Jedyne miejsce, w którym Paul Westphal został odpowiednio doceniony to Phoenix w Arizonie. A postacią był absolutnie wyjątkową, traktując koszykówkę jak Jam session. Miał dwie kariery, choć jego dorobek to zaledwie jedno mistrzostwo zdobyte na samym początku tej drogi. Cztery lata temu napisał o nim Maciej, trafnie charakteryzując Westphala jako jednego z najlepszych techników lat 70. Problemy zdrowotne zadecydowały za niego i nie skończył gry na własnych warunkach. Powrót do NBA w zupełnie nowej roli był tylko kwestią czasu.
Gracz
Gdziekolwiek nie spojrzymy, czegokolwiek nie przeczytamy – to niemal zawsze Paul Westphal jest przedstawiany jako najlepszy all-around guard lat 1976-1981. Dlaczego w takim razie jego nazwisko tak rzadko pojawia się w kontekstach historycznych? Dlaczego gadające głowy wszystkich stacji nie znajdują porównań dla jego talentu? Z jednej strony opowieść o graczu została odrobinę zaniedbana, z drugiej zaś jest to świadectwo jego niepowtarzalności, a to już komplement.
W 1974 roku, dwa lata po tym, gdy Boston Celtics wybrali go z 10. w drafcie, tworząc back-court z JoJo Whitem sięgnął z Boston Celtics po swoje jedyne mistrzostwo w karierze. Zwrócił wówczas uwagę na to, że mocno obsadzona rotacja Celtics stawia przeszkody na drodze jego rozwoju. W meczu numer siedem finałów przeciwko Milwaukee Bucks znacząco przyczynił się do zdobycia tytułu. Don Chaney – as defensywy z Bostonu spalił się w najważniejszym momencie i złapał szybko serie fauli, co zrobiło dziurę w rotacji Toma Heinsohna.
Westphal, rozgrywając swój drugi sezon w karierze, wszedł w buty Chaneya i rozegrał fantastyczne spotkanie po obu stronach parkietu. Dopisało mu sporo szczęścia, bo Heinsohn na ogół miał problem z powierzeniem ważnej roli zawodnikowi z małym doświadczeniem. Grał w tym meczu jak wściekły pies, był wrzodem na tyłku Oscara Robertsona zatrzymując go na 2/13 z gry. Celtics wygrali 102:87 i zawiesili pod kopułą trzynasty mistrzowski baner – pierwszy po zakończeniu ery Billa Russella. Wszyscy wówczas odetchnęli w Bean-City z wielką ulgą. Tym bardziej, że pokonali wielkiego Big O i dopiero wchodzącego na scenę młodego środkowego Karema Abdula-Jabbara.
W najważniejszym meczu swojej krótkiej kariery, Westphal zbudował bardzo solidny kapitał pod kolejny rok w rotacji Celtów. W końcu zyskał zaufanie Heinsohna i dzięki temu grał średnio 19 minut z ławki. Konsekwentnie odsłaniał szeroki wachlarz swoich możliwości, choć musiał znać miejsce w szeregu. Zdobywał w sezonie 1974/75 średnio 9/10 punktu i doszedł z 60-22 Celtics do finału konferencji, w którym C’s zostali wyeliminowani przez drużynę z Waszyngtonu. Don Chaney przeskoczył po tamtym sezonie do ABA, więc w Bostonie panowało przekonanie, iż Westphal będzie naturalnym wyborem do pierwszego składu. Ale Auerbach chciał prime-time Charliego Scotta i oddał Westphala do Arizony, co przez wielu zostało odebrane jako błąd, który może mieć dla Celtics katastrofalne skutki. Auerbach tłumaczył wówczas nerwowo, że Westphal i wspomniany wcześniej JoJo White byli do siebie zbyt podobni, by tworzyć produktywny duet na obwodzie. Mało kto przyznał mu rację.
W Phoenix Westphal stał się legendą – puścił hamulec i potwierdził uśpiony potencjał. Aż do kontuzji w 1981 roku był jednym z Iron-manów ligi, pomiędzy 1973 a 1980 stracił tylko cztery mecze sezonu regularnego. Nie chcę być echem słów Macieja Kwiatkowskiego, dlatego odsyłam do tekstu sprzed czterech lat, w którym Maciej precyzyjnie argumentuje pozycję Westphala pośród stu najlepszych koszykarzy w historii ligi.
– Nie było rzeczy, którą Westphal robił nawet średnio. Nie było lepiej poruszającego się gracza bez piłki, a jego ścięcia do paint, layupy i floatery prawą i lewą ręką, stały się jego znakiem rozpoznawczym. Miał bardzo dobry jump-shot, potrafił grać w post, a po drugiej stronie boiska był obrońcą, który po prostu nie popełniał błędów. Westphal był jak dużo lepsza wersja Mike’a Dunleavy’ego. Ale był bardziej atletyczny, mawiano o nim “White Guard who plays black”. Wyszkoleniem przewyższał jednak czarnoskórych.
Trudno zdefiniować jedną rzecz, która go wyróżniała. Być może to sprawiło, że został zapomniany. Westphal był jak ten, który umiał wszystko bardzo dobrze, ale w niczym nie był elitarny. W meczach, w których go oglądałem, stawał się najlepszym zawodnikiem na parkiecie dopiero wtedy, gdy zauważyłem, że jest tam gdzie powinien być w obronie. Trudno wymagać jednak, aby to akurat było tak dobrze rozumiane przez kibiców wtedy, gdy “replay” kojarzony był głównie z tym, że mecze były puszczane z powtórek. Westphal był trochę dla koszykarskich świrów.
