Jest to tekst, który nasz czytelnik Rafał Makowski napisał dwa dni po śmierci Craiga Sagera. Sięga on aż do końcówki lat 80-tych w Polsce, przypomina miłość do Michaela Jordana, opowiada o wizycie w United Center na tym meczu, który rozstrzygnął się w ostatniej sekundzie i o próbie wejścia do hali z …nożem.
Był to mecz z wiosny 2015 roku, gdy Sager wracał do TNT. Rafał miał miejsca za ławką Oklahomy City Thunder, jeszcze z Russellem Westbrookiem i Kevinem Durantem.
Miłej lektury.
Rafał Makowski
Dziwne są wyroki losu. Jest sobotni ranek, dzieciaki kłócą się kto ma pójść po bułki. Podobno w nocy skończyła się demokracja. A w dniu, w którym media miały bojkotować polityków, pokazywali ich najczęściej. Odpalam jak co rano 6G. Czytam tekst Jakuba Pendrakowskiego – stop, nie na kolanie. To jest warte chwili ciszy i spokojnego delektowania się przy porannej kawie. On tam był, nasz człowiek tam był, za chwilę będę tam z nim. Dwa dni temu umarł Pan Sager.
Od dwóch dni w głowie wciąż mam Craiga….
Zostały 2 sekundy. Westbrook obcina się na zasłonie i wychodzi do piłki. To będą długie dwie sekundy. Wszyscy stoimy. Nie wierzę, że tu jestem. Nie wierzę, że ich doszli .Nie wierzę, że to wszystko się dzieje. Chyba już nie ważne czy trafi. To jest TEN mecz. MÓJ mecz – nie wiem, że to co najlepsze jeszcze przede mną….
Jest rok 1989. Za chwilę Nasz Kraj zacznie się zmieniać. Za chwilę na ulicach pojawią się kolory. Za chwilę być może mojemu WF-iście uda się przekonać moją Mamę, aby puściła mnie wreszcie na trening koszykówki. „On jest słabego zdrowia” heh „ciągle choruje”. „Szanowna Pani, to zaprocentuje, wzmocni się”. Jest. Udaje Mu się. Uwielbiam Go. To człowiek, który żyje dla koszykówki i potrafi powiedzieć, że szybciej małpy nauczy tej zagrywki, niż nas. Potrafi wyskoczyć z ławki i kopnąć w dupę Krzycha, który za wolno wraca do obrony: „Zapierdalaj do obrony!!!!” Taaa. Obrona wygrywa mecze. Za 6 lat zagram przeciwko Niemu w lidze amatorskiej, rzucę 27 punktów i ten jeden raz w życiu zobaczę w Jego oczach szacunek gracza do gracza. Nie sympatię, nie wsparcie jak przez lata – SZACUNEK. Za 6 lat zagram przeciwko drużynie złożonej z obiecujących talentów ze 150-tysięcznego miasta z drugoligową drużyną koszykówki. Przegramy tylko 16-toma ale ja rzucę 32, a po meczu w szatni największa gwiazda naszych roczników oglądając box score na kartce zapyta „a który to ten Makowski?” Pokażą na mnie a ja beznamiętnie i z udawanym spokojem dalej będę pakował przepocony strój do torby. W środku mi się będzie gotować.
Jestem na pierwszym treningu, z drużyną. Piłka jest duża, nie mogę nic trafić. Zawsze będę już tu wracał, zapach sali, piłki, piski butów, kocham to. Nigdy nie przestanę. Wciąż jestem słaby. Niewiele trafiam. W 1990 roku jadę na swój pierwszy wyjazdowy mecz do Zgorzelca. Wychodzę z ławki. Jestem jedyny w całej drużynie, który nie trafia żadnych punktów. Mam nawet dwa osobiste. Nic, zero, nul, piździec… W drodze powrotnej skupiam się tylko na powstrzymaniu łez. Mecz przegraliśmy dwoma punktami. „Wystarczyłoby abyś trafił cokolwiek”. Na szczęście za chwilę wakacje.
