Nadal zwiedzamy panteon poświęcony koszykarskim szaleńcom. Tym razem przyszła kolej na jeden z najczarniejszych charakterów lat 90-tych.
Przydomek „Mad Max” mówi właściwie wszystko, bo Vernon Maxwell miał niemal równie bogatą karierę w NBA, co kartotekę policyjną.
Tekst dozwolony od lat 30, ale jeżeli jesteś fanem gry NBA 2K18, to być może i tak kojarzysz to nazwisko. Maxwella znajdziesz w składzie All-Time Houston Rockets z niczego sobie ratingiem 83. Miejsce zresztą całkowicie zasłużone. Tym starszym kibicom raczej nie trzeba przypominać, kim był Vernon Maxwell. Miał spory udział w zdobyciu przez Rockets tytułu w 1994 roku przeciwko New York Knicks. Oficjalnie, przypisuje mu się również mistrzostwo z kolejnego sezonu, ale może to być nieco mylące. Kiedy w hali The Summit strzelały korki od szampana, a Rudy Tomjanovich wypowiadał TE słowa, Maxwell był już dawno poza drużyną.
Powody były właściwie dość mało oryginalne w zawodowym sporcie. Zazdrość, oznaka braku szacunku (tak sam to określił) albo – jak zdefiniowałby to Pat Riley – klasyczny przykład “Disease of More”.
Maxwell nie mógł pogodzić się z tym, że do Houston sprowadzono Clyde’a Drexlera, przez co stracił miejsce w pierwszej piątce. W dodatku jego średnia liczba minut gry wyraźnie spadła. Niezadowolony ze swojej nowej roli porzucił zespół już po pierwszym meczu play-offs 95′ przeciwko Utah Jazz, a krótko po finałach z Orlando Magic rozwiązano z nim kontrakt.
Mimo tego dosyć mało sympatycznego pożegnania, Maxwell pojawił się przed dwoma laty w Houston na uczczeniu dwudziestolecia mistrzowskich sezonów swojego dawnego klubu. Czas nieco zaleczył rany, a “wściekły Maksiu” zawzięcie bronił w wywiadach tezy, jak silnym zespołem byli Rockets z tamtych lat. Nie było mowy o przypadku, wykorzystaniu „okienka” z epizodem Jordana w baseballu itp. Ba, najlepiej w ogóle nie wymawiać nazwiska Jordana w jego obecności. Na szalonego Vernona to działało kiedyś jak płachta na byka. Jeżeli zadałbyś Maxwellowi pytanie, czego najbardziej żałuje w swojej karierze, to prawie na pewno odpowie, że braku okazji do gry w finałach przeciwko Jordanowi. Działoby się. A jeżeli doszłoby do siódmego meczu, to wszyscy tutaj już od dawna wiedzą, gdzie jedziemy.
Poza tym Vern (swoją drogą ta forma jego imienia ma całkiem ciekawe definicje na urbandictionary.com) ma wszelkie powody przypuszczać, że jego Rockets nie byliby pozbawieni szans na zdetronizowanie Bulls. Patrząc na wyniki ich bezpośrednich meczów od sezonu 1990/91 do 1992/93, Houston sprawia nawet wrażenie faworyta:
1990/91
3 stycznia Rockets vs. Bulls 114:92
25 marca Bulls vs. Rockets 90:100
1991/92
25 stycznia Bulls vs. Rockets 114:100
30 stycznia Rockets vs. Bulls 105:102
1992/93
11 stycznia Bulls vs. Rockets 96:110
28 stycznia Rockets vs Bulls 94:83
Tak, tamci Rockets byli naprawdę nieźli.
Oprócz podziwianego przez wszystkich Hakeema Olajuwona, było w Houston naprawdę kilku fajnych graczy, a Vernon Maxwell był chyba tym najbardziej wyróżniającym się, zarówno w pozytywnym, jak i negatywnym znaczeniu.
