Wspomnienie “Oryginalnego Byka”

1
fot. YouTube/ Chicago Bulls

Równo tydzień temu odszedł Jerry Sloan – postać tak zasłużona dla koszykówki, że aż trochę wstyd, że do tej pory nie doczekał się jakiegoś dłuższego tekstu na naszym portalu. Tym bardziej, że na jego życiorys składa się nie tylko wyjątkowa kariera trenerska – 23 lata na stanowisku trenera Utah Jazz to rekord wszystkich zawodowych lig za oceanem – ale także całkiem imponujący dorobek w roli zawodnika.

Śmierć Jerry’ego Sloana może i nie była czymś szokującym, bo w końcu od kilku lat cierpiał na poważne problemy zdrowotne, ale z pewnością odbiła się szerokim echem w świecie koszykówki. Nie bez przyczyny. Sloan był przecież jednym z najlepszych trenerów w historii. Bilans w karierze – 1221 wygranych przy 803 porażkach (ponad 60% zwycięstw!) – mówi sam za siebie. Mimo to, co ciekawe, nigdy nie zdobył nagrody dla najlepszego trenera sezonu.

Kiedy obejmował stanowisko głównego szkoleniowca Jazz już w trakcie rozgrywek 1988/89 niewiele wskazywało na to, że osiągnie aż tyle. Z pewnością jeszcze mniej osób postawiłoby wówczas pieniądze na to, że będzie pełnił tę rolę w klubie tak długo. W końcu jego pierwsze kroki w trenerskiej karierze nie były zbyt udane. Na przełomie lat 70. i 80. przez 3 sezony trenował swoich Chicago Bulls i nigdy nie wygrał z nimi więcej niż 45 meczów.

Trenerska kariera Sloana w Utah właściwie idealnie nakłada się z czasami eksplozji popularności NBA w Europie, w tym również w Polsce. Jego nazwisko jest więc doskonale znane kibicom starszej daty.

Sam Jerry Sloan również był – nie tylko trenerem – ale przede wszystkim człowiekiem starej szkoły. Być może nie był najwybitniejszym strategiem, choć grane wręcz do znudzenia pick & rolle między Stocktonem i Malone’em przez lata uchodziły za wzór dwójkowych akcji. Ta w gruncie rzeczy przewidywalna taktyka skłoniła nawet kiedyś Pata Rileya do stwierdzenia, że Sloan stworzył „najlepszy system ofensywny, z jakim kiedykolwiek się zmierzył”.

Czy tak było naprawdę, niech odpowiedzą ci, którzy w temacie zagrywek znają się lepiej ode mnie.

Faktem jednak jest, że nawet po latach po przegranych finałach z Bulls, a wcześniej po naprawdę wielu, wielu innych przegranych seriach w playoffs, o których dzisiaj pamiętają jedynie najstarsi mormoni, można natrafić na opinie, że warsztat trenerski Sloana lub po prostu umiejętność wykorzystania słabych stron rywala, pozostawiały wiele do życzenia. Nawet całkiem niedawno wspominali o tym w swojej dyskusji Bill Simmons i Ryen Russillo w ramach bardzo udanego cyklu „The RewatchaBulls”.

Być może jest w tym trochę prawdy. A może po prostu Jerry Sloan był dość mało elastyczny już w trakcie trwania meczów i zbyt kurczowo trzymał się wcześniejszych ustaleń.  Albo też – najzwyczajniej w świecie – miał mocno ograniczone pole manewru, bo przez lata brakowało odpowiedniego wsparcia dla Malone’a i Stocktona. W końcu kto dziś pamięta o dwóch niedoszłych transferach, które pewnie znacząco wzmocniłyby klub z Salt Lake City w najważniejszym momencie.

W lutym ‘97 do Jazz miał przecież trafić wciąż mający jeszcze trochę paliwa w baku Derek Harper, a równo rok później Rony Seikaly. Obaj nie byli jednak specjalnie zainteresowani przeprowadzką do Utah (choć co do fiasku z Seikalym istnieje dziś wiele teorii). Poza tym, w epoce Stocktona i Malone’a Utah Jazz jakoś nigdy nie zdecydowali się na żadną gruntowną przebudowę.

Ale spokojnie, fani Bulls. Nikt nie będzie tu w jakikolwiek sposób kwestionował dwóch ostatnich tytułów Chicago w latach 90., ani tym bardziej wracał do „The Last Dance”. W końcu ten tekst jest w jakimś stopniu poświęcony Waszemu klubowi, a dokładniej jego pierwszej gwieździe. Sloana nieprzypadkowo nazywano przecież, nie tylko zresztą w samym Chicago, „The Original Bull” czy po prostu „Mr. Bull”.

