Najlepszy center, o którym świat zapomniał

3
scoopnest.com

Był taki czas przeszło trzy dekady temu, kiedy pewien dość niepozorny olbrzym z Waszyngtonu grał niczym przyszły członek Hall of Fame. Robił na tyle wielką furorę, że Sixers oddali później za niego trzykrotnego MVP ligi i byli święcie przekonani, że dokonali świetnego transferu. Brzmi jak science-fiction, a tymczasem to właściwie idealne podsumowanie kariery Jeffa Rulanda.

Historia najlepszego zaraz po Richardzie Guerinie gracza uczelni Iona (nie mylić z Iowa) College jest nie tylko bez happy endu, ale nie miała nawet udanego początku.  Niewiele brakowało, a Jeff Ruland być może w ogóle nie znalazłby się w NBA. Właściwie zdążył już nawet przylecieć do Europy i rozpocząć swoją zawodową karierę w FC Barcelonie. To bardzo daleko od urokliwego Bay Shore w Suffolk County w stanie Nowy Jork, w którym się wychowywał i gdzie wyrabiał sobie nazwisko, grając dla miejscowego liceum Sachem w Lake Ronkonkoma.

Nastoletni Ruland był na tyle dobry, że otrzymywał oferty stypendialne z największych potęg koszykarkich w kraju. Swobodnie mógł iść do Kentucky, Indiany czy North Caroliny. Ostatecznie wybrał jednak opcję studiowania i gry dla nieodległego Iona College. Do dziś Ruland jest zresztą jednym z zaledwie sześciu graczy tej uczelni, który zdołał trafić do NBA.

Zresztą odłóżmy na bok jego koszykarskie początki. Wystarczy tylko spojrzeć na archiwalne zdjęcia Rulanda, a następnie w jego statystyki, żeby dostrzec, że mamy do czynienia z nie lada ewenementem. Taka kariera raczej nie mogłaby mieć miejsca w obecnych czasach.

Postura wielgachnego robotnika budowlanego, gustowny wąs, bujna czupryna i totalny brak atletyzmu, tak charakterystyczny przecież dla białych koszykarzy. Nie brzmi to jak receptura na utalentowanego środkowego, o ile oczywiście nie mówimy o kimś pokroju Billa Waltona.

Jeff Ruland nie był jednak Billem Waltonem. Pozostańmy trzeźwi po weekendzie i zachowajmy wszelkie proporcje.

Nasz bohater z pewnością nie mógł się równać z wielkim rudzielcem, bohaterem “Blazermanii” i pupilem Johna Woodena, ale przez pewien czas – dodajmy, że bardzo, bardzo krótki – był na swój sposób dość zjawiskową postacią w lidze. W czasach, gdy w NBA było jeszcze mnóstwo środkowych, którzy odgrywali znaczące role w swoich zespołach i trafiali później do Hall of Fame, Ruland, trochę poza radarem przeciętnego kibica, dwukrotnie był wybierany do udziału w All-Star Game i zdobywał dla stołecznych Bullets średnio nawet ponad 22 punkty, 12 zbiórek i 4 asysty. Jego nieco niedźwiedzia aparycja nie przeszkadzała mu też w tym, aby przewodzić w lidze w średniej liczby minut gry i trafiać na skuteczności blisko 58%.

Jeśli więc do tej pory nie zetknąłeś(aś) z tym nazwiskiem, to jest to najlepszy moment, aby wpisać nazwisko Jeffa Rulanda w wyszukiwarce.

Z pewnością prędzej czy później natrafisz na ten plakat firmy Nike.

collectors.com

Jak to możliwe, że gracz, który był czołową postacią największego dzisiaj giganta obuwniczego (bo wówczas to Converse był jeszcze niekwestionowanym liderem na rynku) jest dzisiaj tak anonimowy dla większości fanów NBA? Mało tego! W czerwcu 1986 r. kiedy Ruland trafiał do Sixers w zamian za Mosesa Malone’a nie brakowało osób, które uważały, że to właśnie Philadelpia wygrała na tym transferze. Big Mo miał się przecież kończyć. Zdaniem wielu lata jego świetności były już dawno za nim.

Rzeczywistość okazała się jednak zgoła odmienna.