Wieszam starą obręcz na garażach. Rzucam non stop. Od rana do wieczora. Szukam boisk. Gram. Jestem lepszy, coraz lepszy.
Zbieram wycinki z gazet. Pojawiają się artykuły. W moim życiu pojawia się ON. Ktoś podrzuca jakieś nagrania z VHS – głęboko wierzę, że zawarł pakt z diabłem i oszukują razem grawitację. Jordan przegrywa z DET. Będzie silniejszy i kiedyś wygra – wiem to. Ściany zapełniają się wycinkami. Kalendarzowo urodził się tylko tydzień przede mną. Najbardziej lubi czarne Nike – nie stać mnie na Nike, a czarnych i tak nie ma na bazarach. Nie ważne – graj.
Obręcz jest pod blokiem, znam ją jak własną kieszeń. Wpada 12 z rzęu. Ukradkiem patrzę, czy Tata ogląda z okna. Firanka się rusza, ale to chyba jednak przeciąg. Nigdy nie ogląda. Jest na moim chyba jednym meczu w życiu – jakieś dwa tygodnie po rozpoczęciu treningów. Nie wiem nawet co robię na boisku i co się wokół mnie dzieje. Już nigdy potem. Nie kiedy byłem już „gwiazdą” w klasie lub w amatorskiej drużynie i decydowałem o meczu. Tata nie przychodził. Może takie to czasy. To zupełnie inna historia.
Po wakacjach jestem już w nowej szkole i na nowym etapie życia. Nauka pójdzie już niestety w kąt, ale koszykówka stanie się od teraz największą miłością. Przed wakacjami postanowiłem że będę najlepszy. Jestem najlepszy w mojej małej mikro społeczności klasowej. Można Go już czasami obejrzeć w telewizji. Jest „Hej hej, tu EN-BI-EJ”. Kupuję nike force i od razu skaczę 20 cm wyżej. 3-peat w międzyczasie i zdziwienie jak mało z moich kumpli uważa, że On jest numerem jeden. Granie na żywo, oglądanie NBA Action, granie na kompie. „One on One” na atarynce. Lakers vs Celtics na PC286 rządzi non stop. Nie przegrywam w to. Po prostu nie przegrywam. Gdy raz się to zdarzy, prawie się popłaczę – stary chłop – ogólniak – emocje – dureń!. Emocje są często – najczęściej pozytywne. Najczęściej… .
W 1998 roku rzucę szklanką nad śpiącym kolegą na koniec meczu nr 5. Długo, długo później uderzę Przyjaciela za to, że dogada się z resztą swojego teamu, że zatrzymają mnie wszelkimi sposobami. Bolesnymi i niebezpiecznymi dla zdrowia sposobami. Stracę panowanie. Jeszcze raz Cię przepraszam. Przed maturą dostanę kategoryczny zakaz grania i nakaz nauki. Sprzęt będę chował u kolegi i z plecakiem pełnym książek będę „chodził się uczyć do koleżanki”. W połowie jednego z meczów dostanę łokciem w twarz tak, że zęby przebiją mi się na drugą stronę pod dolną wargą. Zalewam się krwią a koledzy myślą, że umieram. Po oględzinach w łazience i kilku próbach zatamowania krwi udaje mi się tak pozaklejać, że wracam dokończyć mecz. Wygrywamy. W drodze powrotnej do domu wymyślam – całkiem logiczną w mojej głowie – historię jak pod jadący autobus, w którym jestem, z podporządkowanej wyjeżdża karetka na sygnale, a ja przy ostrym hamowaniu wpadam twarzą na barierki. Historia przestaje być logiczna, kiedy widzę minę Rodziców. „Grałeś.” „Zbieraj się – jedziemy na pogotowie – to trzeba szyć”. Jestem tak napuchnięty, że przez następne 2 tygodnie jem wszystko zmiksowane i przez rurkę. Na maturze nauczyciele mnie przeciągają. Ponoć widzą coś co ja dostrzegę dopiero lata później. Trzy tygodnie przed ślubem łamię sobie na piłce środkowy palec prawej ręki. Środkowy. Palec. Prawa ręka. Usztywnienie. Środkowego palca. Usztywnienie na ślub zdejmuję, ale po 3 tygodniach nie mogę go zgiąć ani o milimetr. Prawa ręka. Ślub. To ten między wskazującym a serdecznym. Bardzo staram się nie podnosić rąk na weselu.