Zanim jednak dojdziemy do Jerry’ego Sloana – koszykarza, skupimy się na Jerrym Sloanie – trenerze, bo głównie z tej roli go pamiętamy. Nawet, jeśli trenowany przez niego zespół, mimo  bardzo udanej dekady z dwoma awansami do finałów na czele, nie bił u nas rekordów popularności.

W naszych polskich wyobrażeniach Utah – kojarzone głównie z mormonami, a nie chociażby z przepięknymi krajobrazami wokół Salt Lake City – już na starcie przegrywało niemal ze wszystkimi pozostałymi siedzibami klubów NBA. Nawet Pan Włodzimierz Szaranowicz skarżył się przecież podczas jednej z transmisji na to, że w stolicy tego stanu ciężko było znaleźć późnym wieczorem miejsce, w którym można byłoby napić się drinka. Chociaż, jeśli chodzi o tę kwestię, może wystarczyło po prostu zapytać Jerry’ego Sloana.

Niemal we wszystkich wspomnieniach, które można obecnie przeczytać na temat zmarłego, pojawiają się właściwie bardzo podobne opinie. Brakuje w nich jakichkolwiek sprzeczności. Waleczność, nieustępliwość, żądza zwycięstwa – absolutnie niemalejąca z wiekiem – to słowa, które można było napotkać najczęściej. Tym Sloan wyróżniał się zarówno zasiadając na ławce trenerskiej Jazz przez blisko ćwierć wieku, jak i wcześniej, kiedy był pierwszą znaczącą postacią w historii Bulls.

Do dziś jego nazwisko jest przecież w pierwszej piątce w księdze rekordów klubu z Chicago w kategoriach punktów, zbiórek, rozegranych meczów oraz minut spędzonych na parkiecie. A jeśli ktoś szuka bardziej wyszukanych kombosów statystycznych, proszę bardzo: Jerry Sloan to jedyny gracz w dziejach NBA, który zakończył karierę ze średnią minimum 7 zbiórek oraz 2 przechwytów.

Oczywiście ta ostatnia kwestia jest nieco naciągana, bowiem „wykradzione piłki” weszły oficjalnie do odnotowywanych statystyk dopiero od sezonu 1973/74, podczas gdy Sloan żegnał się z zawodowym graniem już w roku 1976.

Jaki więc był Gerald Eugene Sloan? Zarówno jako gracz, a później trener był takim koszykarskim purystą. W jego filozofii nie było miejsca na efekciarstwo czy inne zbędne dodatki. Stąd też pewnie duet duet Stockton / Malone nie mógł się równać popularnością choćby z parą Payton / Kemp.

Sloan szanował koszykówkę i wszystkie wartości, jakie może dawać tylko zespołowy sport: współzawodnictwo, poświęcenie dla dobra grupy, a nade wszystko ciężką pracę. Nie tolerował boiskowych głupot czy szeroko rozumianego obrażania rywali.

Kiedy więc Ricky Davis przed wieloma laty odstawił pewnie jedną z największych szopek w historii i zapragnął za wszelką cenę zdobyć triple-double, Jerry Sloan nie był zadowolony, delikatnie mówiąc. Szczególnie, że sytuacja miała przy rozstrzygniętym wyniku. Dla niego była to po prostu obraza dla gry, której poświęcił całe swoje życie.

Jerry Sloan nigdy nie był zresztą człowiekiem, który siedział cicho, gdy coś mu się nie podobało. Często kwestionował decyzje sędziowskie i niekiedy zdarzało mu się przekraczać granice w wyrażaniu swojego niezadowolenia. Mimo to cieszył się wśród arbitrów sporym szacunkiem, nawet u Joeya Crawforda:

„Nawet, jeśli był wkurzony, mogłeś podejść do niego, aby przedstawić mu swoje argumenty. Nigdy nie starał się ciebie zdyskredytować. Mogłeś go nawet zwyzywać od najgorszych, a on i tak nigdy nie zadzwoniłby następnego dnia do biura ligi z jakimkolwiek zażaleniem, jak często robią to inni trenerzy.”

Sloan może i uchodził też za tyrana dla swoich graczy. W najlepszym razie był dla nich jak surowy ojciec. Wielu z nich go szczerze nienawidziło. Podobno Andrei Kirilenko popłakał się nawet podczas jednego z treningów. Ale kiedy przychodziło co do czego, zawsze stawał w ich obronie. Nawet już jako sędziwy pan nie bał się konfrontacji z o połowę młodszymi rywalami.

Patrząc na jego niektóre zachowania przy linii bocznej trudno się dziwić, że jego syn Brian grał w latach 80. na uczelni Indiana u Bobby’ego Knighta. W końcu komu innemu Sloan mógłby go powierzyć opiece?