Mówiąc najprościej, ostatecznie wyszło mniej więcej jak wtedy, gdy w 2012 r. część ludzi myślała, że Jeremy Lamb z powodzeniem zastąpi Jamesa Hardena w Oklahomie.

Nie była to jednak wina samego Jeffa Rulanda. W zawodowym sporcie , nie tylko przecież w koszykówce, jest tylko kilka pewniaków, które mogą pokonać każdego gracza – bez względu na prezentowany poziom. Nikt nigdy nie wygrał z Ojcem Czasem, nikt też na dobre nie pokonał kłopotów ze zdrowiem, na które lekarze i fizjoterapeuci nie mieli rozwiązania. A Jeff Ruland nie był niestety żadnym człowiek z żelaza. Jego chroniczne problemy ze stopami na zawsze uniemożliwiły nam odpowiedź na pytanie, jak mogłaby być dziś postrzegana jego kariera, gdyby nie poważne kontuzje.

Początki Jeffa Rulanda były przecież niezwykle obiecujące. Właściwie jego życiorys zaczyna się w podobny sposób jak u wielu innych uznanych gwiazd NBA. Od wczesnej młodości wróżono mu wielką karierę. W rozgrywkach szkół średnich nie miał sobie równych. Ale w pewnym momencie coś poszło nie tak. Ruland nie trafia do Północnej Karoliny czy Indiany. Zamiast tego wybiera… Iona College.

Wydawać by się mogło, że skoro jeden z najbardziej rozchwytywanych graczy szkół średnich w kraju wybiera dość mało znaną uczelnię jako kolejny etap swojej kariery, to musi się za tym kryć coś więcej. Czy Ruland bał się ewentualnego niepowodzenia, grając np. u niezwykle wymagającego Bobby’ego Knighta, czy może po prostu chciał być bliżej domu? Cokolwiek to było, w Iona u charyzmatycznego trenera Jima Valvano miał wolną rękę i był bezsprzecznie największą gwiazdą zespołu Gaels.

Początkowo wszystko szło łatwo i przyjemnie. Na trzecim roku Ruland dość niespodziewanie uczynił nawet z Iona jedną z najlepszych ekip w NCAA. Gaels wygrali 29 z 34 meczów. W sezonie regularnym pokonywali wyraźnie m.in. uniwersytet Louisville, który ostatecznie sięgnął po mistrzostwo ligi akademickiej w 1980 r.

I właśnie krótko (niemal dokładnie miesiąc) po tym jak Cardinals triumfowali w turnieju Final Four, w Iona College wybuchł prawdziwy skandal. Ruland został oskarżony o kontakty z niejakim Paulem Corvino, który na codzień reprezentował interesy zawodowych sportowców. Ruland miał rzekomo już podpisać z nim wstępne porozumienie, a także przyjmować regularne korzyści majątkowe na łączną kwotę ponad 9 000 dolarów. Oczywiście było to sprzeczne z zasadami NCAA i automatycznie wykluczyło Rulanda z dalszego uczestnictwa w rozgrywkach akademickich.

Z czasem okazało się, że oskarżenia nie były wcale bezpodstawne. Ruland faktycznie przyjmował pieniądze od Corvino i dogadał się z nim już po drugim roku w Iona. Sprawa zapewne wcale nie wyszłaby na jaw, gdyby nie… sam Corvino. To właśnie on ujawnił całą historię w mediach, po tym jak dowiedział się, że Ruland – wbrew jego woli – postanowił powrócił na czwarty rok gry zamiast przedterminowo zgłosić się do draftu.

Ruland wydawał się spalony, ale w tej sytuacji faktycznie nie miał wyjścia i zgłosił się do draftu już w 1980 r. Jednak mimo niezaprzeczalnego talentu i świetnej kariery w NCAA kluby omijały jego nazwisko szerokim łukiem. W końcu wybrali go Golden State Warriors jako 25. w kolejności. Należy jednak nadmienić, że w tamtym czasie była to już druga runda draftu, więc nie było mowy o gwarantowanym kontrakcie. Warriors nie byli zresztą specjalnie zainteresowani Rulandem i bez większego namysłu oddali go do Washington Bullets w zamian za drugorundowy wybór w kolejnym drafcie. Okazało się jednak, że w stolicy USA również nie było czego szukać.