Był tym klasowym urwisem gotowym pożreć żywcem każdego, kto stanie mu na drodze. Był tym złym psem na łańcuchu, którego samo szczekanie stawia na równe nogi wszystkich sąsiadów. Nie łatwo było okiełznać kogoś takiego, ale z pewnością warto było podjąć taką próbę. Chcąc walczyć o najwyższe cele musisz mieć takiego gracza po swojej stronie. Wiedział o tym doskonale Tomjanovich, a wcześniej Don Chaney, który to sprowadził Maxwella do Houston. Tomjanovich nie raz miał trudne momenty ze swoim podopiecznym. Zawsze jednak potrafił z nim dojść do porozumienia po treningu przy piwie lub czymś mocniejszym (fakt, że Rudy T. nie wylewał w tamtych czasach za kołnierz nie był tu pewnie bez znaczenia).
Łatwo zauważalna agresja u Maxwella była jak broń obusieczna. Właściwie ukierunkowana mogła zapewnić liczne sukcesy. Jednak wystarczyła chwila nieuwagi i Maxwell był właśnie jak ten zły pies bez kagańca spuszczony z łańcucha. Przykładowo, w moje 9. urodziny zrobił mały trailer do „wyczynu” Rona Artesta (skoro mama dała mu na imię Ron, będę go nazywał Ron), wtargnął na trybuny i dał w papę kibicowi w Portland. Vern bronił jednak swojej reakcji. Steve George, bo tak nazywał się ów fan Blazers, miał sobie robić żarty z faktu, że żona Maxwella poroniła.
Tych niesportowych incydentów było oczywiście znacznie więcej i ciężko byłoby wymienić wszystkie. Któregoś razu Maxwell wycelował bronią w człowieka, który zajechał mu drogę na parkingu. Kilkukrotnie był oskarżany o fizyczną napaść, również na funkcjonariuszy policji. Lista graczy, z którymi miał na pieńku jest jeszcze dłuższa. Jordan i Barkley to bodaj najbardziej znane nazwiska.
Jedną z głównych boiskowych zalet Maxwella była jego pewność siebie. Nie bał się brać odpowiedzialności w kluczowych momentach spotkań. Lubił oddawać decydujące rzuty. Nawet z najtrudniejszych pozycji. Można by go porównać do najsłynniejszych bokserów, którzy zarozumiale opowiadają dziennikarzom przed walką, co zrobią ze swoim przeciwnikiem. Czasem opowiadają też o wszystkim i o niczym, jak Artur z Kanady.
Boks to oczywiście zupełnie inny sport, z całą swoją bogatą mitologią. Niemniej, można doszukać się pewnych podobieństw. W boksie już same nazwiska największych sław są właściwie jak synonimy twardzieli, z którymi nie chciałbyś zadzierać. To macho z najwyższej półki. Ali, Frazier, Foreman, Holyfield czy wreszcie Mike Tyson, na którego cześć swoje imię otrzymał pewien sympatyczny brytyjski kiciuch, który leniwie spogląda na mnie, kiedy piszę niniejszy tekst.
W koszykówce jest podobnie. Takie nazwiska jak Oakley czy Malone (Karl lub Moses) nasuwają dość jednolite skojarzenia. Myśląc o Maxwellu, chyba również w pierwszej kolejności skojarzysz Vernona z całym jego bagażem wyskoków, niż niespokrewnionego z nim Cedrica, który był przecież nawet MVP Finałów w 1981 roku. Żeby było jasne – nie chodzi tu o żadną gloryfikację przemocy, ale po prostu lubimy kiedy w koszykówce wszyscy dają z siebie wszystko i obie drużyny grają twardo.
Maxwell miał też swoje szalony momenty w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Jeśli słaba jakość obrazu rodem z najbardziej zdartych kaset VHS nie jest dla Ciebie przeszkodą, warto sprawdzić jak przed laty właściwie w pojedynkę rozprawił się w czwartej kwarcie z Cleveland Cavaliers.
Vernon Maxwell to także pierwszy gracz, który miał okazję występować we wszystkich trzech drużynach z Teksasu. Swoją karierę kończył w Dallas w 2001 r. Wcześniej zaliczył dwa epizody w San Antonio oraz oczywiście w Houston. Sam wywodził się jednak z zupełnie innych rejonów, a mianowicie bardzo urokliwego Gainesville na Florydzie.
