Kosmiczny mecz w Milwaukee, o którym nikt nie pamięta

5
youtube.com

Pierwotnie miało być coś o Celtics, bo w końcu sam Larry Bird miał w piątek urodziny. Zostawimy jednak bostończyków w spokoju, ale i tak zostaniemy w zielonych klimatach. Blisko 30 lat temu w jednym z bardziej polskich miast w USA doszło do być może najbardziej zaciętego meczu w historii zawodowej koszykówki. Powspominajmy więc przy leniwej niedzieli.

Dale Ellis miał prawo czuć się zmęczony po końcowej syrenie. Biorąc pod uwagę ówczesne standardy panujące w szatniach NBA, można być pewnym, że nie jedna puszka piwa została opróżniona w ramach orzeźwienia. Zresztą Milwaukee nie na darmo znane jest w Stanach po prostu jako „Beer City”. Wszystko dzięki niemieckim i polskim emigrantom, których potomkowie stanowią spory procent tamtejszej społeczności.

Co lider Sonics najlepiej zapamiętał ze swojego życiowego występu?

„Pamiętam, że następnego dnia odwołano trening rzutowy i wszyscy spaliśmy przez cały czas. Musiałem się wyspać, bo  kolejny mecz graliśmy w Chicago i trzeba było uganiać się za Jordanem.”

Ellis, sam pochodzący z miasta Marietta w stanie Georgia – tego samego, z którego wywodzą się także Shareef Abdur-Rahim czy Jaylen Brown – rozegrał właśnie mecz życia. Rzucił rekordowe dla siebie 53 punkty (20 we wszystkich dogrywkach) i spędził na parkiecie blisko 70 minut. Ten drugi wynik (dokładnie 69 minut, ale „7” z przodu dodatkowo podkreśla skalę tego wyczynu) to do dziś najlepszy rezultat w dziejach NBA. Nikt nigdy nie spędził na parkiecie więcej czasu. Najbliżej tego osiągnięcia był… kolega Ellisa z zespołu, Xavier McDaniel, który w tym samym meczu grał przez 68 minut na 73 możliwe.

Tamten 9 listopada 1989 r. z pewnością nie był kolejnym zwykłym dniem w historii koszykówki. Nie zdarza się bowiem codziennie, aby do wyłonienia zwycięzcy w naszej ulubionej lidze potrzeba było aż pięciu dogrywek.

Pachnąca wówczas nowością hala Bradley Center nie była wprawdzie wypełniona po brzegi – według protokołu w budynku zasiadło 14 012 kibiców – ale ci, którzy już zdecydowali się tamtego dnia na dopingowanie Bucks z pewnością mogli czuć się usatysfakcjonowani. Obejrzeli świetny mecz za stosunkowo niską cenę. Całkiem przyzwoite miejsca kosztowały niecałe 6 dolarów, ponadto klub już wtedy oferował bardzo korzystne pakiety (można było m.in. nabyć karnet na 10 meczów za 89 dolarów, w którym były też najbardziej oczekiwane spotkania z Lakers i Celtics). Co ważniejsze, Bucks wygrali tę wojnę nerwów i ostatecznie pokonali śp. Seattle Supersonics 155:154.

Przyjrzyjmy się bliżej temu, co się tam działo.

Z racji długości meczu szczegółowe opisywanie, play-by-play każdej dogrywki nie ma większego sensu. Skupimy się wyłącznie ciekawostkach z nim związanych plus samych graczach, którzy brali udział w tym niecodziennym wydarzeniu.

Dla formalności – wyniki na koniec poszczególnych dogrywek wyglądały następująco (było po 103 na koniec czwartej kwarty):

1 OT – 110:110

2 OT – 120:120

3 OT – 127:127

4 OT – 138:138

Dla kibiców z Milwaukee ten koszykarski  spektakl z dziewięcioma odsłonami był chwilą oddechu od regularnie pojawiających się wówczas w  mediach doniesieniach o kolejnych ofiarach lokalnego kanibala. Było to też niejako przypomnienie dla reszty ligi o tym, jak świetnym zespołem byli Milwaukee Bucks w latach 80., zapewne najlepszym spośród tych, które nie zdobyły mistrzostwa  w tamtej dekadzie. To nie był tylko Sidney Moncrief. Tam przez lata grano naprawdę solidną koszykówkę.

Łowców kryminalnych sensacji uspokajamy, że ów seryjny morderca z Milwaukee został ostatecznie schwytany latem 1991 r. Było to kilka miesięcy po tym jak dwaj czołowi bohaterowie omawianego meczu – Dale Ellis i Ricky Pierce – zamienili się miejscami w bezpośredniej wymianie.  Wcześniej obaj urządzili sobie jednak strzeleckie popisy w Bradley Center.

