Kajzerek: Stanley Johnson i kto jeszcze…

2
AP Photo

Różne sytuacje kreują różne okoliczności, dlatego koszykarz starający się o angaż NBA nie może tracić czujności. Kilku z nich pozostało przygotowanych i gdy pojawiła się okazja na to, by raz jeszcze przedstawić najlepszej lidze świata swoją kandydaturę, wykonali zadanie i mogą walizki rozpakować. Ta czwórka wygrała zdecydowanie najwięcej. 

Lance Stephenson

Koszykarskie “Never ending story”. Lance Stephenson to szczególnie uparty typ. Przy tym jednak utalentowany, a to sprawia, że NBA co jakiś czas sobie o nim przypomina. Te powroty znacząco ułatwia mu fakt, że zachował dobre relacje z managementem Indiany Pacers i gdy tylko zespół znajdzie się w tarapatach, Stephenson jest pierwszym, który zgłasza swoją gotowość do pomocy. Kilka dni temu zespół podpisał Lance’a na czwarty z rzędu 10-dniowy kontrakt. Pierwsze dwa były wyjątkami hardship, kolejne to standardowe 10-dniowe umowy. Po upływie dwóch zespół musi podjąć decyzję, czy pozostawia zawodnika w składzie, czy wypuszcza go z powrotem na rynek. 

Pacers mogą być jednym z najaktywniejszych zespołów przed 10 lutego, więc zamiast już teraz zagwarantować Stephensonowi pobyt do końca sezonu regularnego, chcieli jak najdłużej pozostać elastyczni na wypadek przełomowej oferty za któregoś z ich liderów. W międzyczasie 31-latek daje Pacers wszystkie możliwe powody, by nie musieli z niego rezygnować, co zapewne rodzi spory dylemat. Widzimy zatem, że to wyjątkowa kłopotliwa postać, zarówno na parkiecie, jak i w gabinecie GM-a. W 13 rozegranych dla Pacers meczach notował średnio 9,7 punktu i 4,2 asysty trafiając 45,8 FG% i 28,9 3PT%. 

Na co Pacers 31-letni gracz z udokumentowaną historią braku stabilności emocjonalnej? Zespół zmierza w kierunku przebudowy, więc Stephenson może stanowić swego rodzaju pomost i wsparcie świeżego procesu. Z drugiej strony – czy jest na tyle cenionym weteranem, by mieć realny wpływ na młodszych zawodników? Gdyby okoliczności dla Pacers były inne i zespół walczył o czołowe pozycje na wschodzie, takie wsparcie z ławki zapewne stanowiłoby w oczach trenera Carlisle’a dodatkowy atut. Zatem w Indianie mają twardy orzech do zgryzienia, a zegar tyka. 

Stanley Johnson

Flagowy produkt umów podpisywanych poprzez wyjątek hardship. Sytuacja w Los Angeles była na pewnym etapie mocno podbramkowa. Mix kontuzji i COVID-a spowodował, że zespół musiał sięgnąć po pomoc tam, gdzie w normalnych okolicznościach, by jej nie szukał. Stanley Johnson po nieudanym pobycie w Toronto, latem trafił na rynek wolnych agentów i bardzo długo był w zawieszeniu, bez pomysłu co dalej. Postanowił jednak zostać w Stanach i poczekać na swoją szansę. Ta pojawiła się tuż przed świętami Bożego Narodzenia, gdy do Johnsona zwrócili się Los Angeles Lakers.

Komunikat od trenera Franka Vogela był bardzo jasny – Stanley miał rozwiązać część problemów w obronie. Wystarczyło kilka meczów, by Lakers przekonali się, że postawili na dobrego konia. Johnson gryzł parkiet w każdym kolejnym posiadaniu – odcinał od pozycji, zamykał na obwodzie i pomagał bez podejmowania niepotrzebnego ryzyka. Miał tak dobry wpływ na zespół po bronionej stronie parkietu, że Lakers byli w stanie przymknąć oko na jego ciągle bardzo oczywiste ograniczenia w ataku. 

W 14 rozegranych dotąd meczach dla Lakers, Johnson notował na swoje konto średnio 6,4 punktu i 2,6 zbiórki. Po pierwszym 10-dniowym kontrakcie podpisał z zespołem drugi. Rob Pelinka i Frank Vogel potrzebowali na tym etapie więcej “materiału dowodowego” przed podjęciem decyzji o przyszłości zawodnika. Dylemat zespołu polegał w głównej mierze na tym, że podpisanie Stanleya na kontrakt zagwarantowany do końca rozgrywek, automatycznie zabierało drużynie ostatnie wolne miejsce w rotacji. Koniec końców w LA byli gotowi poświęcić tą mocną kartę w ewentualnych negocjacjach transferowych i dali Johnsonowi umowę na dwa lata z opcją zespołu na rozgrywki 2022/23. 

Johnson do końca bieżącego sezonu musi żyć w przekonaniu, że cały czas nie zrobił wystarczająco wiele, by Lakers do siebie przekonać. Wybrał najlepszą możliwą drogę, ponieważ zbudował swoją pozycję poprzez dyscyplinę w obronie. Kolejnym krokiem dla Johnsona będzie dołożenie do tego zestawu powtarzalności w rzutach za trzy punkty (34,4 3PT% w meczach dla LAL). Zdobycie kategorii gracza 3-and-D może uratować karierę wychowanka Arizony. 

