Sitarz: Czy Bucks się opamiętają?

11
fot. AP Photo

Na ostatniej prostej trudnego sezonu 2020/21 chciałoby się obserwować dwa najlepsze zespoły, które wyróżniają się rutyniarską minimalizacją błędów własnych. Te wymuszane przez przeciwnika są urokiem każdej playoffowej serii. Kareem Abdul-Jabbar powiedział, że pomyłki są nieodłączną częścią rywalizacji. Wszak to na nich budujemy narracje, to one tworzą bohaterów. Ale kiedy nie sposób rozróżnić błędów własnych od wymuszonych, a na domiar złego zespół nie potrafi zaradzić problemom, wtedy trudno o uczciwy entuzjazm.

Przytłaczająca liczba błędów Bucks w obronie i w ataku pozycyjnym, nie do końca zmaksymalizowana dominacja Giannisa, który nie otrzymał wsparcia z dwóch powodów: przez siebie i przez Middletona i Holidaya; systematycznie odsuwany switchami od własnej obręczy Brook Lopez (oraz Giannis), do tego gorączkowe poszukiwanie optymalnych niskich ustawień i nietrafione reakcje w ostatnim meczu – taki obraz zespołu, który słowo „przereagowywanie” powinien wsadzić pomiędzy Milwaukee a Bucks.

Kiedy już wydawało się, że Mike Budenholzer wyjaśnił ważne kwestie i poukładał je w sensowną całość, zdarzyły się Finały NBA. Najpierw tzw. drop coverage został od razu zastąpiony zmianami krycia. Schemat efektywny przez cały rok i słusznie krytykowany we właściwych momentach, ale jednak fundament najlepszej defensywy playoffów, z marszu ustąpił miejsca strategii switchowania, powodując trzy nieprzyjemne w skutkach fakty.

Po pierwsze Bucks niedostatecznie zabezpieczyli obręcz. Suns wykonali 36 penetracji, ale trafili aż 15 z 20 rzutów spod obręczy i 7 z 14 z pomalowanego. Po drugie doznali nieznacznej, ale jednak porażki na własnej tablicy, a ogólny wynik na atakowanych deskach przełożył się na wynik ze stratą dla Bucks. Wreszcie po trzecie za ich sprawą Suns osiągnęli najwyższy od ostatniego meczu z Denver tzw. FTARate na poziomie aż 0.295, gdzie średnia ligowa wynosi 0.247, a średnia Suns to tylko 0.212.

Powyższe wywołało odzew, ale obrona at-the-level wysokiego, próby podwajania – co ciekawe wyłącznie Camerona Payne’a – i niekonsekwentne zmiany krycia, otrzymały wsparcie w postaci, jak się okazało, nazbyt agresywnej pomocy. W gruncie rzeczy, bazując na pierwszym meczu można by było wziąć Budenholzera w obronę, ale tylko wtedy, jeśli w drugim spotkaniu Bucks postawiliby Suns podobne warunki. Tymczasem było wręcz przeciwnie.

To, co znośnie funkcjonowało w Game 1 i mimo heroizmu Chrisa Paula niosło pokłady optymizmu, stało się nic nieznaczącym fragmentem planu na Game 2. Bucks próbowali zagrać koszykówkę totalną nie bacząc na efektywne rozwiązania, które mieli pod nosem. Dlaczego tak dobrze prowadzony zespół, jakim są Suns, miałby nie skorzystać z każdej nadreakcji trzeciego gracza Bucks w pick-and-rollach rozgrywanych na szczycie? Tutaj naprawdę dokonał się powrót do czasów Jasona Kidda. Dalej: dlaczego jeden z najlepszych trenerów trwającego sezonu miałby nie zauważyć przestrzeni na skrzydłach i przede wszystkim w rogach? Czego Suns potrzebowali po pierwszym meczu? Rzutów za trzy punkty. Co dostali? Blisko 70 niekontestowanych prób, z czego aż 36 z dystansu.

Przypadłości Bucks nie są novum, wszak każdy zespół miewa lepsze i gorsze momenty, ale nie pamiętam drużyny, która tak mocno pomagałaby własnej dezorganizacji. Nie można mieć wątpliwości, że jej obecna kampania – gdzieniegdzie imponująca – toczy się w myśl definicji hit-or-miss.

