Kiedy Stephen Curry ratuje telewizyjne ratingi, a Nikola Jokić pewnym krokiem zmierza po nagrodę MVP, LeBron James przygotowuje się do gry z pozbawionym czucia w dłoniach wysokim. Z kolei Damian Lillard zapomniał jak się kończy mecze, więc Portland Trail Blazers przegrali z Memphis pierwsze kluczowe spotkanie z trzech na przestrzeni tygodnia. Po drugiej stronie Stanów Philadelphia 76ers będą bronić się przed spadkiem za plecy Milwaukee Bucks, natomiast Boston Celtics razem z Miami Heat spróbują wygonić z Top6 Atlantę Hawks. Tym roszadom będą przypatrywać się nie najzdrowsi za to najlepsi na wschodzie Brooklyn Nets. Mimo bólów, plastrów, rehabilitacji dzieje się i czuć, że nadchodzą wielkie rzeczy.
Tom Thibodeau ryzykuje
Płynie nam ten sezon pod znakiem stałej obecności New York Knicks w Top5 – a nawet w Top3 – efektywności defensywnej i przewodzenia stawce pod względem skuteczności rywali w rzucaniu za trzy punkty. W pewnym momencie rozgrywek Knicks „pozwalali” rywalom trafiać 32% takich rzutów. Teraz wskaźnik ten wzrósł do 33.6%, ale wciąż nie zrzucił Knicks z prowadzenia w tej, być może, prestiżowej klasyfikacji.
Nic dziwnego, że przede wszystkim ta rzecz zdążyła wzbudzić kontrowersje i przerodziła się w debatę, w której też wzięliśmy udział. Po czasie jesteśmy mądrzejsi. Knicks potwierdzają nową-starą prawdę mówiącą o tym, że nie tylko obrona wpływa na skuteczność rzutów z dystansu. Niemniej jakiś udział w tym ma. Pozytywny – ze względu na liczby. Potencjalnie negatywny – ze względu na sposób budowania efektywności defensywnej, który opiera się na systemowej obronie piłki, a później obręczy.
Co mecz Knicks przyjmują spod niej rozsądną liczbę 28 rzutów (9. miejsce), ale zasięg wysokich, kolektywna pomoc i przede wszystkim wpojony schemat rotacji powodują, że rywale trafiają tylko 60% prób (1. miejsce). To po pierwsze. Po drugie: w lidze kozłujących graczy, combo-guardów, pull-up shooterów, królów pick-and-rolla, to przeciwko Knicks oddaje się najmniej rzutów po trzech kozłach i więcej. A to z kolei świadczy o:
- dobrej obronie w pick-and-rollu, która zabiera kozłującym poważną broń,
- dobrej obronie w izolacjach, ponieważ iso-gracze nie są do tego rodzaju prób dopuszczani albo rezygnują z nich pod presją obrony,
- oraz o rzeczy absolutnie ryzykownej i w skali zbliżających się playoffów z perspektywy Knicks destrukcyjnej.
Dzisiaj Knicks pozwalają na ponad 27 rzutów spot-up – mniej od wyłącznie pięciu zespołów. Mimo że w sezonie regularnym tracą po każdej takiej próbie tylko 0.95 punktu (1. miejsce), to jednak niepokoi łatwość z jaką rywale dochodzą do pozycji rzutowych.
Konkluzja jest taka: to analogiczny przypadek do Bucks i Raptors z sezonu 2019/20, z tym wyjątkiem, że w barwach Knicks na parkiecie przebywa większa liczba graczy, których jakość defensywna nie stoi na porównywalnym poziomie z jakością piątek Nicka Nurse’a i piątek zbudowanych wokół DPOY. Czyli łatwiej o błędy (a tamte obrony nie były przecież z tytanu).
Już teraz widać, że proponowana przez Knicks rozwiązanie odstaje od dwóch wyżej wymienionych. Choćby pod względem liczby kontestowanych rzutów. Knicks docierają do 29 prób za dwa (dopiero 25. miejsce w NBA) i 22 za trzy (znacznie lepsze 9. miejsce). Chociaż nie można im odmówić ambicji i woli walki, to jednak wypadkową dość wyraźnego odstępstwa od elitarnego poziomu, będzie wyrachowane wykorzystanie luk przez rywala w pierwszej playoffowej serii. Ale trzeba też Thibsa zrozumieć.