Jest przecież historia o jednej z najsłynniejszych przerw na żądanie, gdy geniusz Westphala objawił się w całej okazałości (także w tekście Macieja). Grając na największej scenie, zawodnik Suns wskazał na oczywistą lukę w przepisach i niewykluczone, że miał to rozwiązanie w zanadrzu, bo wystarczyło rozszyfrować karygodny błąd popełniony przez ligę w formułowaniu zasad gry.
Trener
To nieco inna historia, w niektórych jej fragmentach będąca łyżką dziegciu. Paul Westphal był dobrym szkoleniowcem, który miał wiele intrygujących pomysłów. Na ligowych korytarzach nazywano go Krzysztofem Kolumbem. Jego instynkt nie zawsze jednak prowadził na spokojne wody. W trakcie dziesięciu lat pracy na stanowisku pierwszego szkoleniowca, zrobił ze swoimi zespołami bilans 318-279 oraz 27-22 w fazie posezonowej. Gdy prowadził Phoenix Suns przez trzy sezony z hakiem – zrobił 191-88, co daje blisko 69% zwycięstw. Wszystko zaczęło się od tytułu NAIA (National Association of Intercollegiate Athletics) z collegem Grand Canyon. Wtedy Westphal przepłynął na drugą stronę rzeki i czekał na telefon z NBA.
Jako zawodnik pracował z Hubiem Brownem, Tomem Heinsohnem czy Johnem MacLeodem – przekrój tych filozofii dawał mu więc świadomość tego, do czego powinien dążyć. Nie wierzył w to, że musisz mieć silne zaplecze z pracy w ligach uniwersyteckich, by odnieść sukces w NBA. Za przykład podawał Pata Riley’a, K.C. Jonesa czy Dona Nelsona. Drogę jednak otworzył mu Cotton Fitzsimmons, gdy w 1988 roku zatrudnił go jako głównego asystenta Phoenix Suns. Już rok później Westphal był przymierzany do posady pierwszego trenera. Ostatecznie Fitzsimmons wytrzymał jeszcze trzy lata, w ten sposób testując cierpliwość Westphala.
Od razu został wrzucony na bardzo głęboką wodę. Nie było bowiem mowy o żadnej taryfie ulgowej, skoro przychodzisz do pracy i masz przyjemność układać swoje klocki wokół takich nazwisk jak Kevin Johnson, Dan Majerle, debiutujący Richard Dumas, Charles Barkley czy Danny Ainge. Z perspektywy całej dekady lat 90. XX wieku, Suns – sam Westphal – zostali wrzuceni do wora wszystkich pokrzywdzonych przez Chicago Bulls i Michaela Jordana. W swoim pierwszym sezonie na ławce zabrał Bulls do sześciu meczów finału konferencji i to cała szkoda, jaką Suns Westphala mogli wyrządzić dynastii.
– W trakcie pierwszego obozu przygotowawczego powiedział nam, że jego największą zaletą jest to, iż potrafi nas zrozumieć – mówił Kevin Johnson. – Był debiutantem, był All-Starem, był wolnym agentem, został zwolniony z kontraktu, był wytransferowany, zestarzał się. Przeszedł przez wszystkie możliwe scenariusze – dodał.
Swoim zespołom zawsze powtarzał, że koszykówka ma być w większym stopniu jak Jazz, a nie jak Mozart. Koszykarze NBA uwielbiają, gdy ktoś mówi do nich takim językiem, toteż Westphal znalazł wśród nich zrozumienie, a przy tym mocnego sojusznika. Po pewnym czasie jego komunikaty nie docierały już tak skutecznie, co wynikało ze zmiany pokoleniowej. Zwolniony w 2001 roku z Seattle SuperSonics wrócił na uczelnie, gdzie mógł nadrobić zaległości i rozszyfrować motywację zupełnie nowej generacji sportowców, wychowanej na innych wzorcach – głównie przez szorstkość Jordana i zgorzkniałość jego rywali. Gdy w 2008 roku obejmował Sacramento Kings, lekcje jakie pobrał nie przydały się na wiele. Nie trafiły bowiem na podatny grunt.
Podczas dwóch lat przepracowanych w stolicy Kalifornii, Westphal miał ogromne problemy z tym, by utemperować swoje środowisko i nadać mu konkretnego charakteru. Kolejne próby kończyły się fiaskiem, a kibice byli coraz bardziej zniecierpliwieni. Z perspektywy czasu był to jeden z najgorszych koszykarskich epizodów Paula Westphala. Pojawiały się nawet głosy, że kariera trenerska rzuca się cieniem na jego spuściznę, co było bzdurą powtarzaną przez rozgoryczonych ultrasów Kings. Ci bardziej przenikliwi twierdzili, że na żadnym etapie Westphal nie miał jako head-coach tak klarownej osobowości, jaką miał biegając po ligowych parkietach.
Przypadek Sacramento wymaga jednak zwrócenia uwagi na czasami absurdalne oczekiwania, które stawia się przed trenerem dziedziczącym po swoim poprzedniku kisiel, zamiast rotacji zbitej z konkretnych jednostek. Kings wygrali siedemnaście meczów przed sezonem, gdy zatrudniono Westphala. Kevin Martin był jedynym graczem, który rozumiał, co się do niego mówi. Zatem obwinianie Westphala za to, że poległ w tak karkołomnym zadaniu jest bardzo wygodne. Ryba w tym wypadku psuła się od głowy.
Paul Westphal stał się ostatecznie postacią, o której pamięć warto pielęgnować. Nie był klasykiem, raczej stawiał na awangardę, pozwalając zarówno sobie, jak i swoim zawodnikom odkrywać zupełnie nowe oblicza gry w koszykówkę. Takie postacie stanowią bardzo jasny punkt w dziejach dyscypliny i w dużym stopniu przyczyniają się do jej rozkwitu.