Dla obu drużyn było to dopiero piąte spotkanie w sezonie.  Patrząc na terminarz z tego dnia nie zanosiło się na jakieś sportowe szlagiery. Tamtego wieczoru w NBA rozegrano tylko 4 mecze. Lakers dość łatwo uporali się z Run TMC z Warriors (chociaż właściwie to Tim Hardaway był wtedy poza grą), derby między Nets i Knicks zakończyły się minimalną wygraną tych drugich (Charles Oakley miał 22 punkty i 18 zbiórek w ciągu 34 minut), a Rockets po dogrywce przegrali z Nuggets 128:127 po decydującym rzucie Alexa Englisha.

W Milwaukee impreza trwała trochę dłużej. Był to najdłuższy mecz od momentu wprowadzenia zegara 24 sekund. Wcześniej dłużej grano tylko 6 stycznia 1951 r., kiedy Indianapolis Olympians pokonali Rochester Royals po sześciu dogrywkach… 75:73. Mecz z sześcioma dogrywkami miał też miejsce niespełna 10 lat temu, ale w NCAA.

Pięć dogrywek to jednak też nie lada maraton. Fani w Bradley Center zobaczyli na własne oczy sześciu graczy z dorobkiem minimum 20 punktów. Tylu samo musiało też przedwcześnie zakończyć występ z powodu przekroczenia limitu fauli.

Co ciekawe, mimo tylu minut i okazji do gry, nie wszyscy gracze otrzymali tego dnia szansę pojawienia się na parkiecie. Przykładem może być niespełna dwudziestoletni debiutant z Seattle, niejaki Shawn Kemp, który cały mecz przesiedział na ławce. Żeby było śmieszniej, był to jedyny mecz, w którym nie zagrał w tamtym sezonie.

Niewiele, bo tylko po 4 minuty, otrzymali również dwaj inni gracze Sonics, którzy później wyrabiali sobie nazwiska, ale już w innych zespołach – Avery Johnson i Dana Barros. Trener Bernie Bickerstaff postanowił grać wąskim składem, co być może zaważyło o końcowym wyniku, ale z drugiej strony pozwoliło też Ellisowi na pobicie rekordu NBA w największej liczbie minut.

„Wiesz, ile emocji było na sam koniec regulaminowego czasu gry i jak one rosły wraz z każdą kolejną dogrywką? Jako zespół musieliśmy sobie radzić z tym stresem przy każdym posiadaniu piłki. No i w końcu przegrać taki mecz jednym punktem? To nigdy nie da ci spokoju. Chciałoby się po prostu o tym zapomnieć.”

Podobnie jak Bickerstaff, także Xavier McDaniel (37 puntów, 13 zbiórek i 6 asyst, ale też kilka przestrzelonych rzutów wolnych w kluczowych momentach) ma swoje wspomnienia z tamtego dnia:

„Nawet nie jadłem po tym meczu. Udałem się prosto do hotelowego pokoju i zasnąłem. Czułem zmęczenie jeszcze przez kolejny tydzień. Zupełnie jakbym grał przez 24 godziny z rzędu.”

Dale Ellis czuł się podobnie. Nagrał się przecież za dwa mecze. Poza tym nie zawsze otrzymywał tyle okazji od trenerów.

Kiedy zaczynał swoją karierę w NBA, niewiele wskazywało na to, że będzie mu kiedyś dane ustanowić rekord związany z minutami gry. Jeszcze w Dallas Mavericks, do których trafił jako dziewiąty wybór w drafcie 1983 r., szybko musiał przyzwyczaić się do roli zmiennika. W ciągu pierwszych trzech lat w lidze tylko 7 razy wychodził w pierwszej piątce. Nigdy nie grał też dłużej niż 18 minut na mecz. Sytuacja odmieniła się dopiero po transferze do Seattle latem 1986 r., który z perspektywy czasu można ocenić dla Sonics jako prawdziwą wygraną na loterii.

W mieście Boeinga talent Ellisa eksplodował. W ciągu roku poprawił swoją średnią punktową z 7 do blisko 25, oczywiście zgarniając za to nagrodę MIP. Sonics pozyskali All-Stara w bardzo okazyjnej cenie, a Mavs mogli później pluć sobie w brodę.

Ale dość już o Sonics, bo to w końcu Bucks odnieśli wówczas zwycięstwo. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie wspomniany już wcześniej Ricky Pierce. Występ przeciwko Seattle był początkiem jego drugiej kampanii po statuetkę dla najlepszego rezerwowego w lidze. Ostatecznie zdobył ją z rekordową jak na zmiennika średnią 23 punktów w meczu. Nie przeszkodziły mu w tym ani problemy zdrowotne (zagrał tylko w 59 meczach – wszystkie zaczynał z ławki), ani też dość  krótki czas gry (śr. 29 min.).