Flashback. On odchodzi, a ja prawie obrażam się na koszykówkę. Prawie. On wraca, a ja na swoich Nike piszę grubym markerem He’s Back!!!. Na koszulce nad wiadomym numerem piszę dokładnie to samo. Tylko większe. Koledzy się śmieją – ja wiem swoje. Koledzy z drużyny są cali Orlando Magic – „widzisz?!?!? widzisz to?!?!? jest gruby i wolny HE’S DONE !!! Patrzę na Niego jak schodzi z boiska. Jestem nic nie znaczącym pyłkiem po drugiej stronie globu, ale wiem, po prostu kurwa wiem, że w następnym sezonie wróci na należny sobie tron – dla mnie zawsze GOAT. Zawsze. Oglądam Jego kolejne zwycięstwa na żywo na maleńkim ekranie czarno-białego telewizorka w wynajętym pokoju, w zupełnie innym mieście. Jednego roku otwieram szampana, okna i śpiewam z Freddiem wiadomy przebój po meczu nr. 6. O piątej nad ranem. Nikt mi tego już nie zabierze. Jeszcze jeden fakt. Kiedy One łamią mi serce w życiu pomaga mi tylko koszykówka i muzyka.
Jest 4 sekundy do końca, down one. ONE !!! – podawaj pod kosz, jezuu Pau oddaje za linię – kim jest ten człowiek?? WHO THE FUCK IS HEEEE ??? swishhh. Szaleństwo. Eksplozja. Nie mogę w to uwierzyć… E’Twaun Moore. Dziękuję, że poświęciłeś lata by szlifować ten rzut. Chyba nie zasiądziesz w HOF, ale dla mnie będziesz już na zawsze największym live buzzer beaterem w życiu…
Przez 30 lat bardzo amatorskiego grania 7 razy w życiu mój rzut decydował o wygranej lub przegranej. 4 razy wpadło – te cztery rzuty będę pamiętał już do końca życia (te trzy trochę wypieram, ale też tam są). To po prostu jest Top-10 chwil mojego życia – zawsze już tak będzie (a chcę byś wiedział, że byłem przy narodzinach trójki moich dzieci, no i raz ślubowałem, co prawda z fakolcem do wszystkich gości, no ale zawsze ). Nie wiem już czasami, który dokładnie był rok, ale pamiętam kto stał na skrzydle, i jak się uwolniłem. Na której klepce dostałem podanie i gdzie zrobiłem zwód. Pamiętam wyjście w górę i ten moment gdy piłka wpadała. Pamiętam szum widzów i krzyki kolegów. Raz mogłem podać na czystą pod kosz. Uznałem że nie ma już czasu. Wszystkie siedem razy byłem absolutnie confident, że to wpadnie. Trzy razy się mocno zdziwiłem. Pamiętam wszystkie te uczucia i nie da się tego porównać z niczym innym na świecie. Nie pamiętam twarzy obrońców…
Wszystkie te 7 razy wszyscy wiedzieli że piłka powinna pójść do mnie. Nazwij mnie fantastą, ale te chwile i to uczucie sprawiło, że jestem kim jestem. Że osiągnąłem to co osiągnąłem. Że mam taką, a nie inną pracę, i że po nastu latach mogłem polecieć służbowo do Chicago, by prywatnie spełnić jedno z marzeń swojego dzieciństwa.