“Dopiero co podpisaliśmy kontrakt z Rickiem Mahornem (wybrany przez Bullets w drafcie ’80 – przyp. aut.). Poza tym Wes Unseld miał wrócić do nas na jeszcze jeden sezon. W tej sytuacji dodanie do składu dwóch debiutantów z tych samych pozycji było właściwie niemożliwe. Nie starczyłoby minut gry dla wszystkich.”

Tłumaczył ówczesną sytuację Bullets ich GM Bob Ferry.

W tej sytuacji Ruland miał wolną rękę, jeżeli chodzi o szukanie pracodawców spoza NBA. Wybór padł na Hiszpanię, głównie ze względu na stosunkowo dobre zarobki. Jednak poza tym niewątpliwym atutem wizja gry i mieszkania w Barcelonie wydawała się dla Rulanda czymś wręcz abstrakcyjnym. Mający wtedy niespełna 22 lata chłopak z niewielkiego miasta, który nie musiał nigdy wcześniej mieszkać poza granicami stanu Nowy Jork, nagle miał przenieść się za ocean do zupełnie obcego kraju. Dodajmy do tego pojawiające się na każdym kroku bariery językowe oraz kulturowe i mamy gotowy scenariusz na prawdziwą szkołę życia.

Ruland zdal jednak ten egzamin całkiem dobrze. Latem 1981 r. był już z powrotem w Waszyngtonie, gdzie miał chociaż w małym stopniu zastąpić odchodzącego na zasłużoną emeryturę Wesa Unselda. Ostatecznie Ruland przerósł jednak najśmielsze oczekiwania, bo w końcu mało kto spodziewa się po debiutancie wybranym w drugiej rundzie draftu, w dodatku z rocznym stażem w Europie, statystyk na poziomie bliskim double-double. Koniec końców znalazł się nawet All-Rookie Team obok Isiaha Thomasa, Kelly’ego Tripucki, Bucka Williamsa i Jaya Vincenta.

Sam Ruland nie miał zresztą wcale jakichś wygórowanych oczekiwań przed startem sezonu. Jeszcze w czerwcu w wywiadzie dla “Washington Post” mówił:

“Chciałbym po prostu, aby koszykówka znowu sprawiała mi przyjemność. Mam nadzieję, że przypomnę sobie czasy gry w szkole średniej.”

I rzeczywiście pierwszych pięć lat spędzonych w Waszyngtonie było dla Rulanda niczym jedno wielkie wspomnienie z liceum Sachem w Lake Ronkonkoma. Z roku na rok czynił kolejne postępy. Regularnie dostarczał Bullets średnio po kilkanaście zbiórek i blisko 20 punktów. Był też jednym z najlepiej podających środkowych w lidze.

Nie był może jakimś tytanem defensywy, ale starcia z nim nie należały do łatwych. Bardziej obrazowo – był niczym Colossus z X-Men. Sprawiał wrażenie typa, u boku którego żadna draka w barze nie byłaby straszna. Daleko mu może do pewnego brutala z Detroit z tego samego okresu (https://szostygracz.pl/2019/03/11/pokochac-billa-laimbeera/), ale też miał swoje za uszami.

Ba, Jeff i Bill mieli nawet wspólnego kumpla. Zanim Rick Mahorn dołączył do Pistons, stworzył z Rulandem podkoszowy duet o bardzo barwnej nazwie “The Beef Brothers”. Ponadto w środowisku byli też znani po prostu jako “McFilthy” (Ruland) i “McNasty” (Mahorn).

worthpoint.com

Jak to więc było spotkać się z Jeffem Rulandem pod samym koszem? Na pewno nie było zgody na jakiś niechlubny plakat. Spytaj Jordana jak mu poszło.

Bullets z początku lat 80. nie zaliczali się jednak do jakichś ligowych potęg. Właściwie był to typowy średniak, który w najlepszym razie awansował do playoffs, sporadycznie dostając się do półfinałów konferencji. Ta łatka ciąży zresztą na tym zespole nieprzerwanie od ich mistrzowskiego sezonu z 1978 r. Nie inaczej było więc za czasów Rulanda, który tylko raz – i to właśnie jako debiutant – poprowadził Bullets poza pierwszą rundę. Po wyeliminowaniu New Jersey Nets, Bullets trafili na broniących tytułu Celtics i pożegnali się z grą po pięciu meczach.

