Zaufanie

11

Jedną z niemierzalnych, fantastycznych rzeczy w sporcie zespołowym jest poczucie przynależności do grupy. Kiedy dzieciak zaczyna trenować koszykówkę, piłkę nożną, siatkówkę, ręczną, z reguły to jego koledzy/koleżanki z drużyny stają się jego najbliższymi przyjaciółmi. Nie ludzie z klasy, znajomi z osiedla, a właśnie ci, z którymi dzielisz sportową pasję stają się najważniejszą grupą w okresie od dzieciństwa do dorosłości, a często i na całe życie. Pisałem już kiedyś o więziach jakie tworzy między ludźmi koszykówka. Z czego to wynika?

Drużyna sportowa to nie tylko grupa rówieśnicza. To zbiór ludzi, którzy żeby się rozwijać i osiągać sukcesy muszą na sobie wzajemnie polegać i sobie ufać. Jasne, ktoś jest lepszy, ktoś gorszy, ktoś odstaje talentem od reszty, ale więzi w drużynie tylko się umacniają z czasem. Ten najlepszy wie, że bez kolegów wyżej dupy nie podskoczy, ten najgorszy ma świadomość, że koledzy go akceptują, że jest potrzebny drużynie jeśli nie na boisku to w szatni. I ze swojej gry i już z czasów kiedy dzieciaki trenowałem pamiętam najlepiej wybuchy radości całej drużyny, gdy ten najmniej utalentowany zawodnik wchodził na końcówkę bez znaczenia i trafiał jakiś kompletnie nierealny rzut lub choćby zwykły layup w kontrze. Ci najgorsi z reguły są nawet jeśli nie najbardziej lubiani, to najbardziej im się kibicuje.

Po meczu/treningu, wszyscy razem się rozciągają, część gra jeden na jeden, część rzuca razem do kosza, konkursy trójek, wolnych, cokolwiek. Potem razem do szatni, różnego rodzaju głupie żarty tamże i nawet, tak, to też jest element rozwojowy, bez podtekstów seksualnych, oswajanie się pod prysznicem z nagością innych mężczyzn. To wszystko wprowadza swobodę wewnątrz drużyny jakiej nie ma z innymi rówieśnikami. Kiedy gracze są już starsi, po wyjściu z szatni razem się idzie na jakieś jedzenie lub piwo, a na koniec, już właściwie dorośli ludzie, często rozstają się z ekipą tylko na moment a potem razem idą na imprezę.

Nie wrzucałem tu dawno swoich wspomnień z Agrykoli? Dziwne, najwyższy czas na to. To co najbardziej kochałem w koszykówce opierało się właśnie na takiej grupie. Cały dzień czekałem aż po południu pojadę na Agrykolę na 17, tam wraz z chłopakami z amatorki sformujemy piątkę, wcale nie najlepszą, ale za to naszą i będziemy walczyć o utrzymanie się na boisku jak najdłużej w systemie przegrany schodzi, zwycięzca zostaje. A jak już dostawaliśmy w ryj i czekaliśmy znowu godzinami na swoją kolej, były pogaduszki, żarty, rzuty na drugi kosz i gierki 1na1. Potem spoceni, lecieliśmy pod Maka na Świętokrzyskiej, część na rowerach, część samochodami i tam wspólne jedzenie śmieciowego żarcia, picie Coli i kolejne godziny żartów. Dalej trzeba było się przejechać z torbami na najbliższą siłownię gdzie mieliśmy karnety. Czasem poćwiczyć, a czasem po prostu skorzystać z prysznica i się przebrać. Jeszcze później jeśli akurat była środa lub czwartek lub weekend lub okazja, szliśmy razem w kluby, na przykład na „Czarną Środę” do Undera. (Którego wejście zresztą było tuż obok wspomnianego Maka.) Koniec zaczętego o 16 wyjścia był o 4 czy 5 rano, z pełną świadomością, że na 8 czy 9 do pracy lub na studia. Niejedno kolokwium napisałem przychodząc na nie właściwie prosto z wczorajszego grania. Piękne czasy, człowiek czuł się częścią większej całości jak nigdy wcześniej i może też później. Ta wspólna pasja, koszykówka jako styl życia łączyła nas w jedną całość. Ten kto grał mało, z reguły nakręcał melanż i wszyscy go uwielbiali. Ten kto grał dużo czy też po prostu najlepiej, wcale się nie wywyższał i nie dawał innym odczuć, że, hej, jestem lepszy. Przekładało się to potem na wzajemne zaufanie na boisku. Kłóciliśmy się tam jak wściekli, z sędziami, ze sobą nawzajem, jeśli przegrywaliśmy to zawsze przez to, że zostaliśmy oszukani. Jednak na koniec, każdy robił to co umiał najlepiej, tak żeby pomóc drużynie. Mimo, że każdy chciał klepać, każdy walić za 3, każdy być gwiazdą, to w tych najważniejszych meczach potrafiliśmy postawić resztę ponad sobą. Sam zawsze czułem się dobrze na boisku, bo wiedziałem, że czy jestem chory, po kontuzji czy bez formy, koledzy mi zaufają, że przykryję tego podkoszowego schaba na którym opiera się gra rywali, a jak się ustawię w post nawet mając na plecach zawodowca z pierwszej ligi to i tak dostanę piłkę, bo koledzy po prostu we mnie wierzą. Pamiętam, jak tuż po powrocie po drugim zerwaniu ACLa wpuścili mnie w naszym “mistrzowskim” runie na całe czwarte kwarty w pierwszej rundzie playoffs przeciwko drużynie, która była wtedy naszym małym nemezis. To był mój drugi i trzeci mecz po kontuzji i rocznej przerwie. Nie tylko mogłem być na boisku, ale dostawałem też podanie za podaniem, z pełną wiarą w to, że dobrze je wykorzystam. To naprawdę dodaje człowiekowi mocy, kosz był wtedy dla mnie ogromy.

