Kolanowski: Fabryka Gwiazd w Oakland

4
fot. Youtube.com
fot. Youtube.com

Pierwszy back-to-back Golden State Warriors to idealna okazja, aby przyjrzeć się bliżej ich historii, która nie zawsze była tak chlubna jak w ostatnich latach. W Oakland na brak nudy jednak nie narzekano, nawet jeśli nie było mistrzowskich parad, a o skandalach wokół klubu mówiło się więcej niż o grze samych zawodników.

Finały pomiędzy Warriors i Cavaliers zaczynają się lekko przejadać. Dziś jest już ciężko sobie nawet przypomnieć dokładny przebieg ich pierwszego starcia sprzed 4 sezonów. Nie ma to jednak teraz większego znaczenia. Pamiętamy na pewno końcowy rezultat oraz to, że to Andre Iguodala, a nie ktoś ze “Splash Brothers” był MVP tamtej serii.

To wcale nie było tak dawno, choć i tak wiele zmieniło się od tamtej pory.

2015 rok – to był jeszcze czas kiedy w NBA wciąż grali (i mieli się całkiem nieźle) Andrew Bogut, David Lee czy Leandro Barbosa. Był to też krótkotrwały wzlot Timofeya Mozgova, który był w tamtej serii drugim(!) strzelcem Cavs, co później w sporym stopniu zapewniło mu lukratywny kontrakt ze strony zdesperowanych L.A. Lakers.

To był właśnie ten pierwszy raz Warriors Stepha Curry’ego . On – w przeciwieństwie do wielu kibiców – na pewno nawet za kilkadziesiąt lat będzie w stanie odtworzyć tamte finały w najdrobniejszych szczegółach. Tego pierwszego razu – tej mistrzowskiej inicjacji – nigdy się nie zapomina. Steph i jego kumple doskonale będą pamiętali choćby to, jak utarli nosa wszystkim krytykom (na czele z Chuckiem), którzy twierdzili, że drużyny opierające swój atak na rzutach z dystansu nie mają szans na tytuł.

Ledwie trzy lata wystarczyły, aby filozofia w całej lidze zmieniła się niemal o 180 stopni. Tamci Golden State Warriors nie tylko zamknęli usta wszystkim niedowiarkom, ale na dobre przetarli szlak do ligowej dominacji, poprzez grę, na którą wcześniej patrzono niekiedy z przymrużeniem oka. Pamiętajmy bowiem jak długo linia rzutów za 3 punkty czekała na pełną akceptację ze strony koszykarskich purystów. Wystarczy odświeżyć statystyki meczowe z lat 80-tych, żeby przekonać się jak rzadko wykorzystywano kiedyś tę broń. To była ostateczność. Często akt rozpaczy, kiedy zegar odliczający 24 sekundy nieuchronnie zbliżał się do zera.

Rzuty trzypunktowe traktowano wręcz jako mało pożyteczny spadek po upadłej lidze ABA. Wyśmiewane początkowo m.in. przez Reda Auerbacha “trójki” były nie mniej cyrkowym dodatkiem niż pamiętna trójkolorowa piłka. Dla trenerów z tej najstarszej szkoły to była niemalże herezja.

“Nie potrzebujemy tego. Zostawcie naszą grę w spokoju”

Tak mówił Auerbach w wywiadzie dla “New York Times” pod koniec lat 70-tych, kiedy władze NBA wprowadzały w życie nowy, jak się okazało, rewolucyjny przepis.

Wtórował mu dawny trener Phoenix Suns John MacLeod, który zapowiadał, że nie będzie tworzył zagrywek opartych na oddawaniu rzutów z siedmiu metrów.

Sugerował też, że byłaby to “bardzo nudna koszykówka”.


Te opinie nikogo wówczas nie dziwiły.