Wiedząc, że w zespole nie ma obrońcy na poziomie All-NBA Defense, musiał pójść na kompromis. Coś za coś. A więc: kombinacja obrony na piłce i obrony obręczy kosztem obrony na dystansie z agresywną pomocą z przeciwległego rogu, która zwykle zostaje uruchomiona przez przegrany na skrzydle pojedynek. To także paradoksalny skutek dobrej obrony w pick-and-rollu, bo wysyłając wysoko centra, niżsi gracze muszą skupić się na ochronie obręczy – zwłaszcza w tym systemie.
Nie jest to jednak koniec opowieści o, w tym momencie, czwartej obronie NBA. Julius Randle jest plusowym obrońcą, R.J. Barrett zalicza posiadania, w których regularnie zmienia krycie w parze z Reggim Bullockiem i „zamyka” dwóch kozłujących, natomiast w obronie bez piłki doskonale rotuje wykorzystując nauki Thibsa, szybkość, timing i coraz lepszą pracą stóp podczas wykonywania close-outów. Z kolei w przypadku Nerlensa Noela wskaźniki Defensive Box Plus/Minus i Defensive Win Shares wskazują drugie najlepsze wartości w karierze. Thibs wykonał kawał pracy.
Są także w tym zespole chicagowscy weterani, których gra coraz częściej stawia pytanie czy poważne minuty Derricka Rose’a i Taja Gibsona w rotacji (pamiętajmy, że Thibs ma tendencję stawiania na sprawdzonych), którzy po konkretnych dla siebie stronach parkietu są – delikatnie mówiąc – polaryzujący, dadzą Knicks więcej pożytku niż wyrządzą szkód. Tak czy inaczej poziom ekscytacji nawiązuje do Linsanity i prowokuje pytanie: czy za czasów Carmelo Anthony’ego jarałeś się Knicks aż tak?
Kelly Oubre zaczyna mecze na ławce, a ustawienia bez Curry’ego i Greena zyskują tożsamość
Zbiór umiejętność, którym Kent Bazemore pomógł Warriors podczas nieobecności Kelly’ego Oubre, składał się z zespołowego grania pod najlepszego koszykarza, nie przeszkadzania, braku łaknienia rzutów, wpasowania się w rolę narzuconą przez Steve’a Kerra i zrozumienia tego, że nie tylko Draymond Green w tej drużynie piłkę podaje.
W zestawieniu z Bazemorem indywidualne statystyki okołoasystowe nie są dla Kelly’ego Oubre łaskawe. Chociaż zespół z jednym i drugim w dowolnej kombinacji asystuje przy ponad 65% celnych rzutów, to jednak Bazemore asystuje przy 11.3% rzutów, a Oubre przy 6.9%. I być może nie ma tutaj większej historii niż ta, że gracz z lepszym czuciem zespołowego rytmu zamienił tego z gorszym.
Ale Oubre korzysta na grze przeciwko teoretycznie słabszym koszykarzom niż ci, którzy zaczynają mecze w piątce – wtedy także dzieli parkiet ze Stephenem Currym. Przemianowanie Oubre na rezerwowego nie przeszkodziło mu kończyć kwart i połówek obok starterów. W piątkach, których Steve Kerr szukał cały sezon, zaczął pojawiać się Kevon Looney, zwykle bywał Andrew Wiggins, dołączał do nich Kent Bazemore i ktoś z tercetu Lee, Poole, Toscano-Anderson. Czyli plejada koszykarzy wzbudzających wątpliwości otacza Curry’ego, a raczej korzysta na niespotykanym nigdzie indziej gravity, co – jak powiedzieliśmy – trzeba umieć.