Alfonzo McKinnie

Propozycja była dla Alfonzo McKinniego spełnieniem marzeń. Mógłby kontynuować swoją trasę objazdową po wszystkich egzotycznych zakątkach świata, jeśli takie byłoby jego życzenie. Jednak widząc COVID-owe spustoszenie w NBA, pozostał w Stanach i cierpliwie czekał. Chicago Bulls mieli konkretną potrzebę i szukali człowieka gotowego zrobić wszystko, by pozostać w lidze na dłużej. Wiedzieli, że McKinnie będzie wyjątkowo zmotywowany, bo Chicago to jego rodzinne miasto. Jego wyobrażenia miały się właśnie stać rzeczywistością. 

29-latek posmakował koszykówki na całym świecie. Szukał drogi powrotnej do NBA i wydawało się, że w sezonie 2018/19 zostanie na dłużej z Golden State Warriors. Po zakończeniu rozgrywek został jednak zwolniony z umowy i od tamtego czasu tułał się jak zbity pies. Jego dobre warunki fizyczne oraz szybkość czyniły go bardzo upierdliwym obrońcą. Do tego miał niezły rzut za trzy, więc dysponował pakietem, który wielu trenerom odpowiadał. Problem polegał na tym, że nie w NBA. 

– Gdy wylądowałem w Luksemburgu to chciałem się poddać – przyznał. – Wróciłem do domu i kontynuowałem walkę, m.in. poprzez G-League. Wielu młodszych kolegów pyta się mnie, co mają robić, gdy nie dostają propozycji, jakich oczekiwali. Powtarzam, że bez względu na to, gdzie się znajdziesz, musisz walczyć – dodał. 

Już w pierwszych meczach dla Chicago Bulls przekonaliśmy się, że nie mamy do czynienia z byle turystą. Aż trudno było uwierzyć, że NBA go dotąd odtrącała. To pokazuje, jaką mamy w lidze skalę talentu. 21 grudnia w wygranym przez Bulls meczu z Houston Rockets skrzydłowy zanotował 16 punktów i 5 zbiórek trafiając 4/6 za trzy. Był już w trakcie swojego drugiego 10-dniowego kontraktu, więc lada moment Bulls musieli podjąć ostateczną decyzję. Z czasem do rotacji zaczęli wracać gracze objęci protokołem. Zespół potrzebował mimo to zabezpieczenia, nawet pomimo braku gwarancji minut dla McKinniego. Ostatecznie pozostał w Chicago jako zabezpieczenie na kontrakcie do końca bieżącego sezonu. 

Marquese Chriss

Po dwóch 10-dniowych kontraktach przekonał zespół do rozstania z Williem Cauleyem-Steinem i dostał 2-letni kontrakt. Cauley-Stein nie grał od końcówki listopada z powodu problemów osobistych, więc stał się naturalnym kandydatem do zastąpienia go w składzie graczem, na którym trener Jason Kidd może polegać. Marquese Chriss stworzył bardzo interesującą kombinację z Luką Donciciem. Gra dwójkowa tego duetu dość niespodziewanie stała się jedną z najskuteczniejszych broni w arsenale zespołu z Dallas.

Warto wspomnieć, że dwa lata temu pomiędzy Donciciem i Chrissem doszło do niegroźnej przepychanki, gdy ten drugi reprezentował barwy Golden State Warriors. Panowie wyjaśnili sobie wszelkie niejasności i przeszli “straight to the business” wydajnie pracując. W 16 meczach rozegranych dla Mavs wychowanek Washington notował 5,6 punktu i 3,3 zbiórki trafiając 58,1 FG%. Trudno będzie mu zabrać minuty zdrowych Kristapsa Porzingisa i Maxi Klebera, ale jego obecność w składzie oznacza spokojniejszy sen trenera Kidda. Mavs chcą zakończyć sezon regularny mocnym akcentem, a do tego potrzebują więcej stabilności w swoich szeregach. 

Różne źródła na przestrzeni ostatnich tygodni informowały, że w Dallas są pod ogromnym wrażeniem Chrissa i jego pracy po obu stronach parkietu. To klasyczny przykład gracza, który nie mając nic do stracenia, po prostu zapierdalał grając tak, jakby jutra miało nie być. Mówimy o koszykarzu obdarzonym niezwykłym atletyzmem. Gdy połączy taką przewagę z odpowiednim timingiem i energią w obronie – otrzymujesz zestaw, który w okolicach obręczy skutecznie czyści przestrzeń powietrzną. Na takich koszykarzy mówi się “energy guys”, bo jedną decyzją w obronie są jak wyładowanie energetyczne napędzające całą drużynę. 

W ataku jego zadania w dużej mierze sprowadzały się do przesuwania pozycji i przesuwania piłki. Nie miał wielkiej odpowiedzialności związanej z egzekwowaniem konkretnych założeń, miał po prostu tworzyć przestrzeń rozsądnymi i relatywnie bezpiecznymi decyzjami. Chriss kroki musi stawiać bardzo ostrożnie. Dotąd jego największym problemem był brak dojrzałości i cierpliwości. Próbując iść na skróty zaczął podejmować pochopne decyzje, a stąd droga do wolnej agentury jest już bardzo krótka. 

2 KOMENTARZE