Odkąd opuścił Salt Lake City, nic nie toczyło się tak, jakby sobie tego życzył. Kontuzja przydarzyła się Gordonowi Haywardowi w momencie, w którym miał zbudować silną pozycję w rotacji trenera, którego przecież dobrze znał. Z perspektywy czasu widzimy, że był to początek końca, bowiem Hayward nigdy później nie był już w tak uprzywilejowanej sytuacji. Jego przygoda z Celtics nie jest mimo wszystko żadnego rodzaju przestrogą; była dla Gordona splotem niefortunnych zdarzeń, które spowodowały, że spadł w łańcuchu pokarmowym. To z kolei wymusiło zmianę środowiska.
Wychodząc ze swojego siódmego sezonu z Utah Jazz notował średnio 22 punkty, 5 zbiórek i 4 asysty. Nie dało się podważyć jego statusu All-Stara. Hayward rósł w oczach, dlatego otwierając swój prime-time szukał drużyny, która również ma dość dręczącej sytuacji, w jakiej utknęła. Koszykarz denerwował się na brak pomysłu Utah Jazz, co sugerował w miesiącach prowadzących do wolnej agentury. Boston gwarantował mu zarówno perspektywę, jak i trenera, do którego zaufanie zbudował kilka lat wcześniej.
Brad Stevens w swoim pierwszym sezonie z Butler wygrał 30 meczów ustanawiając nowy rekord uczelni. Walkę zakończyli na drugiej rundzie turnieju, co wiele mówiło na temat samego trenera. Potrzebował do pomocy topowego rekruta. Bardzo mocno zabiegał o Gordona Haywarda, który nie został odpowiednio doceniony przez najlepsze programy w kraju. Stevens wierzył, że to nieoszlifowany diament, który w najlepszym wypadku da drużynie dokładnie to, czego dotąd jej brakowało. Hayward znalazł się w centralnym punkcie wszystkich planów Stevensa, co zacieśniło ich relacje.
Skautował go Terry Johnson – jeden z asystentów w sztabie Stevensa. Na początku panowie sądzili, że mają ambitnego chłopaka, który powinien “dać sobie radę”. Byli bardzo zaskoczeni, gdy zobaczyli rezultaty solidnego work-outu, przez jaki go przepuścili. Mizerny biały chłopak z niewybredną fryzurą – sprawiał wrażenie, jakby pomylił salę gimnastyczną z kółkiem chemicznym. Wystarczyło kilka godzin, by sztab szkoleniowy Butler całkowicie przewartościował swoje spojrzenie na Haywarda. Jako drugoroczniak zaprowadził szkołę do finału NCAA, gdzie ostatecznie musiała uznać wyższość Duke Mike’a Krzyżewskiego. Na kilka sekund przed końcem tego meczu, przy +2 dla Duke, Hayward w desperackiej próbie rzucił piłką z kilkunastu metrów. Ta odbiła się jedynie od obręczy, uwalniając graczy Duke z przeraźliwego suspensu.
Historia NCAA zapamięta to pudło jako jedno z “największych w historii”. To jeden z tych rzutów, które przez resztę życia będą bezlitośnie wracały w snach. Stevens i Hayward mistrzostwa kraju nie zdobyli, ale tak skutecznie zbudowali swoje nazwiska w koszykarskiej przestrzeni, że jeden wkrótce przejął – wówczas – najbardziej utytułowaną drużynę w historii NBA, a drugi wyrastał na gwiazdę zawsze pełnej wyzwań zachodniej konferencji. Coach Stevens do finału NCAA dotarł raz jeszcze w 2011, ale pozbawiony w swoim składzie lidera z prawdziwego zdarzenia, ponownie musiał uznać wyższość rywala – tym razem naszpikowanego gwiazdami Connecticut (Kemba Walker, Jeremy Lamb, Shabazz napier).
– Brada mocno do Gordona ciągnęło – mówi Matthew Graves, były asystent w sztabie Stevensa. – Widział, że ma do wykorzystania ogromny potencjał, ale bardziej interesowało go to, że ma w sobie ogromne zapasy chęci rywalizacji i wysokie koszykarskie IQ. Gordon początkowo był bardzo nieśmiały, ale łatwo się z nim rozmawiało. Miał wiele zainteresowań poza basketem. Wiele razy mówił, że zostałby inżynierem, gdyby nie powiodło mu się w sporcie – wspomina Graves.
Zatem, gdy Hayward trafił na rynek wolnych agentów po siedmiu latach w lidze i pierwszym powołaniu do składu All-Star, szukał przystani bezpiecznej, ale gwarantującej mistrzowskie aspiracje. Walkę podjął m.in. Pat Riley, prezentując lśniące pierścienie i stabilny program pod Erikem Spelstrą. Ofertę przedstawili również Charlotte Hornets, co miało duże znaczenie trzy lata później. Koniec końców wychowanek Butler podpisał z Celtics 4-letni kontrakt za 128 milionów dolarów. Wszystko wyglądało wzorowo… do meczu otwierającego sezon z Cleveland Cavaliers. Niefortunne zdarzenie i przerażająca kontuzja wyjęły Gordona z gry w całym sezonie 2017/2018. Celtics nie mogli na niego czekać, nie chcieli odkładać planu przypuszczenia ofensywy na TOP4 wschodu. Cały czas parli do przodu, tymczasem Hayward stanął w miejscu, próbując z całych sił wrastać w kulturę Bostonu.
