Kolanowski: Sezon(y) polowań na niedźwiedzie (I)

6
yardbarker.com
yardbarker.com

Zaledwie 101 zwycięstw w 460 meczach – dokładnie taki bilans miał zespół Grizzlies w momencie przenosin do Memphis w 2001 r. Czasy spędzone w Vancouver nie należały do łatwych. Właściwie pomysł utworzenia klubu NBA akurat w tej części Kanady wielu skazywało na porażkę już od samego początku.

Kiedy David Stern obejmował stery jako komisarz ligi NBA w 1984 r. za punkt honoru wziął sobie uczynienie z niej światowej klasy marki. Marzyła mu się pełna globalizacja, możliwie jak najszersza rozpoznawalność. Azja była wówczas szczytem marzeń. Na początku trzeba było podbić Europę, a jeszcze wcześniej na dobre przekonać do siebie samych Amerykanów.

Przypomnijmy – jeszcze kilka lat wcześniej NBA była w poważnych tarapatach. Sama koszykówka jako sport – przy całym swoim pięknie i dynamice (David Halberstam lubił ją porównywać do baletu) – nie była w stanie sama się obronić na szczeblu zawodowym. Kibice żyli wprawdzie od zawsze rozgrywkami akademickimi, ale na dalszych etapach zainteresowanie wyraźnie spadało.

NBA lat 70-tych była dla wielu zbyt czarna, a na pewno za bardzo kojarzona z narkotykowymi ekscesami. Kokaina była obecna wszędzie i to nie tylko w samych szatniach. Marvin “The Bad News” Barnes – jeden z największych graczy tamtego okresu – brał ją nawet podczas meczów, kiedy siedział na ławce rezerwowych, a dla niepoznaki zakrywał wówczas głowę ręcznikiem.

Dziś jest to nie do pomyślenia, ale jeszcze same finały z 1980 r. – te, w których Magic Johnson na dobre zaznaczył swoją obecność w lidze – były pokazywane w całym kraju z odtworzenia. To najlepszy dowód na to jak zła była sytuacja ligi.

Stern przejął dowodzenie w najlepszym możliwym momencie. Miał dwie wschodzące gwiazdy po przeciwnych stronach Stanów w postaci Birda i Johnsona, którzy wskrzesili największą klubową rywalizację w historii NBA. W dodatku na horyzoncie pojawił się inny gracz, który wespół z pewnym producentem obuwia ze stanu Oregon ruszył na podbój nieodkrytych jeszcze poziomów sportowego marketingu. David Stern miał więc przynajmniej kilka sprzyjających czynników do wprowadzenia swoich śmiałych ambicji w życie.

Zanim jednak NBA ostatecznie podbiła świat poprzez udział Dream Teamu na Igrzyskach w Barcelonie czy pierwsze turnieje McDonald’s, Stern skupił się na swoim podwórku. Kiedy zasiadł na fotelu komisarza 1 lutego 1984 r. liga liczyła 23 zespoły. Cztery z nich: San Antonio Spurs, Denver Nuggets, Indiana Pacers i New Jersey Nets były zresztą pozyskane “w spadku” po lidze ABA, która upadła w 1976 r. Jest to dość istotna informacja, ponieważ w tamtych negocjacjach, mających na celu przyłączenie wymienionych ekip do NBA, Stern brał czynny udział. Pracował wówczas dla Proskauer, Rose, Goetz & Mendelsohn, LLP (obecnie po prostu Proskaurer Rose) – uznanej kancelarii, która od lat współpracuje ściśle nie tylko z NBA, ale również z pozostałymi ligami sportowymi w Stanach. Dwa lata po ligowej fuzji Stern odszedł z Proskaurer Rose i znalazł pracę w gronie najbliższych doradców komisarza Larry’ego O’Briena.

Ligowa ekspansja jest zawsze dość ryzykownym zabiegiem. Dodaje ona wprawdzie kolejne ośrodki, z nowymi grupami kibiców, a co za tym idzie, kolejne możliwości pod kątem marketingowym, ale niesie też ze sobą spore ryzyko. Panuje powszechne przekonanie, że dodawanie nowych zespołów najzwyczajniej w świecie osłabia poziom ligi. Nowe drużyny to w końcu dodatkowe miejsca pracy – również dla graczy, którzy niekoniecznie znaleźliby dla siebie miejsce w lepszych organizacjach.

Ten argument pojawia się często  nawet w dzisiejszych czasach podczas ewentualnych rozmów o poszerzenie NBA o kolejne kluby (choć przykład Vegas Golden Knights z ubiegłego sezonu NHL może temu przeczyć). Z kolei stare wygi pokroju Billa Russella lubią stosować tę argumentację w rozważaniach, dlaczego w prehistorycznej NBA sprzed pół wieku, w której grało ledwie kilka drużyn, rywalizacja była dużo większa, a zdobycie 11 tytułów w ciągu 13 lat przez Celtics wcale nie było takim prostym zadaniem. Utalentowanych graczy w NCAA było pewnie tyle samo co obecnie. Brakowało jedynie konkurencji ze strony utalentowanych Europejczyków.