W drugiej Kwarcie byli już 16 do tyłu – „to nic, to i tak jest piękny dzień, po prostu chłoń wszystko co cię otacza”
Rozkładanie stoiska targowego oczywiście zajęło znacznie dłużej, niż się spodziewałem. „Głupi, głupi przecież zawsze tak jest” szybka decyzja – wracasz do hotelu i przebierasz się w wiadomą koszulkę ryzykując małe spóźnienie, czy po prostu jedziesz prosto z targów usyfiony, ale masz czas zajrzeć wszędzie i pochodzić korytarzami, którymi i On chodził. Czy to w ogóle jest wybór? Całe szczęście, że bilet mam przy sobie. Setne tego dnia sprawdzenie – tak, wciąż tam jest. Jadę. Hala jeszcze zamknięta – spoko, obchodzę United Center spokojnie delektując się jej wielkością i wszelkimi wizualizacjami zapowiadającymi dzisiejsze spotkanie.
OKC – już wiem że Durantula nie zagra. Nie zagra też Rose, z wiadomych przyczyn. To nic – to część gry. Za chwilę wejdę do United Center i obejrzę, jak Pau i Butler z kolegami postarają się ograniczyć huragan i zwierzęcość Westbrooka. Jest w streaku czterech triple-doubles. Jest zwierzakiem. Parę dni wcześniej kolano innego zawodnika prawie wbiło mu część twarzy w głąb czaszki. Bóg koszykówki sprawił, że jednak dziś zagra. W masce. Prawdziwy Motherfucker.
Powoli zza zakrętu wyłania się Pomnik. Grupka fanów wymienia się aparatami i robi sobie na Jego tle zdjęcia. Jeszcze chwilka. Jest strasznie zimno.
Jest tam.
Ładuje z góry nad bezimiennym przeciwnikiem. To mógłby być każdy – całe pieprzone NBA. Robię zdjęcia kilku grupom i kilku pojedynczym osobom. Będą zadowoleni z tej pamiątki. Ciekawe dla ilu z nich to ich pierwszy mecz w życiu? Chyba sporo tu takich. Ciekawe dla ilu znaczy to tak wiele jak dla mnie? Oby dla wielu. Mój aparat trafia do ręki jakiegoś Meksykanina. Obaj wymieniamy się uśmiechamy. Rób już to zdjęcie mój przyjacielu, jesteśmy razem pod tym pomnikiem – dziś jesteśmy prawie braćmi. Nie wykadrujesz tego dobrze i nie złapiesz ostrości ale nic to. Obaj cieszymy się jak dzieci.
Wchodzę do Hali. Wciąż nie wiem, jak to możliwe, że mam taką miejscówkę. Sektor 121 za ławką gości. Bilet kosztował prawie średnią krajową, ale jeśli będę miał szczęście, to może Noah wypchnie Westbrożego w trybuny, a ten wyląduje na mnie wybijając mi 2 zęby i łamiąc 4 żebra. Wtedy NA PEWNO w ramach przeprosin zaprosi mnie po meczu do szatni i będę mógł pogadać z graczami. Kurczę najbardziej chyba chciałbym pogadać z Pau. Za pół roku i tydzień zrobisz nam miazgę na Mistrzostwach Europy, a ja i tak będę patrzył na Ciebie jak „Jak można tyle widzieć i tak myśleć na boisku???” No ale On na pewno się tak po piłkę nie rzuci. Moja Żona, która sama wcisnęła enter, kiedy ja się wahałem „Kate to jest w ch.. kasy” – „kup, to Twoje marzenie – nie będziesz przecież siedział pod sufitem” chyba nie byłaby jednak zadowolona gdybym wrócił z tej Hameryki bez górnej jedynki. Jeszcze raz dziękuję za ten bilet Kochana Żono.
Przechodzę przez bramkę – alarm. Pani w mundurze pytająco podnosi brwi. Ja w odpowiedzi podnoszę w zdziwieniu ramiona. „I have no idea”. Woła kolegę. Ten klepie mnie po spodniach. Coś jest. Ja już wiem i on już wie – wyjmuję z bojówek spory nóż do cięcia folii. Taaaargi. Fuck.