Dwa lata później Ruland, już oficjalnie jako ligowy All-Star, otrzymał kolejną szansę na batalie z Bostonem w playoffs. Choć jako drużyna Bullets nie byli może specjalnie wymagającym rywalem dla Larry’ego i spółki (mieli gorszy bilans w sezonie od Celtics aż o 27 wygranych, a pierwszą rundę przegrali ostatecznie 1-3), to jednak duma Iona College narobiła tamtej wiosny sporo zamieszania. Ruland okazał się pociskiem ciężkiego kalibrego dla Roberta Parisha i Kevina McHale’a. Średnio 24 punkty (52% z gry) przy blisko 13 zbiórkach i 8 asystach (choć w 4 meczach zaliczył też aż 19 strat) to statystyki godne największych sław w historii.

Popatrzmy na wyczyny wąsacza z nr 43.

Czy był to tylko jednorazowy popis? Niekoniecznie, jeśli wziąć pod uwagę, że rok później Bullets spotkali się w playoffs z Philadelphia 76ers. Mając naprzeciwko siebie Barkleya i Mosesa Malone’a, Ruland nadal był trudny do zatrzymania (17,8 punktu, 8,5 zbiórki, 5,3 asysty i prawie 60% z gry). Być może to właśnie tamta seria w dużej mierze zadecydowała o przebiegu jednego z największych transferów tamtej dekady.

Oto bowiem 16 czerwca 1986 r., na jakieś dwa tygodnie przed premierą jednego z moich ulubionych filmów, 76ers na dobre wykluczają się z ewentualnej walki o mistrzostwo w latach 80. i oddają Malone’a do Waszyngtonu m.in. właśnie za Rulanda oraz Clifforda Robinsona (nie mylić z jego sławniejszym imiennikiem, tym od opasek na głowie – tamten Cliff wciąż grał jeszcze wtedy na uczelni UConn).

W tamtym czasie Sixers na czele ze swoim ówczesnym właścicielem Haroldem Katzem wręcz na siłę szukali sposobów na odmłodzenie składu. Dość powiedzieć, że niewiele brakowało, a jeszcze wiosną 1984 r. gotowi byli ponoć oddać samego Juliusa Ervinga do Chicago w zamian za trzeci wybór w drafcie, co mogłoby już zupełnie odmienić bieg historii w NBA.

Pozbycie się Malone’a okazało się jednak ogromnym błędem. Był wtedy jeszcze bardzo daleko od sportowej emerytury (zakończył ją dopiero w 1995 r., po tym jak mając już cztery dychy na karku, pełnił jeszcze rolę zmiennika Davida Robinsona w San Antonio). Ale wtedy, po odejściu z Sixers, wciąż był jeszcze całkiem do rzeczy, delikatnie mówiąc. Zaliczył jeszcze trzy sezony ze średnimi powyżej 20 punktów i 11 zbiórek, i trzykrotnie zagrał w All-Star Game.

Katz nie ukrywał jednak, że chodziło również o wysoki jak na tamte czasy kontrakt Malone’a (ponad 2 miliony dolarów za sezon). Nie miał znaczenia fakt, że Moses był głównym ojcem sukcesu w zdobyciu tytułu  w 1983 r. Nie było tu miejsca na lojalność. Ot kolejna biznesowa decyzja w zawodowym sporcie.

Sixers mieli być od tej pory drużyną Charlesa Barkleya, którego zresztą to właśnie Malone wyprowadził na ludzi. Bez gracza z #2 nie było jednak mowy o większych sukcesach w Philly. Przez 4 lata pobytu Malone’a w zespole, Sixers nigdy nie wygrali mniej niż 52 mecze (w mistrzowskim sezonie 1982/83 było to aż 65 zwycięstw). Tymczasem na kolejne rozgrywki z 50 wygranymi Sixers musieli czekać aż do 1990 r. Stało się to zresztą głównie za sprawą Sir Charlesa, który został wówczas właściwie okradziony z nagrody MVP (był drugi w głosowaniu za Magiciem, choć miał przewagę w głosach oddanych na pierwsze miejsce w stosunku 38 do 27).