Za dzieciaka był tam gwiazdą w liceum Buchholz High School, gdzie grał razem w zespole z Kevinem Bradshawem. Nie zrobił on wprawdzie kariery w NBA takiej jak Maxwell, ale w barwach uczelni US International (obecnie Aliant Internation University) pobił on rekord I dywizji NCAA w liczbie punktów zdobytych w jednym meczu. Przeciwko grającym w tamtych czasach bardzo ofensywnie Loyola Marymount rzucił ich aż 72, bijąc poprzedni wynik Pete’a Maravicha.
Maxwell, który wyróżniał się również w footballu amerykańskim na pozycji defensive back, pozostał lokalnym patriotą i przyjął ofertę z nieodległej uczelni Florida. Opuszczał ją jako najlepszy strzelec w historii szkoły, ale później jego rekordy zostały anulowane, po tym jak wykryto, że oprócz stypendium, przyjmował również pieniądze od agentów.
W Drafcie 1988 Maxwella wybrali w drugiej rundzie Denver Nuggets (nr 47), ale szybko oddali go do San Antonio. Spurs byli wówczas w ogonie ligi i cierpliwie czekali na przyjście Davida Robinsona, który odbywał wówczas służbę w marynarce wojennej. Vernon Maxwell nie okazał się oczywiście żadnym, choćby przejściowym, zbawcą klubu. To były ligowe peryferia. Spurs wygrali tylko 21 meczów. Maxwell miał nawet niezły rok debiutancki, grając u boku niemniej kontrowersyjnego Alvina Robertsona. W San Antonio nie wiązano z nim jednak większych nadziei i bez większego żalu oddano go za pół darmo w połowie kolejnych rozgrywek do Houston, gdzie potem spędził w sumie ponad 5 lat.
Po rozstaniu z Rockets latem 1995 roku Maxwell odrzucił lepsze względem finansowym oferty z Charlotte Hornets i Indiany Pacers, i zdecydował się przejść do cieniujących Philadelphia 76ers. Było to na krótko przed nastaniem tam ery Allena Iversona. W składzie bardzo chciał go mieć ówczesny trener John Lucas, który sam w czasach swojej zawodniczej kariery miał liczne pozaboiskowe problemy, głównie związane z uzależnieniem od narkotyków. Początkowo Maxwell był dość sceptyczny do zmiany klimatu – w pełnym tego słowa znaczeniu. Ciężko mu było pogodzić się z zamianą ciepłego Teksasu na rzecz chłodnego z reguły wschodniego wybrzeża. Osoba trenera Lucasa była jednak decydująca. Nie dość, że dał Maxwellowi szansę na nowy start w karierze to jeszcze poprosił go o pełnienie nowej roli na boisku. W Sixers Maxwell miał być pierwszym rozgrywającym, a przy okazji mentorem dla stawiającego swoje pierwsze kroki w lidze Jerry’ego Stackhouse’a. I chyba tylko John Lucas wierzył, że chociaż jedno z tych założeń uda się zrealizować…
Sixers zaliczyli fatalny sezon i wygrali tylko 18 meczów. Zresztą, może to i lepiej, bo wiosną otrzymali pierwszy wybór w drafcie, dzięki czemu pozyskano Allena Iversona. W mieście Rocky’ego Balboa Maxwell ponownie przypomniał o tym, że jest nieobliczalnym strzelcem. Rzucał miernie na poziomie 39% z gry, ale miał też lepsze dni, jak chociażby na początku kwietnia, kiedy w dwóch kolejnych meczach rzucił łącznie 79 punktów (41 i 38 odpowiednio przeciwko Nets i Hawks). Po zakończeniu sezonu Sixers pożegnali bez żalu zarówno Maxwella, jak i trenera Johna Lucasa.
Tak oto Vernon Maxwell znalazł się właściwie na rozdrożu kariery. Wrócił na kolejny sezon do San Antonio, ale podobnie jak przed laty, był to okres przejściowy w klubie. Pamiętna plaga kontuzji – mniej lub bardziej poważnych – zapewniła Spurs pierwszy wybór w drafcie, gdzie główną nagrodą był pożądany przez wszystkich Tim Duncan.