W myślach widzę się już skutego i wywiezionego na jakiś posterunek w downtown Chicago. Koleś przeleciał pół świata, wyszarpał się na bilet za ławką, by w przerwie meczu spróbować poderżnąć gardło Durantowi za grzechy jakie popełni za półtora roku!!! Trójka ochroniarzy patrzy na mnie jak na idiotę. Ja bełkoczę coś o targach i że w ogóle „Sorry, sorry, idiot, idiot”. „Wolisz nóż do śmieci czy nie wchodzisz?” Taaaa. Bo to nóż po Dziadku, skalpował nim z Bradem Pittem hitlerowców pod Paryżem – FUCK THAT SHIT. Nóż do śmieci, a ja prawie rączki całuję pani z ochrony. WCHODZĘ !!!
Obchodzę każde piętro dookoła. Wszystko jest świetnie zorganizowane. Popiersia Gwiazd. Dzieciaki malują twarze. Bandy grające muzykę na żywo. Po korytarzach przechadzają się Luvabulls – a co mi tam – jesteście częścią tej historii – nawet z Wami zrobię sobie zdjęcie i nie martwcie się, na pewno nie powieszę go tutaj. Food cornery na każdym kroku, tak jak i toalety – wielkich kolejek ani do jednego ani do drugiego nie zobaczę przez cały wieczór. W końcu gablota z trofeami. Widziałem moment wznoszenia każdego z Was chłopaki.
Wbijam na swój sektor. Niesamowicie.
Banery pod dachem.
Russell właśnie zaczyna przejmować rozgrzewkę.
Oglądam rozgrzewkę. Głównie OKC – oni naprawdę są bardziej atletyczni niż w TV. Westbrook jest totalnie wyluzowany. Od razu widać, kto jest samcem alfa. To znamienne, że Kevin z ławki jest znacznie bardziej z boku niż mogłem się spodziewać. „Oni nie są razem – jak nie będzie mistrza to to się musi rozlecieć” Przez cały mecz prawie ze sobą nie rozmawiają. Fajnie oglądać to wszystko czego nigdy prawie nie ma w telewizji.
Gasną światła. Mam dreszcze. Allan Parsons Project rozpoczyna swój taniec z dźwiękami a Byki zaczynają biec przez Chicago. Cofam się myślami do tych chwil 20 lat wcześniej, kiedy dzień przed meczem nie potrafiłem się już skupić, a dźwięki tej melodii otwierały bramy do innego świata. Świata w którym wszystko zawsze się dobrze kończyło i w którym jestem 6 na 6 w finałach NBA. „
And Nooowww!!!” ryk tysięcy gardeł wyrywa mnie brutalnie z przeszłości. Jeszcze tego nie wiem, ale to nie jest najgłośniejszy dźwięk, jaki dziś usłyszę. Światła, dym, ogień, wbiegają zawodnicy. Hymn. No niech będzie. Krótkie odprawy.
Jedźmy z tym koksem. Jest 5. marca 2015 roku. (39-23) Chicago Bulls podejmują (34-28) Oklahoma City Thunder. Mój pierwszy w życiu Mecz NBA na żywo. W miejscu, które odcisnęło swój znak na całym moim dorosłym życiu. W pieprzonym trzecim rzędzie. Tak – będzie mnie widać na relacji w Leaguee Passie. Nawet Wam pomacham.
Pierwsza kwarta nie najlepiej. Westbroży z minuty na minutę szaleje coraz bardziej. Ibaka mu dorównuje. z drugiej tylko Pau trzyma fason. 18-30 end of 1st. To początek. Nic nie znaczy. Ta Hala wie, że to nie jest jeszcze nawet mecz. Ta Hala to widziała. Ta Hala wie.
Koszykówka jest jedyną rzeczą w życiu, która mnie nigdy nie zawiodła. Wiem że to dość brutalne. Jeśli ktoś z moich bliskich kiedyś to przeczyta, być może się zasmuci. A być może będzie dokładnie wiedział, o czym właśnie piszę. Kiedy On odchodził po raz drugi, to nigdy nie był zawód. To było po prostu oczywiste. Odejść u szczytu. Pokazać Światu, że już nikt nigdy nie będzie większy.