Pomysłodawcą dodania rzutu za trzy był w końcu Abe Saperstein – założyciel Harlem Globetrotters – zespołu, który ze względu na swoją działalność nigdy nie był przecież traktowany do końca poważnie. Saperstein maczał palce przy organizacji ligi American Basketball League na początku lat 60-tych (jest to zbieżność nazw z ABL z lat 20-tych, o której szerzej za chwilę) i dla uatrakcyjnienia widowiska postanowił dodać do przepisów rzut o nazwie “homerun” oddawany z odległości 25 stóp, którego trafienie nagradzane było dodatkowym punktem.

Pomysł Sapersteina nie zdążył wtedy jednak zyskać na popularności. Właściwie upadł po niespełna dwóch latach wraz z całą ligą ABL. Dopiero później przejęli go założyciele ABA z tych samych powodów co powyżej. Wtedy nikt chyba jeszcze poważnie nie myślał o tym, że w przyszłości rzut za 3 punkty stanie się nieodzownym elementem taktyki ofensywnej. Zdobywanie przewagi i kontrolowanie przebiegu meczów odbywało się przy głównym udziale graczy podkoszowych. Posiadanie utalentowanego środkowego było absolutną podstawą, jeżeli myślało się o odnoszeniu największych sukcesów w amerykańskiej koszykówce.

Tymczasem w dużej mierze za sprawą obecnych Warriors to właśnie granie pod kosz stało się passé. Dubs zrobili to, co nie udało się wcześniej choćby Phoenix Suns z czasów świetności Steve Nasha pod wodzą jeszcze wąsatego wtedy Mike’a D’Antoniego, który bardzo umiejętnie wykorzystywał na środku talenty Borisa Diawa.

Jak każda rewolucja, tak i ta pochłonęła swoje ofiary. Ci, którzy nie potrafili się dostosować, znaleźli się poza ligą, w tym tak znane i cenione wcześniej nazwiska jak np. Roy Hibbert czy Joakim Noah (DPOY jeszcze w 2014). Losy klasycznych “bangerów” lub po prostu graczy nie stwarzających zagrożenia w ataku przeszły właściwie do lamusa. Jednocześnie możemy podziwiać tych, którzy z powodzeniem potrafili przestawić się na to nowoczesne granie. Nowe, lepsze wersje samych siebie odnaleźli chociażby Brook Lopez czy Marc Gasol. Na naukę nigdy nie jest za późno, szczególnie jeśli ma się opanowaną nienaganną technikę rzutu.


Ta koszykarska rewolucja small ball, na której czele stanęli Warriors to jednak temat na osobną dyskusję. Skoro zwycięzców się nie sądzi i nie patrzy się na ich błędy, tym bardziej nie ma obowiązku analizowania stylu w jakim wygrali. Liczył się przede wszystkim jeden fakt – po 40 latach przerwy Warriors ponownie byli mistrzami NBA.

Ciężko jest jednak szukać podobieństw pomiędzy mistrzowskimi ekipami z 2015 r. i 1975 roku. Warriors Ricka Barry’ego nie mieli nawet do dyspozycji rzutów za 3 punkty. Ich sukces jest pamiętany głównie z tego względu, że wygrali finały z rywalem, z którym byli skazywani na sromotną porażkę. Mieli gładko ulec potężnym Washington Bullets z Wesem Unseldem i Elvinem Hayesem na czele, a tymczasem zakończyli serię w czterech meczach na swoją korzyść. To do dziś jedno z najbardziej sensacyjnych rozstrzygnięć w historii finałów NBA.

Zresztą Golden State generalnie mają dość skompikowaną historię klubową. Należałoby zacząć od tego, że zespół wcale nie został założony w Kalifornii, ale w znajdującej się po drugiej stronie kraju Pensylwanii.

W dużej mierze również ten fakt przyczynił się do tego, że w barwach Warriors grało tak wielu członków Hall of Fame. Jeśli jesteś fanem NBA 2K18 to z pewnością znany ci jest naszpikowany znanymi nazwiskami skład All-Time Warriors. To właściwie kolejny, może nieco “konsolowy” dowód na to z jak bogatą historią mamy do czynienia.