W międzyczasie stało się też jasne, że Ruland nie zdoła zastąpić Mosesa Malone’a choćby w najmniejszym stopniu. Już w momencie przenosin z Waszyngtonu regularnie trafiał na listę kontuzjowanych, przede wszystkim z powodu problemów z barkiem oraz kolanem. Później było już tylko gorzej. Pęknięte kości w stopie właściwie na dobre odsunęły go od gry. W ciągu sześciu kolejnych lat Jeff Ruland wyszedł na parkiet w zaledwie… 18 meczach, przy okazji zaliczając też przedwczesne zakończenie kariery, a następnie – jak się okazało – niezbyt triumfalny powrót.

A przecież miało być zupełnie inaczej. Krótko po przenosinach z Waszyngtonu mówił na konferencji prasowej:

“Czuję, że jestem coraz bliżej mistrzowskiego tytułu. Niczego innego bardziej nie pragnę.”

W rzeczywistości Ruland nawet nie zbliżył się z Sixers do walki choćby o finał. W dodatku pozyskany wraz z nim Cliff Robinson również nie sprawdził się w nowym zespole i po trzech sezonach w Philadelphii przeniósł się do ligi włoskiej. Tym samym, z perspektywy czasu, oddanie Mosesa Malone’a do Bullets można śmiało nazwać jedną z najgorszych decyzji w historii klubu.

Trzeba jednak oddać Rulandowi, że bardzo długo i wytrwale walczył o powrót do formy. Zabrakło jednak nie tylko zdrowia, ale po prostu szczęścia. Pech nie opuszczał go bowiem jeszcze bardzo długo. Nawet sześć lat po odejściu z Bullets i wznowieniu zawodowej kariery bogowie koszykówki potrafili sobie z niego zakpić. Gdy wydawało się, że już uporał się z kontuzjowaną od lat stopą, po meczu w Boston Garden zerwał sobie ścięgno Achillesa. Nie byłoby może w tym nic dziwnego, gdyby nie same okoliczności odniesienia kontuzji. Ruland zerwał bowiem ścięgno na skutek nieuwagi operatora wózka bagażowego, który najechał mu na nogę…

Czy Jeff Ruland miał już dość? Absolutnie nie. Podjął jeszcze jedną próbę powrotu do formy. Wrócił ostatecznie na parkiet, ale już nie w barwach Sixers, a Detroit Pistons. Jego przygoda z Motown trwała jednak tylko 11 spotkań sezonu 1992/93, po czym ostatecznie dał sobie spokój.

Nadeszła pora na nowy rozdział w jego koszykarskim CV.

Ruland szybko znalazł się po drugiej stronie linii bocznej i rozpoczął swoją przygodę jako trener. Zaczęło się od roli asystenta w Sixers, później powrócił do swojej alma mater i przez 9 sezonów osiągnął z Iona College bilans 144 wygranych przy 135 porażkach. Następnie ponownie trafił na krótko do Philadelphii, po czym przez cztery lata bez specjalnych sukcesów prowadził koszykarzy z z uniwersytetu District of Columbia. Ostatnio pracuje z kolei jako skaut dla Washington Wizards. Widać, że nie narzeka na brak ofert.

Mimo iż Ruland wciąż jest obecny w środowisku NBA, wydaje się zapomniany, jeśli chodzi o swoją krótką, aczkolwiek momentami niezwykle owocną, karierę zawodniczą. Nawet w NBA 2K nie otrzymał należnego sobie miejsca w składzie All-Time Wizards.

I pewnie w samej stolicy USA, gdyby spytać kogokolwiek o to, z czyim początkiem kariery kojarzy się rok 1981, dużo prędzej niż nazwisko Jeffa Rulanda usłyszelibyśmy Ronalda Reagana. To akurat jest więcej niż pewne.

3 KOMENTARZE

  1. Świetny tekst Piotrek! Amerykańskie bowdowny i polskie pokłony za to co napisałeś a Ja mogę czytać. Dla takiego niedzielniaka jak Wila Nuff, który daje 5 gwiazdek za jakąkiekolwiek przekazanie wiedzy ten artykuł to głębia głów :) Dzieki! Miłego dnia
    Ps. plakat z newsa jest dope, hula po bayu, jakby ktoś chciał sobie sprawić przesyłkę ze stanów to jest ku temu możliwość.

    0