Jego powrót do stolicy potraktowałem już tylko jak zachciankę Człowieka który ma prawo zrobić wszystko, jeśli tylko bardzo, bardzo tego chce. Zrobił to już tylko dla siebie. Nie dla nas. Głęboko w to wierzę. Moje relacje z NBA nieco się rozluźniły. Mambę doceniłem dopiero w drugiej części kariery. Shaq’a dopiero, gdy skończył. Szanowałem Spurs, nigdy nie byli dla mnie nudni. Myślę, że kto grał cokolwiek więcej, kto uczestniczył w życiu drużyny, treningu czy czymkolwiek bardziej zorganizowanym, niż skrzyknięta paczka chłopaków na asfalcie wieczorem, ten musiał docenić co Pop tam stworzył. Z czasem ich pokochałem. Kibicowałem z całego serca. Odkryłem LP i związałem się z 6G od pierwszego dnia. Mecz nr 6 finałów 2013 uznaję za najboleśniejszą porażkę jaką było dane przeżyć mojemu kibicowskiemu sercu w życiu.
Koszykówka mnie wtedy nie zawiodła. Mimo że przez dwa dni chodziłem do tyłu. Koszykówka dla mnie wtedy wygrała. Po dziś dzień uwielbiam patrzeć jak Bosh podaje do Jezusa, a on w najbardziej perfekcyjny sposób składa się do rzutu ze skrzydła. BANG!!!. Kocham to nawet, gdy boli. Bez tego rzutu nie byłoby najpiękniejszej gry zespołowej, jaką w życiu zobaczyłem w finałach 2014 roku. 10. czerwca tego kończącego się już roku 2016 odwróciłem się do przysypiającej żony po skończonym meczu (tak, budzę Ją na ostatnie kwarty meczów finałowych) i powiedziałem „Kate –oni to wyciągną – zobaczysz” oczywiście nie napisałem tego w komentarzach na 6G. Chyba nigdy nie napisałem jeszcze komentarza na 6G… Ostatnie 5 min meczu nr 7 spędziłem z Krzysztofem (dzięki za 12 lat oglądania finałów na żywo) na klęczkach pół metra od moich 55 cali. Byliśmy tam z Lebronem, a nasze wrzaski sprawiły że ostatnią minutę oglądaliśmy już z całą pobudzoną rodziną. Koszykówka nigdy mnie nie zawiodła. Bez względu na wynik.
Patrzę na banery. Patrzę na trofea. Spełnia się mój sen.
W przerwie wrzawa narasta. prowadzący anonsuje powrót Kogoś Specjalnego. Mecz relacjonowany jest na całe Stany i jest też pierwszym po powrocie do zdrowia Craiga Sagera. Od razu przypominają mi się Jego wywiady Z Popem. Klasyk. KG nakazuje spalenie ciuchów. Klasyk. 2 miesiące przed wyjazdem oglądam z Kate dokument na ESPN o Nim i o Jego już wygranej walce z Rakiem. W otoczeniu kochającej rodziny opowiadał o tym jak zwyciężył z tą kurewską – chuj jej w dupę – chorobą. Po raz kolejny w tym dniu nie mogę uwierzyć w to co widzę. Pan Sager wrócił do nas. Wrócił dokładnie na MÓJ mecz. wszyscy stoimy i długo klaszczemy. Pan Sager wychudzony, ale wyraźnie wzruszony. W przerwie znowu Luvabulls i masa innych atrakcji. Z nieba spadają koszulki, a Benny the Bull wraz ze swoim dmuchanym odpowiednikiem dwoją się i troją, żeby było głośno.
W przerwie biegnę jeszcze na górę by złapać Halę spod sufitu. „Tak wiem, że to nie mój sektor”, „Tak wiem, że nie powinienem tu wchodzić” Hasło „My first NBA game ever” otwiera jednak sporo drzwi.