Ale rzeczą nie mniej ważną jest ta, że piątki bez Draymonda Greena funkcjonują w obronie. Czwórka Curry-Wiggins-Oubre-Looney traci 110 punktów na 100 posiadań. Przy rokrocznym postępie ofensywnym całej ligi jest to wynik na Top10 efektywności defensywnej, który, przywołując kontekst właśnie „rokrocznego postępu ofensywnego”, podtrzymuje takie lineupy przy życiu podczas agresywnego trapowania Curry’ego, co objawia się spadkiem efektywności ofensywnej pomimo rosnącej przestrzeni dla pozostałej czwórki.
Analizując ustawienia bez Curry’ego (i bez Greena) można zauważyć interesująćy kontrast z perspektywy właśnie ataku. Ów atak funkcjonuje w Oakland na dwa sposoby, które łączy wspólna walka pomiędzy Oubre a Wigginsem o miano tego, któremu można bardziej zaufać.
W przypadku ustawień z Oubre atak wydarza się prędzej w ramach przypadku niż umiejętności zawodników. Najczęściej grająca w ostatnim miesiącu czwórka bez Curry’ego i Greena, czyli Lee-Bazemore-Oubre-Looney, ledwo zdobywa 80 punktów w 100 rozegranych posiadaniach.
Za to po drugiej stronie znajduje się Andrew Wiggins również otoczony Bazemorem i Looneyem, a różnicą personalną stanowi Jordan Poole. W 48 minut gry na tej samej przestrzeni meczowej powyższa czwórka mogłaby być bardziej efektywna, bo True Shooting na pułapie 55% pozostawia wiele do życzenia, natomiast jeśli spojrzy się na charakterystykę tych koszykarzy, to 116.5 punktu na 100 ofensywnych posiadań bez Curry’ego i 79 punktów na 100 defensywnych posiadań bez Greena jest swego rodzaju wydarzeniem.
Nareszcie Steve Kerr nie może mieć wszystkiego, ale w najważniejszym punkcie sezonu wychodzą praca, kunszt i pomysł. Rezultatem jest uzasadnione oczekiwanie kompetytywnej, a nawet efektywnej rywalizacji rezerwowych bez udziału gwiazd. Sumując więc powyższe, formęCurry’ego i altruistyczny indywiudalim Greena: trzy mecze straty do szóstych na zachodzie Dallas Mavericks nie wyglądają na nie do odrobienia.
Wizards w natarciu
Poniedziałkowe spotkanie z Cleveland Cavaliers skończy, jak się okazało, świetny kalendarz Washington Wizards. Ale przed meczem z Orlando Magic sprzed ponad dwóch tygodni, które rozpoczęło serię 9 zwycięstw w 10 meczach, Wizards raczej nie znajdowali się w formie pozwalającej mówić o odbiciu. Czy byli faworytem przeciwko Magic, dwukrotnie Warriors, Jazz, czy nawet Kings i Pelicans? Myślę, że nie.
Tymczasem Wizz są już w czwórce, która zagra w turnieju Play-in, oraz tracą trzy spotkania do ósmych Charlotte Hornets. Rywale swoją drogą, ale w Waszyngtonie coś się zaczęło dziać. Być może początek leży w stabilizacji gry, której skutkiem są zwycięstwa z zepsołami podobnej jakości? Ale po kolei.
Po pierwsze Russell Westbrook jest zdrowy. Potwierdzeniem wysokiej formy na poziomie All-NBA Teams jest poprawiona, acz nie optymalna, selekcja rzutowa oraz skuteczność właśnie tych wszystkich prób, których co prawda jest mniej, ale funkcjonują. I jak to zwykle w przypadku Westbrooka bywa – triple-doubles przekładają się na zwycięstwa. Ta zależność to jeden z mocniejszych filarów jego dziedzictwa.
Po drugie Bradley Beal trochę odpoczął rehabilitując zespół nerwu skórnego bocznego uda. Po powrocie trafia 47% rzutów z gry, 40% rzutów za trzy punkty i funkcjonuje przede wszystkim jako strzelec. Wykonuje mniej podań, mniej angażuje się w rozgrywanie, kreacje innych w pick-and-rollu, dlatego asystuje przy mniejszej liczbie rzutów. Widać, że nastąpił wyraźny podział ról i w dziewięciu wygranych meczach duet Westbrook-Beal wykazuje się rzadko spotykaną wcześniej synergią. A to pomaga ofensywie. Choćby ze względu przejrzystych zadań w ustawieniu 4-1, a może nawet 3-2, bo w tej serii gier otoczony strzelcami Westbrook oddaje 3.3 rzutu za trzy punkty – i trafia 36% – stając się przy okazji jednym z najlepszych graczy tego sezonu w crunch-time.