W połowie lat 80-tych David Stern był jednak w innej sytuacji.  Popularność NBA była na fali wznoszącej i trzeba było kuć żelazo póki gorące. Istniała potrzeba na nowe drużyny, aby jeszcze bardziej podkręcić zainteresowanie Amerykanów ligą zawodową.

Pod koniec dekady Stern dodał kolejne cztery miasta na mapie NBA. W 1988 r. do ligi oficjalnie przyłączono Miami Heat oraz Charlotte Hornets. Tu ciekawostka – obie drużyny były przypisane początkowo do zupełnie innych dywizji i konferencji niż obecnie. Heat, choć ulokowani przecież na Florydzie, grali przez pierwszy sezon w Midwest (obecnie Northwest) Division w Konferencji Zachodniej. Z kolei Charlotte Hornets zaczynali od Atlantic (dziś Southeast) Division, rok później zmienili konferencję i zamienili się z Miami na Midwest Division, a od kolejnego sezonu grali już w Central Division.

Tak jak przypuszczano, zarówno Heat jak i Hornets odgrywali początkowo rolę przysłowiowych chłopców do bicia. Obie drużyny wygrały w swoich inauguracyjnych sezonach odpowiednio 15 i 20 meczów. Były to oczywiście dwa najgorsze bilanse w lidze.

Fakt ten absolutnie nie zniechęcił Sterna  przed kolejnymi działaniami w zakresie poszerzania ligi. Zresztą, na jakikolwiek odwrót i tak było już za późno. Tego typu operacje rozpoczyna się w końcu z dużym wyprzedzeniem. Przygotowania do utworzenia nowego zespołu to kwestia kilku lat.

U schyłku dekady powitano więc kolejne kluby – tym razem w Minnesocie oraz Orlando. Ponownie jak w przypadku Heat, Magic również padli ofiarą przymusowego tasowania nowymi ekipami między dywizjami – wszystko po to, aby zachować mniej więcej równy poziom w każdej z nich. Magic zaczynali swoją przygodę od Central Division (niezwykle mocna w sezonie 1989/90 – przedostatnie miejsce zajmowali w niej Atlanta Hawks z bilansem 41 wygranych), po czym na jeden sezon wylądowali w Midwest Division w Konferencji Zachodniej, by w końcu od swojego trzeciego sezonu trafić już do Atlantic Division.

Jak widać, nowym zespołom w lidze nie było łatwo. Oba kluby z Florydy miały w dodatku o tyle utrudnione zadanie, że w trakcie swoich epizodów gry w Konferencji Zachodniej, w lidze nie panowała jeszcze moda (czyt. właściciele nie mieli jeszcze takich pieniędzy) na posiadanie prywatnych samolotów. Gracze Heat i Magic musieli więc borykać nie tylko z dodatkowymi trudami związanymi z niekończącymi się odprawami na lotniskach po każdym wyjazdowym meczu, ale przede wszystkimi z jeszcze dłuższymi niż w przypadku innych zespołów podróżami lotniczymi.

Ostatecznie cała czwórka drużyn z czasem zaaklimatyzowała się w NBA. Najlepiej wiodło się oczywiście Orlando Magic, którzy dość szybko, dzięki pozyskaniu w kolejnych draftach Shaqa i Penny’ego, awansowali w ligowej hierarchii, a w 1995 r. – szóstym sezonie swojego istnienia – awansowali nawet do finałów.

Nieco wcześniej, zanim młodzi gracze Magic dostali łomot od bardziej doświadczonych Rockets, w kuluarach ligi dopinano ostatnie detale związane z dalszymy etapami ekspansji. Tym razem Stern kierował swój wzrok na daleką północ i planował podbój Kanady.

Od dłuższego czasu wiadomo było, że nowy klub NBA ma zostać utworzony w Toronto. Największe kanadyjskie miasto wzorowo zdało egzamin podczas organizacji Mistrzostw Świata w 1994 r., choć sama liga dała swoje błogosławieństwo już wcześniej. Jeszcze pod koniec 1993 r. grupa inwestorów, na której czele stał John Bitove wpłaciła 125 mlionów dolarów wpisowego na założenie drużyny NBA. Była to kwota prawie 4 razy większa od tej, jaką wpłacali właściciele klubów utworzonych pod koniec lat 80-tych.