Po przerwie w Chicago wstępuje duch United Center. Zaczyna się zacięty mecz. Z przewagą OKC. Westbrook skończy to na spektakularnych 43 punktach, 8 zbiórkach, 7 asystach, 2 stealach. Zakończy też swój triple-double streak. Nie wyprowadzi też rzutu w ostatnich dwóch sekundach meczu. Nie pozwolą mu. Nadepnie na linię, a Nikola Mirotic dorzuci jeszcze jednego osobistego. 4 sekundy przed końcem Chicago będzie na minus jeden, a do piłki podjedzie Mike Dunleavy. 4 sekundy przed końcem upewnię się mentalnie, że moje zwieracze wytrzymają to co za chwilę nastąpi, przeprowadzę szybki wewnętrzny dialog z samym sobą i zadam sobie fundamentalne pytanie: czy tylko patrzećm czy patrzeć i starać się jeszcze nagrać to co się za chwilę wydarzy.
4 sekundy przed końcem Włoch po mojej lewej i parka z Kanady po mojej prawej stają się moją najbliższą Rodziną. (przyjaciółmi byli już w połowie meczu) Mógłbym im w tym danym momencie pożyczyć oszczędności mojego życia, lub kto wie może oddać kawałek swojej wątroby. Dla ścisłości – nigdy więcej już ich nie zobaczę i nawet nie pamiętam jak mieli na imię.
4 sekundy przed końcem cały mój świat wpada w korkociąg i wygląda jakby wszystko prowadziło do tego właśnie punktu. Będę świadkiem bardzo emocjonującej końcówki meczu NBA. Mike, tylko podaj kurwa dokładnie.
Dziś obejrzę mecz NBA na żywo. Oby był zacięty. Kto wie co mnie jeszcze dziś spotka?
Koszykówka moja miłości. Potraktowałaś mnie najlepiej jak mogłaś. Prawie 30 lat mego uczucia odwzajemniłaś czymś takim. To mógł być blow-out, to mogło być wymęczone 89-78 w jedną lub drugą stronę. To mógł być mecz bez historii. Mogłaś to zrobić. 108-105 final score. 108-105 i dostanę za to jeszcze darmowego BigMaca nazajutrz. „Masz biedny człowieku – wyglądasz na znacznie bardziej głodnego niż ja – to voucher na darmowego BigMaca za wczorajszą wygraną Bulls” „Słyszałem, że wygrali” „tak super emocje – BYŁEM TAM – wygrali w końcówce”. Jutro pójdę do sklepu po moje pierwsze w życiu Jordany. Westbrook grał dziś dokładnie w takich. Tyle że moje będą czarno-czerwone. Są piękne. Dziś siedzę i oddycham halą. Ludzie rozchodzą się do domów. Na mnie czeka tylko hotelowy pokój. W Polsce jeszcze nie wstało słońce i tylko to powstrzymuje mnie, by do kogoś nie zadzwonić. Siedzę i oddycham. Po lewej na wysokości ławki gospodarzy małe poruszenie. No tak!!! Craig przepytuje zawodnika!!! Przesuwam się między rzędami. Ochroniarze już tak nie pilnują. Podchodzę i patrzę na Niego. 10 metrów. Już skończył. Kamera zwinięta. Jakaś Kobieta – chyba też reporterka przytula Go i coś mówi do ucha. Mogę domyślać się co to za słowa. Schodzę niżej, przed pierwszy rząd, stoją na parkiecie United Center – 5 metrów. On stoi i jakby czeka na kogoś by zejść z parkietu…
„Mr Sager!!! Mr Sager!!!” Patrzy na mnie. „It’s great to see you back. I am from Poland and I am a huge fan of yours”. Podchodzi i wyciąga rękę. To się dzieje. „It was my first live game ever!!!” „Seriously?” jest naprawdę zaskoczony. „Can I have a picture with you?” „sure, no problem” podaję telefon najbliższemu człowiekowi. Już kij z ostrością. Po prostu nas złap razem. Craig podnosi mikrofon. Pewnie robi tak zawsze ale dla mnie to wspaniały gest wspaniałego Człowieka. „Thank you and all the best. Really happy to see you back” „Thank you, take care” odchodzi.