Ale po kolei.

fot. NBA Hoops Online
fot. NBA Hoops Online

Najogólniej można by powiedzieć, że Philadelphia Warriors to taki przyszywany dziadek obecnych Sixers.

Warriors byli pierwszymi mistrzami NBA, a właściwie jeszcze BAA w 1947 r. Klub został założony przez Petera A. Tyrella, a jego nazwa nawiązywała do zespołu występującego krótko jeszcze w latach 20-tych w ABL – pierwszej zawodowej ligi koszykówki w Stanach. Żywot tych pierwszych Philadelphia Warriors był oczywiście bardzo krótki, podobnie jak pozostałych drużyn, wśród których były m.in. (i to nie żart) New York Celtics czy Detroit Lions.

Zostawiamy jednak tę prehistorię koszykówki w spokoju i przechodzimy dalej.

Philadelphia Warriors radzili sobie nieźle w pierwszych latach funkcjonowania w NBA. W 1956 roku zdobyli kolejny tytuł, a 3 lata później ich szeregi zasilił sam Wilton Norman Chamberlain. Od tamtej pory Warriors byli teatrem jednego aktora, którego największy spektakl odbył się 2 marca 1962 r. w Hershey.

I właściwie niedługo po tym dopiero zaczyna się właściwa historia Golden State Warriors.

Nowym właścicielem klubu został Franklin Mieuli – wpływowy producent telewizyjny z zachodniego wybrzeża. Latem ’62 roku przeniósł on swój nowo-pozyskany zespół do San Francisco, co w tamtym czasie było równoznaczne z przeprowadzką na księżyc.

Warriors stali się dopiero drugą obok Lakers drużyną zlokalizowaną w Kalifornii i musieli liczyć się z pokonywaniem olbrzymich odległości podczas tras wyjazdowych. Ta zmiana nie wyszła im na dobre. Swój pierwszy sezon w nowym mieście Warriors zakończyli z nędznym bilansem 31 wygranych i brakiem awansu do playoffs.

Życie w San Francisco miało oczywiście jednak swoje plusy. Szczególnie dla ciemnoskórych graczy, którzy w tamtych czasach nie wszędzie byli mile widziani. Kalifornia była dużo bardziej otwarta na kolorowych niż pozostałe stany. Szukający przelotnych przygód kawalerowie, jak Wilt czy rozpoczynający dopiero swoją karierę Nate Thurmond, mogli więc bez przeszkód umawiać się białymi kobietami, nie narażając przy tym nikomu, zwłaszcza przedstawicielom Ku Klux Klanu. To właśnie wtedy Chamberlain zaliczył jeden ze swoich głośniejszych podbojów. Zbałamucił znaną aktorkę Kim Novak, o czym wspomina wcale nie TMZ, a Robert Cherry w książce “Wilt: Larger than life”.

W połowie fatalnego sezonu 1964/65 (ostateczny bilans Warriors wyniósł 17-63) Chamberlain powrócił jednak do Filadelfii, która po ledwie rocznej przerwie (1962/63) ponownie znalazła się na mapie NBA. Wszystko za sprawą przemieszczonych tam Syracuse Nationals, którzy po przeprowadzce nazywali się już “76ers”. Dodatkową ciekawostką jest fakt, że wcześniej ci filadelfijscy kibice Warriors wprost nienawidzili zażartych rywali z Syracuse. Zmiana lokalizacji Nationals ostatecznie zakończyła jednak ten wieloletni konflikt.

Tymczasem w San Francisco kibice właśnie pozyskiwali nową gwiazdę do oklaskiwania.


Rick Barry właściwie z miejsca stał się jedną z kluczowych postaci w całej lidze. Już w swoim drugim sezonie był liderem NBA w zdobywanych punktach (35,6 na mecz), a przy okazji doprowadził Warriors po kilku latach nieobecności w playoffs aż do finałów, w których spotkali się z… Philadelphią 76ers.