Pięć minut i piętnaście sekund. Dokładnie tyle Hayward spędził na parkiecie w meczu z Cavs. Wtedy nie mogliśmy tego wiedzieć, ale kontuzja zmieniła trajektorię wszystkiego, co miało Haywarda spotkać w Bostonie. Jeszcze przed meczem z Cavs, kibice Celtics nie mogli ukryć swojego podekscytowania… i słusznie. Podpisanie Haywarda, pozyskanie Kyriego Irvinga, obecność w składzie doświadczonego Ala Horforda i dwójki wschodzących gwiazd – Jaylena Browna oraz Jaysona Tatuma. Danny Ainge i Brad Stevens ustawili zespół w pozycji, której wielu im zazdrościło. C’s dopięli dobrze wyważoną rotację, skrojoną do specyfiki head-coacha, który ponad wszystko cenił sobie odpowiednie proporcje.
Obrazek ze wspólnej konferencji prasowej Haywarda i Irvinga był znamienny. Biła z niego młodość nowych liderów, a jednocześnie gotowość do podboju. Obaj uwolnili się ze środowisk, które zaczęły ich ograniczać i byli gotowi do ciężkiej pracy na rzecz sukcesu. Spełnienia obietnicy, jakiej wówczas werbalnie nie wyrazili, a która wręcz domagała się głośnej deklaracji, niestety się nie doczekaliśmy. Hayward z pozycji skrzydłowego miał być kolejnym Paulem Piercem, graczem niejako tworzącym tożsamość drużyny. Zatem już wtedy społeczność wokół C’s nakreśliła dla niego ścieżkę, po której miał konsekwentnie stąpać. Gdy pojawiła się perspektywa rocznej przerwy od gry w koszykówkę, dynamika tych relacji zmieniła się bezpowrotnie. Nikt nie miał zamiaru czekać, tym bardziej, że na scenę wszedł chłopak o niepokojącym braku pewności siebie, lecz potencjale przerastającym najśmielsze oczekiwania.
W swoim pierwszym sezonie spędzał na parkiecie średnio 31 minut, co nie byłoby rzecz jasna możliwe, gdyby nie absencja Gordona. W Bostonie mogą teraz mówić o szczęściu w nieszczęściu, bowiem pech świeżo upieczonego All-Stara przyczynił się do promocji zawodnika, który do podobnego poziomu co Hayward dotarł znacznie szybciej. W przeciągu trzech lat Jayson Tatum stał się najważniejszym zawodnikiem rotacji Boston Celtics i bez kredytu zaufania, jaki otrzymał w swoich debiutanckich rozgrywkach, jego prawdziwe możliwości wykluwałyby się znacznie dłużej. Nikt nie przypuszczał, że Tatum tak sprawnie wejdzie w buty Haywarda. Zresztą sezon 17/18 C’s to wyjątkowa historia o nieustępliwości. Pozbawieni Haywarda i Kyriego Irvinga, który w połowie marca doznał kontuzji kolana, dotarli do finału konferencji i dopiero w siódmym meczu musieli ustąpić Cleveland Cavaliers LeBrona Jamesa.
Gdy Hayward w końcu wrócił do gry, rzeczywistość była dla niego zupełnie inna. Gdyby trafił na rynek wolnych agentów w 2018 roku, będąc w podobnej sytuacji w jakiej był rok wcześniej, zapewne nie wybrałby Celtics, bo wiedziałby o konkurencji w postaci Tatuma. Można więc przypuszczać, że Hayward wracając po urazie znalazł się w okolicznościach, na jakie nigdy by się nie zgodził. Nie miał jednak wyjścia, podjął rękawice i chciał powalczyć o miejsce w składzie swojego ulubionego trenera. W rozgrywkach 2019/20 sprawdziły się wszystkie prognozy. Wychowanek Butler był trzecią, czasami nawet czwartą opcją na parkiecie. Sprawę komplikowała jednak opcja w kontrakcie. Nie łatwo zrezygnować z 34 milionów dolarów mając świadomość, że w kolejnej umowie możesz nie dostać nawet połowy tej kwoty.
Musiał zatem Hayward wiedzieć o planach Charlotte Hornets, gdy trafił na rynek. Postawił na drużynę, która finansowo wobec niego mocno zaryzykowała, ale która była nim zainteresowana trzy lata wcześniej, co mogło podprogowo wymusić okazanie przez zawodnika wdzięczności. Hayward spiął ostatnie trzy lata klamrą, ponieważ trafiając do drużyny z Północnej Karoliny znalazł się w podobnym położeniu, w jakim był, gdy akceptował ofertę z Bostonu latem 2017. Nadal chce być liderem z krwi i kości; nadal wierzy, że stać go na zbudowanie kultury zwyciężania, której będzie osią. Wypada trzymać za jego ambicje kciuki i życzyć, by tym razem los potraktował go łagodniej.
Bardzo dobry tekst. Patrząc tylko przez pryzmat sportowy, a nie $, to historia Gordona w nba jest bardzo smutna. Dlatego mimo odejścia z Bostonu trudno mu nie kibicować.