W Toronto dostrzegano spory potencjał. Słusznie, bo już w swoim pierwszym sezonie Raptors, mimo mizernego bilansu 21 wygranych w 82 meczach, mieli i tak trzecią największą frekwencję w lidze. Zainteresowanie mieszkańców Toronto było ogromne, wręcz na przekór mitom, że Kanada to kraj, w którym żyje się wyłącznie hokejem. W Toronto były zresztą spore koszykarskie tradycje. To właśnie tam odbył się pierwszy mecz NBA (wówczas jeszcze BAA) pomiędzy Huskies, a New York Knicks. Z Ontario wywodził się też sam twórca koszykówki, James Naismith.

Nazwa Huskies była zresztą brana pod uwagę w pierwszej kolejności przy tworzeniu nowego klubu. Ostatecznie zrezygnowano z tej opcji, ponieważ pies husky ujęty w logo mógłby być zbyt podobny do znaku, jakim posługiwali się Minnesota Timberwolves. Po rozważeniu wielu propozycji (w tym Beavers, Scorpions, Dragons czy Towers) wybrano nazwę Raptors, co było związane z niezwykłą popularnością ówczesnego hitu kinowego “Jurassic Park” Stevena Spielberga.

Ledwie kilka miesięcy po tym jak Bitove i spółka otrzymali zielone światło od NBA na rozpoczęcie przygotowań do przyłączenia się do ligi, po przeciwnej stronie Kanady inny uznany biznesmen knuł w głowie śmiały plan. Arthur Griffiths, bo o nim mowa, ówczesny właściciel hokejowej drużyny Vancouver Canucks, był w przededniu otwarcia nowej hali General Motors Place w samym centrum miasta. Canucks mieli być oczywiście jej głównymi użytkownikami, ale Griffiths miał dużo większe ambicje. Ten wówczas niespełna 40-letni multimilioner (obecnie na skraju bankructwa) był bardzo zdeterminowany, aby sprowadzić NBA do swojego miasta. Użył w tym celu wszelkich możliwych koneksji.  Pomógł mu przede wszystkim Jerry Colangelo, który pełnił w tamtym czasie funkcję przewodniczącego Rady Gubernatorów NBA.

W końcu Griffiths dopiął swego, chociaż warunki na jakich jego klub miał przyłączyć się do ligi okazały się wyjątkowo niekorzystne. Były one zresztą identyczne jak w przypadku Raptors. Chodziło przede wszystkim o brak możliwości wylosowania najwyższego numeru w drafcie przez trzy pierwsze lata istnienia oraz dodatkowe ograniczenia w salary cap w pierwszych dwóch sezonach (oba zespoły miały do wykorzystania jedynie 2/3 rocznej puli w przeciwieństwie do pozostałych ekip). Włodarze Raptors i Grizzlies mieli więc mocno związane ręce na początku swojej historii.

Zespół z Vancouver miał oczywiście dołączyć do ligi w tym samym sezonie co Toronto Raptors. Czas miał dla Griffithsa spore znaczenie, bowiem to właśnie jesienią 1995 r. hala General Motors Place miała mieć swoje uroczyste otwarcie. Ta hala, wybudowana kosztem ok. 160 milionów dolarów, to było dziecko Griffithsa. Nieprzypadkowo zresztą budynek mieści się przy ulicy jego imienia.

Podobnie jak w Toronto, tak i w Vancouver rozpoczęto pieczołowite poszukiwania dla odpowiedniej nazwy dla drużyny NBA. Dość długo wydawało się, że głównym faworytem będzie Mounties, co miało nawiązywać do funkcjonariuszy Kanadyjskiej Królewskiej Policji Konnej, wyróżniających się czerwonymi mundurami oraz charakterystycznymi kapeluszami. Twórcy tej nazwy przygotowali nawet logo drużyny, ale sam pomysł ostatecznie się nie przyjął. Mieszkańcy Vancouver nie byli do niego przekonani i trzeba było szybko wymyślić coś innego. Postawiono na inny regionalny symbol – drapieżnego ssaka zamieszkującego właśnie tereny Kolumbii Brytyjskiej.

“Grizzlies” było bardzo chwytliwą nazwą, w dodatku był to idealny materiał do zaprojektowania nowego logo. Jego twórcą był niejaki Josh Davis, który inspirował się bardzo popularnymi w tamtych czasach motywami kreskówkowymi.

sportslogos.net
sportslogos.net

Wszystko było już niemal zapięte na ostatni guzik. Nad wszystkim czuwał generalny menadżer Stu Jackson, który nie narzekał na brak pracy. Pozostało mu w końcu jeszcze “tylko” wybrać pierwszego w historii klubu trenera oraz przygotować się do expansion draft, w ramach którego dobiera się do składu zawodników z pozostałych drużyn w lidze. Jest to dość niecodzienne wydarzenie, w którym reszta ligowych zespołów musi często podjąć spore ryzyko. Każdy klub może zastrzec jedynie określoną liczbę graczy (w całej historii najczęściej było to ośmiu z całej listy) natomiast pozostali są “do wzięcia” dla nowopowstałych drużyn. Pewne jest więc to, że każdy dotychczasowy zespół straci jednego koszykarza ze swoich szeregów.

