Sitarz: 81

7
fot. youtube.com

Kto nas uczy uporu, jak nie sportowcy? Rodzice są mistrzami w ukrywaniu wysiłku, poświęceń i wyrzeczeń. U sportowców wszystko to wychodzi w setkach, tysiącach meczów. To na swój sposób śmieszne. Słabiej znasz kogoś, z kim spędzasz więcej czasu, za to świetnie znasz osobę, której głos słyszysz parę razy w tygodniu. A może to wszystko się wydaje i prawdą nie jest.

Nadchodzą takie momenty w życiu, w których poszukiwanie inspiracji przeobraża się w poszukiwanie ratunku. Kiedy potrzebujesz nowych bodźców, bo czujesz, że ich potrzebujesz tylko nie wiesz, z czego mogą powstać. Są takie momenty, kiedy sportowcy nie tylko obdarowują nas natchnieniem, ale budzą pewność, że postępowanie kropka w kropkę przyniesie efekty. Wystarczy skopiować to, co robią przed wielomilionową publicznością, bo przecież muszą mieć rację.

Kobe Bryant miał rację co do jednego: to wszystko jest ciągłym poszukiwaniem odpowiedzi. I w gruncie rzeczy termin jakim to okrasisz nie ma większego znaczenia. Życie składa się z questów. Kończysz jeden, zaczynasz drugi. Są jak mijające lata, tylko nie wiesz kiedy dobiegną końca. I w jaki sposób.

Wydawało się, że wśród rzeczy, których Kobe Bryant nigdy nam nie pokaże będzie ulotność. Miał zniknąć wtedy, kiedy wygaśnie. Grał przez blisko dwie dekady. W tym czasie był uosobieniem cech, których pragniesz i zarazem nienawidzisz. Polaryzował. Czy dzisiaj byłby nie do zniesienia? Czy szybciej stałby się łatwym celem żartów, karykatur? Czy w czasach, w których coraz mnie osób uważa, iż ciężka praca prowadzi do sukcesu, szaleństwo w spojrzeniu Bryanta znalazłoby tylu wyznawców? Kobe chciał zostać superbohaterem, a superbohaterzy pochodzą z innych światów.

Rozminęliśmy się strasznie. Opuściłem prime-time i cztery z pięciu pierścieni – piąty pamiętam jak przez mgłę. Długo nie było Kobiego w moim życiu, a gdy się pojawił to jako postać drugiego planu. Nigdy nie był najważniejszy. Dopełniał obraz ligi przejmowanej przez graczy, których wychował. Nigdy jednak Bryant nie wydawał mi się słaby. W czasach u schyłku kariery rzadko mierzyłem bycie słabym za pomocą liczb, tym ile razy nie trafił do kosza, ile razy zostawił stopę na linii za trzy, ile razy nie wytrzymał w obronie. Bo on ucząc się odpuszczać, uczył mnie dostrzegać inne perspektywy. Przede wszystkim otchłań, w której powstają wszelkie decyzje, a więc ruchy na parkiecie. Czyli to, co tworzy etos sportowca. W przypadku Bryanta nierozerwalnie połączony z ciężką pracą. Była to relacja, jaką może stworzyć tylko ojciec z córką, była to relacja, która na parkiecie tworzyła fantastycznego ojca.

To w latach najsłabszych upór uwydatnił się najbardziej. Kiedy nie szło, Kobe nie akceptował tego, że nie idzie. Bez uporu nie byłoby 60 punktów w ostatnim meczu. Nie byłoby 50 rzutów. Przez upór nie czuł wstydu, który rośnie wraz z liczbą spudłowanych prób. W tamtym meczu spudłował 28. W tytułowym, który wydarzył się niemal dokładnie 14 lat temu – 18. Czy czuł się rozczarowany? Odgadywanie uczuć to zawsze fascynujący proces, bo pozostawiony w sferze imaginacji. Myśmy sobie różnie wyobrażali Bryanta-koszykarza. Myśmy mu różnie doradzali. Rodziły się z tego dyskusje, rady na odległość, był poddawany przedziwnym czynnościom poznawczym.

Może nawet najzagorzalsi fani, dla których Bryant był, jest i pozostanie Bogiem, fani, którym współczuję całym moim sercem, częściej rozmijali się z prawdą niż jej doświadczyli. Bo Kobe kreował własny świat. Świat wymagań. Świat przeraźliwie trudny najeżony pułapkami. Ale ten świat, gdyby się w niego wczuć, uruchamiał zmysły potrzebne do tego, ażeby być na boisku najlepszą wersją siebie. Jakże pomocny był to świat w podnoszeniu poprzeczek podczas nic nie wartych meczów piłkarskich, kiedy słowo rywalizacja powinno być zabronione, a co dopiero wyjęte ze słownika Kobiego i w takiej definicji stosowane.

Był to gracz, który promował nieznośną egzystencję. Warunki jakie narzucał są dzisiaj nie do przyjęcia. Te mikro-korporacje złożone z kilkunastu graczy rzadko kiedy działają na podobnych zasadach. Niezliczona ilość porannych treningów. Pobudki przed wschodem słońca. Niewielkie pokłady empatii w stosunku do kolegów, którzy mieli przeciwną wizję treningu, wizję przygotowań i sposobu na zawodowe życie. Pośpiech i przytłaczająca presja. Niepewność czy robiąc coś na 100% zrobiłeś wystarczająco, żeby Kobe się nie przyczepił. To ta budząca kontrowersje część dziedzictwa Bryanta. Ostatecznie miał racje. Czy chciał, żeby wyszło na jego? Zawsze.

Był maniakiem perfekcjonizmu. Głosicielem poglądu, że perfekcja istnieje. Gdyby było inaczej nie wziąłby tego co doskonałe. Nie wziąłby gry Michaela Jordana na warsztat. Nie dłubałby przy niej latami. Gdyby nie był bezczelny, nie odważyłby się ulepszyć tego, co wciąż niedoścignione. Był wizjonerem. Jakże szybko odnalazł miejsce na świecie, jakże szybko zrozumiał swój quest. Gdy miał 17 lat chciał wszystkich pokonać. Więc zaczął od Jordana. Dźwigał po nim koszykówkę. Niesamowita podróż skończyła się dwa razy. W 2016 roku i wczoraj.

Był, jest i będzie Kobe Bryant częścią Twojego życia i życia koszykarzy, częścią tego sezonu, częścią wszystkich przyszłych sezonów, powodem rozważań na temat profesjonalizmu i przesady, poświęcenia i skupienia na celu, będzie ojcem, bratem, synem, na zawsze zostanie zapamiętany jako legendarny gracz, utrwalony na wieki gigant, symbol miłości do koszykówki w surrealistycznym świecie, w którym jest i Go nie ma.

7 KOMENTARZE

  1. Nienawidziłem go. Bardzo. Za każdy rzut jaki trafiał przeciwko zespołowi, któremu kibicuje.
    I pomimo wszystko ciężko się teraz pozbierać, ten ogień w jego sercu, upartość, którą nie sposób było nie podziwiać.
    Te ostatnie lata, gdy dzielił się swoją pasją z innymi, i dał się poznać od innej strony, to jakim ojcem starał się być.
    I jeszcze córka, która całe życie miała przed sobą, brak słów…

    0