Sloan był konserwatywny, co miało zapewne swoje dobre, ale też i złe strony. Kiedy w Utah Jazz grał John Amaechi, niektóre osoby w zespole podobno wiedziały o tym, że jest homoseksualistą. Nie do końca dziś wiadomo czy trener Sloan należał do tej grupy (sam twierdził później, że dowiedział się o tym dopiero po wyjawieniu faktu przez samego Amaechiego, już po zakończeniu kariery). Faktem jest, że nie raz podczas treningów używał inwektyw – z nazwijmy to – podtekstami gejowskimi, czego Amaechi nigdy mu nie darował.

Po ukazaniu się książki „Man in the middle” w 2007 r., w której Sloan był przedstawiony raczej jako jeden z czarnych charakterów, sam zainteresowany niespecjalnie się tym przejął. Zapowiedział jedynie, że raczej nie sięgnie po tę pozycję i skomentował całe zamieszanie dość krótko:

„Nie mam z tym problemu. Życie toczy się dalej. Poza tym sporo innych osób wypowiada się o mnie niezbyt pochlebnie.”

Dla Sloana życie było tak naprawdę bardzo proste. Nie zważał na to, na co nie miał tak naprawdę większego wpływu. A już na pewno nie przejmował się opiniami innych. Po prostu robił swoje i to od najmłodszych lat. Nie miał w gruncie rzeczy innego wyboru.

Jerry Sloan był najmłodszym z dziesięciorga rodzeństwa. Stracił ojca w wieku ledwie 4 lat i całą swoją wczesną młodość spędził w malutkim McLeansboro w południowej części stanu Illinois, w którym dzis żyje może niespełna 3 tysiące mieszkańców. Perspektywy na wyrwanie się z takiego miejsca, w dodatku z wielodzietnej rodziny, w której właściwie nieustannie brakowało pieniędzy graniczyło z cudem. Sloanowi się jednak udało, ale wyłącznie dzięki niesamowitej determinacji i pracowitości.

Młody Jerry niemal przez całe dzieciństwo budził się o 4 nad ranem i rozpoczynał dzień od pomagania przy pracach na polu. Dopiero później szedł do szkoły. To ukształtowało jego charakter. Kiedy już na dobre zajął się koszykówką, odbywał pierwsze treningi jeszcze przed lekcjami.

Choć nigdy nie był najbardziej utalentowanym graczem, zawsze wyróżniał się walecznością. Był naprawdę niezłym graczem w liceum. Pojawiały się więc oferty stypendialne. Młody Sloan miał szansę wyrwania się z domu. Przyjął ofertę z uniwersytetu Illinois, ale wytrzymał na uczelni zaledwie 5 tygodni. Tęsknił za domem, spakował się i wrócił do rodzinnego McLeansboro. Sytuacja bardzo podobna do późniejszej historii Larry’ego Birda, który również nie zagrzał długo miejsca na kampusie uczelni Indiana.

Sloan powrócił do domu i do swojej dziewczyny Bobbye, z którą wkrótce wziął ślub. Ich małżeństwo przetrwało w sumie 41 lat. Los rozdzielił ich w 2004 r., kiedy Bobbye Sloan zmarła po długiej i ciężkiej chorobie.

Po powrocie do McLeansboro, wydawało się, że Sloan dał sobie spokój z marzeniami o jakiejkolwiek karierze. Podjął wówczas pracę na polu naftowym. Później, po przeprowadzce do Indiany, pracował też w fabryce Whirlpoola, gdzie składał lodówki. Koszykówka nie dała jednak o sobie zapomnieć. Sloan napotkał na swojej drodze trenera Arada McCutchana i otrzymał ofertę stypendium sportowego na niewielkiej uczelni Evansville. I choć zespół Purple Aces grał jedynie w II dywizji NCAA, to można śmiało powiedzieć, że reszta jest historią. Sloan zyskał kolejną szansę na pokazanie co potrafi i w pełni ją wykorzystał.

Mimo dość skromnych warunków fizycznych (196 cm i niecałe 90 kg), często grał jako środkowy przeciwko sporo wyższym rywalom. Dla niego to nie był żaden problem. Waleczność młodego Sloana przeważała, a zbiórki stały się jego domeną. Średnio notował ich nawet ponad 13. Lata później był też  zdecydowanie najlepiej zbierającym graczem w NBA na pozycji rzucającego obrońcy. Zdarzyło mu się kiedyś nawet zebrać 21 piłek przeciwko Lakers.

“Wzrost i warunki fizyczne nie mają żadnego znaczenia. Liczy się tylko serce do gry.”