Oczywiście te nowe kluby również mają pewne ograniczenia. Przede wszystkim przy swoich wyborach muszą uwzględnić dostępne środki finansowe oraz liczyć się z sytuacją, że wybrany przez nich zawodnik wcale nie będzie się garnął do przenosin. Taka sytuacja była chociażby w 1989 r., gdy wybrany przez Minnesotę Timberwolves Rick Mahorn ani myślał o wyprowadzce z Detroit, gdzie dopiero co zdobył mistrzostwo NBA. Ostatecznie prawa do niego zostały sprzedane przez Wolves do Philadelphii 76ers. Podobnie było też w 1995 r., o czym więcej za chwilę. W końcu nie łatwo było przekonać uznanych weteranów do przeprowadzki do Kanady.

Trenerem Grizzlies wybrano Briana Wintersa. Kiedyś posiadacz jednego z najbujniejszych zarostów w lidze, później gładko ogolony, szpakowaty pan w średnim wieku z wieloletnim doświadczeniem w roli asystenta u Lenny’ego Wilkensa. To właśnie w dużej mierze do niego należały pierwsze decyzje personalne w dziejach Grizzlies.

Chociaż expansion draft miał odbyć się 24 czerwca (4 dni przed tym właściwym z udziałem młodych graczy głównie z NCAA), to warto powiedzieć, że Vancouver podpisali kontrakt ze swoim pierwszym graczem już prawie miesiąc wcześniej. Dokładnie 30 maja umowę z Grizzlies parafował Kevin Pritchard, obecny generalny menadżer Pacers. Co jednak najciekawsze, nigdy nie rozegrał on w Kanadzie nawet jednej minuty, ponieważ jeszcze przed startem rozgrywek został sprzedany do Orlando Magic.

Pozostała jeszcze ostatnia kluczowa kwestia – ustalenie kolejności wyborów między Grizzlies i Raptors w obu draftach. W staromodnym stylu o wszystkim zadecydował rzut monetą. Grizzlies wygrali i postanowili zachować pierwszeństwo przy “normalnym” drafcie (ostatecznie dostali szósty wybór, a Raptors siódmy), co oznaczało, że Toronto jako pierwsze miało zacząć dobierać sobie skład z dostępnych weteranów. Stu Jackson tak opisywał wówczas całą sytuacją dla “New York Times”:

“Większość tych graczy jest wystawionych nie bez przyczyny. Jaka jest recepta na sukces? Trzeba być niesamowicie kreatywnym”.

Miał absolutną rację. W expansion draft ’95 było kilka pozornie łakomych kąsków, m.in. Dominique Wilkins, Ron Harper, Bill Cartwright, Robert Parish czy Jerome Kersey, ale łatwo było się przejechać. Raptors ze swoim świeżo upieczonym generalnym menadżerem Isiah Thomasem na czele nie mieli szczęścia już przy pierwszej decyzji. Postanowili wybrać uznanego B.J. Armstronga z Chicago, bądź co bądź uczestnika All-Star Game z 1994 r., ale ten absolutnie nie miał zamiaru przenosić się do Ontario. Odmówił stawienia się w nowym klubie i ostatecznie sprzedano go do Golden State Warriors. Nie udała im się też próba pozyskania Jerome’a Kerseya po tym jak okazało się, że jego wynagrodzenie pochłonęłoby ponad 1/4 całego budżetu w salary cap.

Vancouver Grizzlies, przynajmniej na tym etapie, mieli nieco mniej problemów. Jako pierwszego wybrali Grega Anthony’ego, rezerwowego rozgrywającego Knicks, który w Kanadzie miał rozegrać swój życiowy sezon. Inne godne  uwagi wybory to m.in. Antonio Harvey (z L.A. Lakers), Byron Scott (Indiana Pacers), Gerald Wilkins (Cleveland Cavaliers), Kenny Gattison (Charlotte Hornets), Benoit Benjamin (New Jersey Nets) oraz Theodore “Blue” Edwards (Utah Jazz).

Pierwszy w historii skład Grizzlies nabierał kształtów, ale oczywiście najważniejszy element miał zostać dobrany kilka dni później podczas tradycyjnego naboru. Z numerem szóstym do Vancouver trafił gracz, który swoją fizjonomią nie mógł lepiej pasować do wizerunku niedźwiedzia i z miejsca stał się naturalnym symbolem nowego klubu.

si.com
si.com

Więcej o obiecującym początku kariery Bryanta Reevesa, życiu poza granicami USA oraz trudach beniaminka w NBA już wkrótce w drugiej części tekstu.

6 KOMENTARZE