Tego dnia Pierce był oczywiście na parkiecie znacznie dłużej  – dokładnie 42 minuty. Trafił 15 z 21 rzutów z gry i zdobył 36 punktów. Świetną zmianę dał też Ben Coleman, który miał 17 punktów (5/5 z gry) oraz 9 zbiórek.

Na szczęście Youtube jest dość bogaty z materiały filmowe z najlepszych lat Pierce’a. Szczególnie w tamtym sezonie – 1989/90 – zaliczył kilka pamiętnych spotkań.

Przyszywany dziadek Lou Wiliamsa i Jamala Crawforda wiele przeszedł i widział pewnie wszystko, co NBA miała do zaoferowania. Istnieje spora szansa, że w pewnym momencie mógł występować w zespole, któremu kiedyś kibicowałeś. Ba, Ricky, znany też jako “Big Paper Daddy”, miał okazję grać jeszcze zarówno przeciwko Joe jak i Kobe’emu Bryantowi, George’owi Gervinowi czy Tracy’emu McGrady’emu i wielu innym graczom z zupełnie różnych pokoleń. Kiedyś naprawdę mało kto, oprócz środkowych, grał w lidze prawie do czterdziestki. Chapeau bas, panie Pierce.

Kto jeszcze miał spory wkład w wygranej? Na pewno ligowy enfant terrible Alvin Robertson oraz Jack Sikma – niedoceniany, a przecież niezłej klasy center w swoich czasach, którego aparycja była mieszanką młodej Nicole Kidman i jeszcze młodszego Billa Waltona.

Na boisku Sikma był zaś łagodniejszą wersją Billa Laimbeera. Biały, niezbyt atletyczny, ale z wyczuciem do zbierania piłek (w 1982 i 1984 r. nikt w lidze nie miał więcej zbiórek defensywnych od niego) i naprawdę niezłym rzutem (w 1988 r. lider NBA w skuteczności rzutów wolnych – ponad 92%). Siedmiokrotny All-Star, od lat regularny asystent trenera w różnych klubach (ostatnio w Toronto, gdzie pracował głównie z Jonasem Valanciunasem). Swoje największe triumfy przed przybyciem do Milwaukee święcił właśnie w Supersonics i był ważnym członkiem mistrzowskiego składu z 1979 r. Seattle wciąż pamięta i już przed laty zastrzegli mu jego nr 43.

Sikma rzucił tamtego wieczoru 23 punkty (na dość lichej wprawdzie skuteczności 7/18, ale też 2/5 za trzy) i miał 8 zbiórek. W trzeciej dogrywce mógł zostać bohaterem spotkania, ale w ostatnich sekundach – o dziwo – zawiódł na linii rzutów wolnych. Do tamtego momentu był nieomylny w sezonie, trafiając wszystkie wcześniejsze 9 prób. Tym razem Sikma trafił tylko drugi rzut, dzięki czemu Bucks mieli dwa, a nie trzy punkty przewagi. Chwilę później Ellis wykorzystał szansę i doprowadził do czwartej dogrywki.

To nie był oczywiście koniec wieczoru i ostatecznie doszło także do piątej części przedłużonego czasu gry. Od stanu po 146 Bucks rzucili 9 kolejnych punktów, poczynając od trójki z rogu Tony’ego Browna. Na 34 sekundy przed końcem wydawało się, że jest po meczu. Gospodarze prowadzili 155:146. Sonics nie złożyli jednak broni i do samego końca walczyli o zwycięstwo. Na rozegranie skutecznych akcji zabrakło jednak czasu. Desperacja trójka McDaniela oddana równo z syreną nie wpadła do kosza i wszyscy mogli w końcu rozejść się do domów.

Niestety nie jest łatwo o pełny zapis tego meczu. Internet oferuje nam jedynie obszerne skróty. Szkoda, bo to na pewno jeden z największych klasyków w historii i coś, co NBA TV powinna regularnie pokazywać np. podczas długich przerw międzysezonowych.

Więcej ciekawostek na temat tamtego spotkania oraz wypowiedzi samych uczestników można znaleźć pod tym linkiem.

Poprzedni artykułSitarz: Russell Westbrook gra nieco inaczej
Następny artykułJ.R. Smith na radarze Rockets i Pelicans

5 KOMENTARZE

  1. Myślę Ricky Pierce i od razu kojarzy mi się Eddie Johnson.
    Nomen omen obaj w SSS (Czy Pierce w 91 r. nie zamienił się miejscami z Ellisem?) . Tak jak ta dwójka nie potrafił nikt na doświadczeniu wygrać meczu, często wydawałoby się wcześniej przegranego. Oj nawk$$li mnie w pewnym momencie życia i oglądania NBA (jako kibica Jazz). Trafiali z nieprawdopodobnych pozycji i ciągle na parkiecie szukali siebie nawzajem.
    Eddie akurat w Rockets
    https://www.youtube.com/watch?v=AclaHTMWxkk

    0