Po trzecie pozostali koszykarze. Od trzyosobowej rotacji na pozycji numer pięć, co się w tej chwili rzadko w NBA zdarza, po gorącego Davisa Bertansa. Jest tu także dobrze grający Raul Neto, który trzy ostatnie mecze zaczął w pierwszej piątce, a na obniżeniu składu zyskały przede wszystkim boczne tory parkietu podczas kontrataków. Jest przydatny Alex Len, pomiędzy miejscem w rotacji a na trybunach włóczy się Isaac Bonga, natomiast przydałby się skrzydłowy z ustabilizowanym rzutem z dystansu, ponieważ dobry Rui Hachimura kontuzjował kolano i czeka go krótka na szczęście przerwa, a Deni Avdija doznał urazu prawej kości strzałkowej i w tym sezonie już nie zagra. Zobaczymy czy mierzący 203 cm wzrostu Anthony Gill będzie miał rację bytu w minutach poza garbage-time.
I po czwarte obrona. W 10 ostatnich meczach Wizards tracili tylko 106 punktów na 100 posiadań. To drugie miejsce w NBA tylko za Warriors. Wiadomo – w kontekście rywali i słabego w obronie obwodu liczby niekoniecznie opowiadają całą historię. Natomiast defensywny rating ma swoje odbicie w rzeczywistości.
Strategiczne podejście do obrony uległo kosmetycznym zmianom. Scott Brooks pracował z graczami nad poprawą jakości rotacji i close-outów. W gruncie rzeczy jest to ten sam zespół, który w grudniu, styczniu i w lutym, przed i krótko po przerwie na Mecz Gwiazd, przegrywał mecze. Co się zmieniło?
Wizards wciąż pozwalają na najmniejszą w lidze liczbę rzutów spod obręczy i na największą liczbę rzutów z półdystansu. A to przecież już koszykarskie abecadło. Dalej jednak mamy takie fakty, jak powstrzymywanie rywali przed rzutami z rogów, czy miejsce w Top10 ligi pod względem traconych punktów na posiadanie. To były i są cechy przynajmniej dobrej obrony, która w przypadku Wizards obecnie najwięcej zyskuje na statystycznej właściwości NBA: w takiej rozciągłości czasowej tak zróżnicowani rywale nie mogę wiecznie trafiać blisko 40% za trzy punkty.
Sprawa jest prosta: rywale zdobywali więcej punktów i byli bardziej efektywni niż należało się spodziewać. Czy konsekwencje i brak paniki Brooksa należy chwalić? Myślę, że tak, bo świadczy o praktycznym zastosowaniu wiedzy. Natomiast podstawową wadą tego zespołu i to wadą niestety nie do przeskoczenia schematem, jest konstrukcja składu i ograniczenia najlepszych graczy. Pamiętajmy z jakiego pułapu startujemy podczas trzeciego zmartwychwstania Wizz w tym sezonie: z pułapu 33 porażek w 59 meczach.
Odnosnie obrony Knicks – czysto amatorsko patrząc to widać 2 rzeczy: walka, gryzienie parkietu – czyli coś, co ja osobiście uwielbiam. Druga – nawet jak dostaną 3 akcje w ryj, to nie opadają im witki, tylko w kolejnej akcji bronią jeszcze bardziej agresywnie.
Ale nie ma się co oszukiwać, to zespół który overachievuje pod każdym względem, natomiast ten fakt tylko cieszy, bo przez lata byli na dnie. W play-offach będzie szybkie bang bang od innego zespołu, który będzie miał nieco więcej ognia, bo nie ma też co ukrywać – oglądanie ofensywy Knicks momentami jest tak przyjemne jak wizyta u dentysty.
Dziękuję za art. Pozdrawiam :)