Krytykowany często za rzekome bycie dupkiem, grę z tupecikiem na głowie u schyłku kariery oraz oddawanie hurtowej liczby rzutów Barry szalał wtedy na parkiecie jak na trzydniowym weselu. Zdobywał średnio niecałe 41 punktów. W trzecim spotkaniu miał ich 55 – do dziś drugi najlepszy wynik w historii Finałów NBA. To nic, że oddał tego dnia aż 48 rzutów z gry (celnych było 22). Co ciekawe, trafił w tym meczu zaledwie jak na niego 11 z 19 rzutów wolnych.

Mimo tych indywidualnych popisów Warriors przegrali z 76ers w pięciu meczach. Ostatecznie Barry sięgnął po tytuł osiem lat później we wspomnianych wcześniej finałach z Bullets. Po drodze zaliczył między-ligową aferę, porzucając na jakiś czas NBA na rzecz ABA. Kiedy wrócił do Warriors, ci nosili już miano Golden State (nazwę zmienili oficjalnie przed sezonem 1971/72).

W kolejnych latach niewiele pozytywnego działo się w Oakland. Nie było to najlepsze miejsce dla rozwoju sportowych karier. Nie licząc kilku narkotykowych skandali i upadłych gwiazd NBA, które przewinęły się przez skład jako All-Cocaine 1st Team (Bernard King, John Lucas, Micheal Ray Richardson i zapewne paru innych), można by wyróżnić tylko nieliczne momenty, kiedy mówiło się o Warriors z uznaniem. Czasem padł u nich nawet jakiś rekordzik, który pokazywano w TV.

Najlepsze miało jednak dopiero nadejść. Piłka poszła w ruch, a do akcji wkroczyli Run TMC z Donem Nelsonem za sterami, który łączył funkcję głównego trenera i Generalnego Menadżera. Nie było dla niego rzeczy niemożliwych. Łamał wszelkie koszykarskie konwenanse. Chętnie pił piwo na konferencjach prasowych, zakładał obuwie sportowe do garnituru, a nawet zachęcił Manute Bola do regularnego rzucania z obwodu, mimo że robił to techniką podobną do zarzucania wędki na ryby.

Jednak co najważniejsze, Don Nelson przywrócił Golden State do grona poważnych ekip Konferencji Zachodniej.

Nikt w lidze nie miał takiego crossoveru jak Tim Hardaway. Mało kto był wtedy tak atletyczny, silny jak tur na swojej pozycji, a jednocześnie utalentowany rzutowo jak Mitch Richmond. A Chris Mullin? Przesympatyczny mańkut “Mully”, kiedy już na dobre porzucił pijackie zwyczaje spożywania tuzina browarów dziennie, stał się ubogą wersją Larry’ego Birda z dodatkiem nowojorskiego luzu. Magic Johnson tak mówił o swoim przyszłym koledze z Dream Teamu:

When God made basketball. He just carved Chris Mullin out and said, ‘This is a player.’”

To miał być ten moment kiedy Warriors po raczej słabej dekadzie lat 80-tych, mieli ze szturmem wejść w ostatnie dziesięciolecie XX wieku. Byli prawdopodobnie najfajniejszą drużyną do oglądania w tamtym czasie. W ich szaleństwie była jednak jakaś metoda. W przeciwieństwie do jeszcze bardziej szalonych Denver Nuggets z tamtego okresu, którzy to co rzucali rywalom, tracili z nawiązką w obronie, Warriors wygrywali i czynili postępy.

W playoffs ’91 wyeliminowali w pierwszej rundzie drugich na Zachodzie Spurs. Potem postraszyli Lakers, którzy po odejściu Pata Riley’a szukali dla siebie nowej tożsamości.

Rok później Warriors odnieśli już 55 zwycięstw i był to wówczas ich najlepszy bilans od szesnastu lat (Nelson otrzymał za to swoją trzecią statuetkę COTY). Należy jednak wspomnieć, że stało się to już bez udziału pełnego składu Run TMC – Richmond został wcześniej sprzedany do Sacramento Kings.