Kolejne lata to okres prawdziwej tułaczki po NBA. Maxwell występował jeszcze kolejno w Orlando Magic, Charlotte Hornets, Sacramento Kings, Seattle Supersonics, ponownie Philadelphii 76ers oraz Dallas Mavericks.
Być może jego kariera potoczyłaby się nieco inaczej, gdyby nie to feralne rozstanie z Houston Rockets w czasach ich świetności. Może jako kluczowy zmiennik dałby zespołowi dodatkowego kopa w kolejnych latach? Może Charles Barkley znalazłby z nim wspólny język po kolejnym wyjściu na drina do klubu ze striptizem? To oczywiście zwykła – taka koszykarska – deliberacja.
W końcu można by dorzucić tutaj także kilka innych wątków, jak choćby to, że Rockets mieli już realną szansę na finał w 1993 roku. Przegrali wówczas półfinały konferencji z Seattle, ale stracili przewagę parkietu przez – pozornie nieistotne – dwa mecze na otwarcie sezonu w Yokohamie. Gdyby wówczas pokonali Sonics, to być może uporaliby się z nimi także w półfinałach, a następnie z Phoenix Suns. A Maxwell lubił przecież grać przeciwko Suns. Natomiast z Chicago Bulls – jak było wspomniane już na samym początku – szło im w tamtych czasach naprawdę nieźle. Kac po sake pewnie jeszcze długo odbijał się w głowach Maxwella i jego kolegów.
Trudno dziś jednoznacznie ocenić karierę Vernona Maxwella. Z jednej strony, chyba nie spodziewano się po nim wiele skoro został wybrany w drafcie z tak odległym numerem. A z drugiej, jego obecność na parkiecie lub w szatni niekoniecznie objawiała się korzystnie dla zespołu, w którym akurat grał. Faktem jest, że Maxwell jest jedną z barwniejszych postaci dekady lat 90-tych. Nawet jeżeli będzie wspominany jako ten, który nie zawsze stał po właściwej stronie mocy.
Ogólnie bardzo ciekawy tekst, ale po lekturze całości niewiele ma wspólnego z tytułem. Dlaczego chciał zniszczyć Jordana? Mieli jakąś szczególną rywalizację? Vernon był mocniej zmotywowany, gdy grał przeciw niemu?
Ha! Dopiero wczoraj oglądałem highlights na Twitterze.
Fajny art, dzieki.
Ogólnie bardzo ciekawy tekst, ale po lekturze całości niewiele ma wspólnego z tytułem. Dlaczego chciał zniszczyć Jordana? Mieli jakąś szczególną rywalizację? Vernon był mocniej zmotywowany, gdy grał przeciw niemu? Wpisujcie miasta.
Być może nie wszyscy wiedzą, więc dodam, że autorowi chodziło, że 7 mecz byłby w Houston.
Co do tytułu, to po prostu zwykła inspiracja poniższym tekstem:
http://www.nba.com/2015/news/features/fran_blinebury/03/19/houston-vernon-maxwell-wanted-finals-matchup-with-michael-jordan/
Dzięki za wyjaśnienie. Wybacz podwójny komentarz, ale tak się jakoś zadziało. Pisałem na raty z telefonu komórkowego i nie wiedzieć czemu, wrzucił mi go w międzyczasie zanim skończyłem pisać.
Czytalem Twoje wczesniejsze teksty i były spoko, ale ten jest dla mnie po prostu mierny. Nic tak na prawdę ciekawego o Vernie się nie dowiedziałem poza tym ze był problematyczny i odszedł w słabej atmosferze z Rockets.
Nie wiem czy temat pisany na siły czy co, ale takie informacje co tu są podane to mniej więcej wyslienie się na przeczytanie strony Maxwela na angielskiej Wikipedii.
Bez hejtu. Pozdrawiam i czekam na lepsze teksty, chociaż takie na poziomie tekstu o Jabalim.