Tyrese Haliburton to jeden z najlepszych debiutantów w tegorocznych rozgrywkach. Na pewno wygląda najbardziej dojrzale, być może przez to, że spędził w college’u więcej niż rok. Chociaż równie dobrze mogą dawać tu o sobie znać naturalne predyspozycje.
Rozgrywający był gościem u JJ’a Redicka w podcaście „The Old Man & The Three”, gdzie opowiedział nieco więcej o swoim wejściu do ligi, wyścigu po trofeum ROTY, porównaniach do LaMelo Balla czy co nieco o rewelacji z Miasta Aniołów.
Opisał również, jakie dwa momenty sprawiły, że poczuł na własnej skórze, że gra w NBA i żarty się skończyły, tzw. „Welcome to the NBA moments”.
Graliśmy z Raptors, prowadziliśmy 20 punktami w pierwszej kwarcie, wszystko szło po naszej myśli. Mamy kontrę, ktoś fauluje mnie na środku boiska. Widzę, że Glen Robinson biegnie dalej, więc rzucam mu loba, a VanVleet go blokuje. Myślę sobie – Okej, okej. Ostatecznie sromotnie przegraliśmy, a Fred robił z nami to co chciał.
Haliburton kontynuował:
Potem graliśmy z Blazers, oni też złoili nam skórę. Trener powiedział, że mam łapać Lillarda w okolicach 12 metra, a on nagle trafił z połowy boiska. Powiedziałem trenerowi: słyszałem o 12 metrach, a on przecież rzuca z 15, czego jeszcze ode mnie wymagasz?