Ci Denver Nuggets z kadencji trenera Paula Westheada nie zostali tu oczywiście wspomnieni bez powodu. Był taki wieczór w starej, poczciwej McNichols Sports Arena, jeszcze na samym starcie sezonu 1990/91, kiedy to właśnie oni przy współudziale Warriors z Run TMC rozegrali mecz z najwyższym wynikiem w historii w regulaminowym czasie gry. Łącznie rzucono 320 punktów i to przy tylko 6 celnych rzutach zza linii!

Rodzice dzisiejszych fanów wszystkich Durantów, Currych i Thompsonów mieli co więc oglądać. W Oakland było 2 szanowanych All-Stars (Mullin & Hardaway), a także kilku dość przypadkowych przyszłych All-Stars (Tyrone Hill & Chris Gatling – obaj zagrali w ASG już po epizodach w Golden State) oraz cała plejada istotnych postaci drugiego planu. Na jej czele stał pewien twardziel z odległego ZSRR, zwerbowany przez syna Dona Nelsona, Donniego.

Sarunas Marciulionis nie przypominał może z twarzy Ivana Drago – jego wąs przekreślał ostatecznie szanse na jakiekolwiek podobieństwo – ale był nie mniej silny. Robił Westbrooka po litewsku, wbijając się pod kosz jak taran przy każdej możliwej okazji. Dzięki swojej muskulaturze Marciulionis nie czuł strachu przed wyższymi rywalami. Nikt nie lubił bronić przeciwko niemu. Podobno respekt przed nim mieli nawet Mike i Scottie. Marciulionis najwyraźniej nie był dla nich kolejnym Tonim Kukoćem na Igrzyskach w Barcelonie.

Obok Sabonisa, Marciulonis jest najsłynniejszym koszykarzem rodem z Kowna. W Oakland w dwóch kolejnych sezonach był drugi w głosowaniu na najlepszego rezerwowego w lidze. W swoim najlepszym sezonie rzucał z ławki średnio prawie 19 punktów, ale trzeba też pamiętać, że Nelson tylko umownie traktował go jako zmiennika i w rzeczywistości grał nim przez blisko 30 minut w meczu. Stąd wzięły się m.in. takie występy jak ten.

Ponadto przez skład Warriors przewinęły się również takie nazwiska jak Mario Elie (kumpel Mullina jeszcze z młodzieńczych lat w Nowym Jorku), Rod Higgins czy charakterystyczny pod wieloma względami Tom Tolbert.

Można śmiało powiedzieć, że Don Nelson naprawdę miał nosa do wyszukiwania talentów. Mało kto pamięta, że to on jako pierwszy dał szansę w NBA choćby Johnowi Starksowi. Podobnie sprawy miały się w poszukiwaniu swoich asystentów. Swoje pierwsze kroki w lidze u boku Nelsona stawiał przecież Gregg Popovich.

Nellie potwierdził swoją dobrą intuicję także podczas draftu w 1992 r., kiedy pod koniec pierwszej rundy upolował godnego następcę Richmonda prosto z uczelni Alabama. Fabryka przyszłych gwiazd rozkręcała się w najlepsze, gdy do Oakland zawitał Latrell Sprewell.

Przyszły enfant terrible NBA szybko udowodnił swoją wartość. Niemal od samego początku otrzymał sporo minut gry, co było związane z prawdziwą plagą kontuzji w zespole. Debiutancki sezon zakończył w drugiej piątce najlepszych debiutantów w niezwykle mocnej przecież klasie draftu. Od kolejnych rozgrywek “Spree” był już All-Starem i jednym z najbardziej ekscytujących graczy w lidze.

W wolnych chwilach straszył też swoją groźną miną ówczesne europejskie potęgi.

Latrell Sprewell był zbyt widowiskowy, aby można przejść obok niego obojętnie. Dostarczał sporo emocji – również tych pozaboiskowych. Szerzej o tym, a także o niespełnionym potencjale Warriors lat 90-tych już w niedzielę.

4 KOMENTARZE