-te, Nowy Jork, jego zgiełk.
Jego muzyka, jego motto if you can make it in New York, you can make it anywhere, jego Knicks. Dziś Manhattan to amerykańska dzielnica najbardziej w ostatnich trzech latach wyludniona z klasy średniej, hipsterski Brooklyn w niczym już nie przypomina tamtego Brooklynu, dwóch wież już nie ma, Rudiego Giuliani też już nie, nie ma politycznej niepoprawności Seinfelda, Jankesi są melodią przeszłości, amerykański futbol jest od lat na dnie. Nowy Jork broniony zawsze będzie przez nowojorczyków, ale stajesz się historią, Tony.
To futbol amerykański, to piłka nożna, to nimi opowiedzieć można historię miasta i regionu. W Stanach oczywiście dominuje futbol, ale Nowy Jork był wyjątkiem, i nieprzypadkowo nazywany jest koszykarską mekką. Dla nas czuć to było za każdym razem, kiedy organy w Madison Square Garden układały klasyczny zagrzewający do walki akord, kiedy snop światła spadał na boisko, przyciemniał trybuny, gdy między kwartami z lotu ptaka pokazywano neony ogromnego, żyjącego organizmu, miasta, które gotowi byliśmy zamienić z naszym w mgnieniu oka, potem pokazywano gwiazdy oglądanych przez nas w kinach filmów w pierwszych rzędach siedzeń. Dziś niby można jeszcze zobaczyć to wszystko, włączając w lutym sobotni mecz Knicks u siebie z Nets, już nie z New Jersey, ale i z Brooklynu, ale jeszcze, kiedy zNYK zaczynał pisać Nowojorskie Impresje i pisał je, jeszcze wtedy czuć było – i dlatego moim zdaniem wychodziło to tak znakomicie – że pisał o teraźniejszości, jakby przeszłością już była.
Z tego sentymentu resztki już pozostały. Nowy Jork zmierza powoli śladami Filadelfii. Tak naprawdę na sentymencie już to wszystko się opiera. Na nim, ale też na hołubieniu własnej nieporadności, co, gdy oglądamy koleżków jadących Trae’a Younga, zamienia się w jawne nabijanie się właśnie z niej. Popatrz jak ssiemy. Co się stało?
20 lat mija właśnie od kiedy (J)Ason Kidd wciągnął dwukrotnie do Finałów New Jersey Nets, chyba najgorszy skład, który był w nich dwa razy z rzędu (0-4 z Lakers, 2-4 ze Spurs). Od piętnastu lat, od czasów tamtej drużyny, wzmocnionej jeszcze później przez Vince’a Cartera, jedyne co nowojorskie kluby mogą pokazać w formie osiągnięć to – Ty wiesz, ja wiem, ale wait for it – trzy wygrane serie playoffów: Knicks Carmelo w 2013 roku z Celtics, dla których najwięcej minut grał Jeff Green, siedem meczów rok później Nets z Toronto i Nets przed rokiem z rozbitym kontuzjami Bostonem, i to wszystko.
Minął rok i dziś najlepsi koszykarze, którzy j e s z c z e są w Nowym Jorku i można mieć jako taką pewność, że w Nowym Jorku chcą być i grać, to hmm Julius Randle? Jalen Brunson? Jedno “All-Star” między nimi. Kyrie, nie wiemy co Ty chcesz, Ben Simmons, oby Cię to miasto wściekle nie przeżuło i nie wypluło resztkami swojego jadu.
Chcesz czytać dalej?
Poniżej znajdziesz trzy różne opcje abonamentu. Zdecyduj się na jedną z nich, a w zamian otrzymasz pełny dostęp do wszystkich artykułów na naszej stronie. To dzięki Twojej pomocy portal jest wolny od reklam, a my możemy 24 godziny na dobę dostarczać Ci najświeższych wieści z NBA.
Subskrybcja
Uzyskaj dostęp dopełnej treści artykułów.
Ten tekst to to, co Gumisie lubią najbardziej.
To prawda.
To nie Nowy Jork już nie działa, to autor się zestarzał i szuka sobie wymówek.
To tez prawda.
Jest to jeden z najpiękniejszych boomerskich tekstów, jakie czytałem.
O, to, to! Nawet dziaderskich. Ale wstep piekny!
Może Maciek pomyśli kiedyś o wydaniu książki z archiwalnymi fleszami, taki zbiór wybranych felietonów. Kupiłbym w przedsprzedaży.
Przy okazji posłucham dziś Gershwina
Mocno się zastanawiam na czym polega genderyzacja. Może kolegom chodziło o gentryfikację jednak?
Sława
Coś pięknego. Dziękuję za ten fleszbek, głowa paruje!
New York City – Empired State of twisted Mind
PRZEPIEKNY wstep i uber dziaderskie zakonczenie, ale hej!
Jeszcze taka uwaga, ze kochany papcio Gulliani jest jednym z wiekszych fanboyow Trumpa, wiec spokojnie z ta nostalgia osiedlowej babulenki :D