Wagę tego zaufania poczułem też na własnej skórze kiedy grałem w różnych klubach na swoim niziutkim poziomie. Pierwszy z moich trenerów ufał mi do tego stopnia, że chciał mnie za darmo po godzinach szkolić indywidualnie i odwdzięczałem mu się dość szybkim rozwojem jako zawodnik. Później różnie z tym bywało, różne kluby i różny poziom zaufania trenerów i kolegów. Kiedy od początku byłem traktowany jak drewno i patałach to właśnie tak grałem, nie umiałem się przez to przebić, ale potem zmieniając drużynę na taką, gdzie mi ufano i wierzono we mnie, potrafiłem zagrać przeciwko swojemu byłemu klubowi, w którym niemalże podawałem ręczniki i się na boisku po nich przejechać. Pewność siebie wynikająca z zaufania kolegów zawsze grała dla mnie kluczową rolę. Najwięcej mi o tym powiedział Mike Ansley, były zawodnik NBA, który przez moment mnie prowadził w klubie z Zielonki. Nie był wybitnym trenerem, ale dla kogoś kto gra pod koszem był wybitnym mentorem. Zawsze, ale to zawsze, przed każdym meczem powtarzał mi, że zadba o swojego big mana, że „U got this big guy” itd. Czy byłem w formie czy nie, pierwsza zagrywka w meczu z reguły szła pod kosz, a jeśli mi nie szło, to zamiast opierdolić, brał timeout, mówił dwa-trzy męskie słowa i znowu ustawiał na mnie akcję. Wiedział lepiej ode mnie, że dam radę. Dopiero u niego nauczyłem się wierzyć w siebie na boisku niezależnie od okoliczności i osiągnąłem poziom, gdzie może nie byłem jakiś wybitny, ale każdy rywal musiał się ze mną liczyć, bo na lamusa nie trafił. Później już nigdy poniżej tego poziomu nie zszedłem… (Żeby być szczerym to też dużo wyżej nie podskoczyłem, bo na to nie pozwoliły talent i zdrowie).

Czemu tyle piszę tu o sobie?

Myślę, że choćby nie wiem jak bardzo poziom się zmienił, te więzi i zaufanie wewnątrz drużyny cementują zespoły najlepsze w swojej klasie. Nie bez powodu największe sukcesy w amatorce osiągaliśmy kiedy mieliśmy najlepszą atmosferę w drużynie, gra szła wtedy jak po sznurku. Myślę, że to właśnie cechuje drużyny mistrzowskie nawet w NBA i jako nerdzi sprzed komputera musimy o tym pamiętać, kiedy oglądamy tę najlepszą z lig. Trenerzy często z tego powodu zostawiają gracza na boisku nawet kiedy mu nie idzie, a wręcz po serii pudeł rozrysowują specjalnie pod niego zagrywkę. To dlatego Duncan Robinson może spudłować 10 rzutów z rzędu, ale i tak Spoelstra zostawi go na placu i każe mu dalej rzucać, rzucać, rzucać. Utrata pewności siebie i poczucie braku zaufania kolegów może złamać graczowi mecz, serię, sezon lub nawet karierę, zapytajcie Paula George’a – jego chimeryczna gra to największa porażka zwolnionego z Clippers Doca Riversa. Kiedy w półfinale z Nuggets PG czuł już, że koledzy nie ufają, kiedy sam nie wierzył sobie, to w G7 w czwartej kwarcie trafiając z rogu w bok tablicy już nawet się nie zdziwił. Nie spodziewał się, że dostanie podanie, a jak już je dostał, nie spodziewał się, że trafi. Rzucał oczekując pudła, nie miał więc szans rzucić dobrze.