Pomiędzy pozytywnym a negatywnym efektem decyzji trenera panuje niespotykany rozdźwięk. Brakuje półśrodków i chłodnej głowy. Zamiast bezwzględnych usprawnień – subtelnych poprawek. Zamiast widowiskowych reakcji – drobnej kosmetyki. Kto pamięta o serii z Miami? Pomijając, jak się okazuje, wybryk, tym zespołem rządzi strach. Bucks nie wiedzą kim są. Albo ułożona defensywa – albo chaos. Albo sprawnie funkcjonujący atak pozycyjny w oparciu o punkty z pomalowanego – albo rwane izolacje. Albo obrona dystansu – albo obrona obręczy. Albo typowe podejście do ustawień – albo wolna amerykanka. Nowe elementy, często obserwowane w trwających playoffach, nie są rezultatem wielogodzinnych poszukiwań: powstały ad hoc wobec obawy przed rozegraniem drugiego takiego samego meczu, gdzie w przypadku Tyronna Lue i Clippers powstały po to, żeby mecz wygrać. Niestety, ta swego rodzaju trauma odbija się rykoszetem, bo czasami najlepszym usprawnieniem jest bycie sobą.

To wszystko udziela się Giannisowi, Middletonowi, Holidayowi i Lopezowi. Dwóch ostatnich cierpi na brak stabilizacji zadań ofensywnych, co wpisuje się w schemat albo-albo. Rzadko dochodzi do dopełnienia ról: stretchujący parkiet Lopez nie łączy się z Lopezem klasycznym centrem, a rozgrywający Holiday nie łączy się z Holidayem grającym poza piłką. Z kolei Khris Middleton, który nie jest aż tak nieregularny jak się próbuje przedstawiać, ma ewidentne problemy z meczem, jeśli nie może się wykazać w drugich i w trzecich kwartach. Natomiast Giannis nie dominuje na 100%. A to zabraknie mu kilku celnych rzutów wolnych, a to matematyka jest nieubłagana, a i samo „uruchomienie” pozostałych jawi się problematycznie, ponieważ nie jest wielkim kreatorem, z racji umiejętności nie dysponuje szerokim wachlarzem zagrań w pick-and-rollu, a forma jego partnerów odznacza się losowością: aczkolwiek tylko 6 rzutów Middletona w drugiej połowie obciąża jego konto.

Dwa Finałowe mecze z najtrudniejszym dotychczas rywalem pokazały, że Bucks od dłuższego czasu faktycznie taplają się we własnym sosie. Z osłabionym Brooklynem wygrali o rozmiar buta Kevina Duranta. Atlantę pokonali bez Giannisa i bez obrony Hawks. W obu seriach zaistniały mniejsze lub większe kontrowersje związane z doborem strategii, z pomysłem na Greka i z pomysłem samego Giannisa na to, jak widzi siebie w tym zespole. Ale przeciwwagą do problemów okazały się rozwiązania zwiastujące stabilizację: Lopez pod obręczą, rollujący Giannis, agresywny Holiday, powrót do komplementarnej koszykówki ćwiczonej w sezonie regularnym, sprawna i inteligentna obrona. Nikt jednak nie podważa sukcesu Bucks tak, jak Bucks.

Jesteśmy o krok od stwierdzenia, że najlepszy zespół Konferencji Wschodniej wcale jej nie opuścił. Zarazem ten sam dystans dzieli nas od świetnego występu… ba, zgodnie z regułą, która powstała na doświadczeniach ostatnich dwóch miesięcy, zespół z Milwaukee – i to jest w tej historii najlepsze – powinien wygrać trzeci mecz.

W jakim stylu? Niespodziewanym. W jaki sposób? Niedoprecyzowany teraz, oczywisty później. Ta niepewność, szczególnie z perspektywy koszykarskiej analizy, budzi wiele emocji i wątpliwości. Czy ktoś potrafi przewidzieć plan Mike’a Budenholzera? Wymienić środki użycia Giannisa? Odpowiedzieć na pytanie: czy zaangażowanie Middletona dokona się w pierwszych posiadaniach? Czy pierwsze akcje będą zapowiedzią najlepszej do tej pory drugiej połowy Finałów? Ile form przyjmie zespół sześciu, siedmiu graczy? Czy usprawnienia rywali ponownie nie będą mieć aż tyle do gadania? Czy Bucks się opamiętają? Kompletny galimatias, którego źródeł przestaję być pewien.

Poprzedni artykułDniówka: Bucks walczą o pozostanie w grze o tytuł. Czy Giannis dostanie wsparcie?
Następny artykułJamahl Mosley nowym trenerem Orlando Magic

11 KOMENTARZE