Ligowi skauci dostrzegli zapomniany talent rodem z McLeansboro. Najmocniej walczyli o niego Baltimore Bullets. Wybierali go w drafcie aż dwukrotnie – po raz pierwszy z numerem 19 w trzeciej rundzie w 1964 r., ale Sloan postanowił wtedy jeszcze zostać w Evansville. Bullets nie dali jednak za wygraną i ponowili swój wybór w kolejnym roku. Tym razem nazwisko Sloana znalazło się znacznie wyżej, bo już na czwartym miejscu w pierwszej rundzie.

W Baltimore nie zagrzał jednak miejsca zbyt długo. Po dość przeciętnym sezonie debiutanckim Bullets wystawili Jerry’ego Sloana “w ofercie” w ramach expansion draft. Do ligi dołączali wówczas Chicago Bulls i to właśnie tam miał kontynuować swoją karierę. Sloan wrócił w rodzinne strony i aż do momentu przeprowadzki do Utah w latach 80. nie zamierzał się stamtąd ruszać.

W Bulls Sloan utworzył  jeden z najciekawszych duetów obrońców w lidze wraz z Normem Van Lierem. Nikt nie lubił grać przeciwko nim. Było fizycznie i siłowo. Nawet Jerry West porównywał później grę przeciwko Bulls do “siłowania się na rękę”. Miał zresztą często z nimi do czynienia, bowiem Bulls aż do 1980 r. występowali przecież w Konferencji  Zachodniej.

Sloan już w swoim drugim sezonie był All-Starem. Niemalże potroił swoje średnie do 17,4 punktu oraz 9,1 zbiórki. Z miejsca stał się ulubieńcem kibiców w Chicago Stadium. Uwielbiali jego podejście. Sloan zawsze dawał z siebie 100%. Zaciekle bronił i walczył o każdą piłkę. Padał na parkiet niczym kaskader. Grał twardo i nieustępliwie, ale nie nieczysto i szczerze uwielbiał swoją rolę. Nieprzypadkowo sześciokrotnie trafiał do składów All-Defensive (4 razy w pierwszej piątce).

“W tej lidze za gwiazdy uznaje się głównie strzelców, ale oni tracą tak naprawdę największą frajdę – grę po obu stronach boiska.”

Trudno się dziwić, że to właśnie Jerry Sloan stał się pierwszym graczem w historii Bulls, którego numer został zastrzeżony.

Więcej o jego zawodniczej karierze można dowiedzieć się też z klasycznego materiału Vintage NBA. Sporo ciekawego o Sloanie jako “Byku” napisał też ostatnio autor “Jordan Rules”, Sam Smith.

Ten dość agresywny i fizyczny styl gry w połączeniu z ówczesnymi standardami w szatniach i poza nimi, nie sprzyjał jednak długiej karierze zawodniczej. Jerry Sloan, podobnie jak większość graczy z tamtych czasów, po meczach nie wylewał za kołnierz i palił dziesiątki papierosów. Te przyzwyczajenia pozostały z nim zresztą bardzo długo. Przesiadywanie w barach w towarzystwie robotników, farmerów czy kierowców ciężarówek do późnych godzin nocnych było jego rutyną. Sloan na dobre zaczął walczyć z tymi zwyczajami dopiero w 1998 r., kiedy u jego żony po raz pierwszy zdiagnozowano raka.

Poza parkietem Jerry Sloan miał niezwykle przyziemne zainteresowania. Każde wakacje spędzał na swoim ranczu w Illinois. Często jeździł na traktorze. Nie rozstawał się zresztą ze swoją ulubioną czapeczką z logiem firmy John Deere, produkującej właśnie maszyny rolnicze.

Ciągniki były zresztą jego prawdziwą pasją. Namiętnie je kolekcjonował, podobnie też jak inne starocie nabywane na pchlich targach czy pospolitych wyprzedażach garażowych. Sam komentował to w bardzo prosty i charakterystyczny dla siebie sposób:

“To co dla kogoś jest śmieciem, może być skarbem dla kogoś innego”.

I nawet ta pozaboiskowa pasja idealnie odzwierciedla to, jakim człowiekiem był chyba Jerry Sloan. Może i surowym i dość nieskomplikowanym pod względem charakteru, ale też prostolinijnym i wiernym swoim bliskim – wliczając w to graczy, za którymi potrafił stanąć murem. Z wieloma utrzymywał zresztą kontakt do swoich ostatnich dni. Ewentualne konflikty z nimi były z kolei nieuniknioną częścią tej trudnej pracy, jaką jest bycie trenerem w NBA. Najważniejsze, że po latach nie żywił już podobno do nikogo urazy. Deron Williams może więc spać spokojnie.

Podobnie jak Jerry Sloan.

R.I.P. Coach