Tej wiary w kolegów musiał nauczyć się także Michael Jordan. Nawet w 10 odcinkowej laurce dla niego od Netflixa, zostało jasno powiedziane, że dopiero kiedy Phil Jackson przekonał go do zaufania partnerom, MJ naprawdę rozwinął skrzydła. Na zaufaniu karierę zbudował LeBron James, który rozumie tę ideę lepiej niż Jordan kiedykolwiek. Zawsze zakłada, że jeśli wykona dobrą akcję i poda, to kolega trafi. Ileż razy był za to krytykowany w pierwszej części kariery? Trudno zliczyć. Ale jednak podawać nie przestał i teraz jako jeden z najlepszych w historii ligi, wciąż nie boi się podać w kluczowym momencie. To Anthony Davis dostawał przez cały sezon piłki na ostatni rzut w meczu i w końcu to on trafił game winnera w kluczowym G2 z Denver, a po nim parę daggerów w Finałach przeciwko Miami. To Danny Green regularnie dostaje od Króla piłki niezależnie od tego czy trafia czy nie – James zawsze wierzy, że kolega stanie na wysokości zadania. To KCP był gwiazdą końcówki w G4 Finałów, a LeBron tylko patrzył na to z tą swoją kombinacją miny zaciętej i uśmiechu. To Kyrie Irving miał od niego zielone światło na rzuty w G7 w 2016 roku i to Kevina Love James zawsze chciał najpierw uruchomić w każdym meczu, zanim pomyślał o swoich punktach. LeBron rozumie to jak nikt inny i to zaufanie długoterminowo procentuje w budowie więzi w drużynie i w tym żeby gracze grali ponad swój talent. Anthony Davis po kuracji na pewność siebie od LeBrona jest w tym momencie wyraźnie lepszym graczem niż na początku sezonu. A, co ważne, zaufanie nie obejmuje tylko tej strony parkietu.

Po fantastycznych występach Jima Butlera w pierwszych trzech meczach, AD powiedział przed G4 „I got this” i ograniczył gwiazdę rywali w stopniu umożliwiającym Lakers pewne zwycięstwo. I dlatego w G5 ponownie dostał ten przydział i krył go nawet wtedy kiedy w ataku kulał i ledwo się ruszał. Na tym polega zaufanie do kolegi na tym najwyższym szczeblu. Mówisz: „Anthony, daj spokój, weźmie go Kieff…” Anthony odpowiada: „Nie, dam radę”. I Ty mu wierzysz, choćby mu właśnie nogę urwało. Dlatego właśnie, jeśli Davis w końcówce zadeklarował, że Jima zamknie, koledzy mu uwierzyli, zwłaszcza LeBron. LeBron, który usłyszał na pewno parę głosów pretensji, że jak to, Finały, a on nie wziął Jima mimo że Jim wziął jego. Może i mógł to zrobić dla tego jednego meczu. Ale James gra nie o jedne wygrane Finały, a o kilka kolejnych. I żeby to osiągnąć musi mieć Davisa, który wie że jeśli powie „I got this” to James mu nie tyle ufa, co wie że Davis „got this”. Nawet jeśli raz czy drugi nie podoła. LeBron musi w Davisie wykreować partnera, który mu pomoże kiedy sam przestanie dawać radę. Dlatego teraz musi mu pozwalać się uczyć bycia najlepszym. Żeby AD nauczył się jeździć na rowerze, trzeba mu nie tylko odkręcić boczne kółka, ale też puścić kij który go stabilizuje. Niech jedzie. A jakby co, jakby zrobiło się groźnie to zostają jeszcze mecz szósty i siódmy, i Tatuś wie, że w razie czego da radę podnieść Anthony’ego po wywrotce i pomóc mu szczęśliwie dojechać do mety.

Łatwo do tej mety jednak się nie dostanie, bo ściga się z nim drużyna, która bardziej niż cokolwiek innego przypomina zespół kolarski. Miami Heat ufają sobie i swojemu trenerowi bezwzględnie i w przepiękny sposób realizują ideał pięciu palców jednej pięści. Każdy jest gotów poświęcić się dla kolegi, każdy jest gotów rzucić się po piłkę, każdy wie, że w jak będzie trzeba to inni zaufają mu, że trafi, obroni, zbierze, słowem wykona swoją robotę wkładając w to 110% siebie. To nie tylko kultura klubu zbudowana przez Pata Rileya, kultura typowa dla niego, na swój sposób wdrażana i w Showtime Lakers i w brudnych Knicks i w Miami Shaqa i Wade’a. To też Jim Butler, jednostka wybitna w swej indywidualności i wybitna w tym jak dużo jest gotów oddać zespołowi. Jim od początku sezonu nie zachowuje się jak typowy alpha dog, który swoją dominację musi pokazać fenomenalnymi zdobyczami punktowymi. On wybił się ponad swój talent dzięki ciężkiej pracy i zaufaniu, którym obdarzał kolegów i trenerów. W swojej krętej wędrówce przez NBA odbił się od Minnesoty i Filadelfii, bo te zespoły były tego zaufania pozbawione. Tam koledzy nie chcieli poświęcać się dla drużyny ufając reszcie, że zrobią swoje. To wymaga specjalnego charakteru. Jim wymagający tego od Wigginsa i KATa, od Embiida i Simmonsa, okazał się być wręcz roszczeniowy. Z perspektywy czasu, ten słynny trening Wolves pokazał dokładnie to czym Butler jest. Wziął czterech role playerów i skopał dupę pierwszemu składowi oddając podobno tylko jeden rzut. Ale ci role playerzy widząc jak zapierdala i jak ufa im, że kiedy im poda to trafią, rozstrzelali gwiazdeczki z pierwszej piątki. Na najwyższym poziomie często różnica między graczem dobrym, a słabym polega nie na umiejętnościach, a na zaufaniu i szansie. Jim dał wtedy temu trzeciemu składowi jedno i drugie i oni na ten jeden trening stali się lepsi niż myśleli.

Weź teraz takiego gracza i wstaw do już grającego razem zespołu Miami Heat i trenera, który każdemu zawsze da szansę na wykazanie się. To musiało zadziałać. Butler od początku sezonu ma w Heat różne role. Kiedy ma być strzelcem, wchodzi gładko w te buty i ufa, że koledzy dadzą radę w obronie i wykreują mu pozycje. Kiedy ma być rozgrywającym, bez chwili wahania podaje piłkę, wierząc, że jego podania zostaną zamienione przez pozostałych w coś dobrego. Kiedy Duncan Robinson dostaje od niego podanie to wie, że Jim wie, że on trafi. Jak zatem może spudłować? Rzuca 50% za 3 w tych Finałach po podaniach Jima. Kiedy zaś trzeba bronić, Jim broni, siada na najlepszym graczu rywala i nie pozwala mu odetchnąć. W tegorocznych playoffs miał mecze na 6 i na 40 punktów. Miał takie na dwie asysty, jak i takie na asyst 13. Na 3 i 12 zbiórek. Na 0 i na 5 przechwytów. Takie z 2 i 20 wolnymi. Z 5 i 20 rzutami oddanymi. Robił wszystko czego zespół potrzebował wierząc, ufając, że reszta tego wysiłku nie zmarnuje. Teraz zaś, kiedy najlepszy strzelec drużyny, Goran Dragic padł już w pierwszym meczu, a LeBron James wydaje się być niepowstrzymanym robotem, Butler wszedł na najwyższy poziom gry w swojej karierze. Robi wszystko naraz. Zdobywa 29 pkt na mecz, 10.2 asysty, 8.6 zbiórki, 2.6 przechwytu, 0.8 bloku, oddaje 17.2 rzutu przy ponad 55% skuteczności z gry i 10 osobistych przy 92%. Z nim na boisku drużyna przegrywająca średnio czterema punktami, przegrywa o tylko 0.6 punktu. Gość oddaje jej wszystko, a koledzy nie tylko pokazują że zasługują na jego zaufanie, ale wręcz ono ich uskrzydla.

Mamy więc w Finale dwie drużyny, dwie historie o zaufaniu, dwa zespoły które są dla siebie nawzajem i w których jest fantastyczna atmosfera. Piszę te słowa przed szóstym meczem Finałów i wydaje mi się, że siódmego nie będzie, ale dla mnie to niesamowite podsumowanie tego sezonu NBA. Kwintesencja koszykówki i coś co pokazuje wszystkim innym, a także nam fanom, co jest w tym sporcie najważniejsze.

Poprzedni artykułSitarz: Rzecz, w której Jimmy Butler wyprzedził LeBrona Jamesa
Następny artykułLos Angeles Lakers mistrzami NBA 2020

11 KOMENTARZE

  1. “Z perspektywy czasu, ten słynny trening Wolves pokazał dokładnie to czym Butler jest. Wziął czterech role playerów i skopał dupę pierwszemu składowi oddając podobno tylko jeden rzut.”

    Niezależnie od wyniku dzisiaj to będzie The Legend of Jimmy Butler.

    0
  2. Świetny tekst nie tyło w konteacie finałów ale zwłaszcza w tej nostalgicznej gdzie od razu w głowie pojawiają się twarze chłopaków z zespołów. Z kim najlepiej się grało pic n rolla, kto namawiał na piwo, z kim się siedziało godzinami jako fun MJa po żeby wysłuchiwać że Stokton to goat. Fajnie powspominać i za to Ci bardzo dziękuję. Dawno tak realnie mnie wspomnienia nie uderzyły.

    0