Dopełniło się. Mój pierwszy mecz NBA. Nic nie mogło pójść lepiej. Z wszystkich zawodników i ludzi na trybunach podczas tej pamiętnej nocy, gdybym mógł dziś wybrać z kim jedynym chciałbym mieć dziś zdjęcie wśród swoich pamiątek, to byłby to Craig Sager. Człowiek, który oddziela Rodzinę fanów NBA i całą resztę równie wartościowego świata. Wczoraj w pracy na zebraniu dla 20 osób zapytałem czy ktoś wiedział kim był Craig Sager. Nikt nie wiedział. Ty mój przyjacielu, jeśli czytasz te słowa to na pewno wiesz kim był i co robił Pan Sager.
Jest sobota 17. grudnia 2016. podobno wczoraj skończyła się w Polsce Demokracja. Dziś mam to w dupie. Dziś przeczytałem na 6G opis meczu mojego Kolegi, którego pewnie nigdy w życiu nie spotkam. Ale jest moim Kolegą, tak jak większość z Was czytająca te słowa. Bo czuję, że dla Was również pisk obuwia na parkiecie i zapach piłki znaczy coś więcej. I mam wrażenie, że Wasze palce też nie raz były wybite. Dwa dni temu Pan Sager odszedł od nas już na zawsze. Nie czuję by przegrał z czymkolwiek lub kimkolwiek.
Skończyłem 40 lat a wciąż mam 20 i jestem na boisku na 5 sekund do końca przy remisie. Jak to działa?
Czasami Koszykówka jest większa niż życie. Niestety najczęściej życie wpierdala się w Koszykówkę i nic nie jest już takie samo.
Spoczywaj w pokoju Craig. Tam w górze na szczęście jest z kim robić wywiady przy linii.
Ty, który czytasz te wypociny – dziękuję, że dotrwałeś do końca. Poza zdrowiem życzę Tobie Mój Przyjacielu byś miał jeszcze w życiu okazję rozstrzygnąć mecz w ostatniej sekundzie. Tak naprawdę nie ma aż takiego znaczenia czy trafisz. Koszykówka nigdy Cię nie zawiedzie.
Łooo kurcze, tak z czystej ciekawości – jak długo zeszło Ci Rafal na napisanie tego wszystkiego? :>
tak jak w tekście :) Zaczęłem pisać w sobotni poranek a skończyłem wieczorem – oczywiście z wieloma przerwami na życie rodzinne. Na pewno kilka dobrych godzin mi to zajęło.
Momentami mam wrażenie, jakbym czytał Maćka Staszewskiego.
Kuzwa az mialem lzy w oczach. Swietne !
Piękne. Tak. Łezka się kręci.
“Taaaa. Bo to nóż po Dziadku, skalpował nim z Bradem Pittem hitlerowców pod Paryżem – FUCK THAT SHIT.”
Genialne :)
PS: Fantastyczny tekst. Po prostu fantasyczny.
Wielkie dzięki. Nawet nie wiecie ile to dla mnie znaczy, że Wam się podoba! Trochę się bałem czy nie za bardzo osobisty ten tekst :)
Jak dla mnie najlepszy tekst na 6G. Też muszę przyznać miałem kilka razy łzy w oczach. Dziękuję.
Doskonałe! Stawiam kolejkę na Zlocie :)
MEGA!!! kolejny zajebisty tekst czytelnika, poziom tych dwóch relacji jest niesamowity!!! hehe ta euforia i łezka, czytając te relacje i wczuwając się w podniecenie autora jest nie do opisania
Hej Rafał. Trudno coś dodać do tego tekstu – jest świetny. Najlepsze jest dla mnie w nim to ze wiele emocji przedstawiłeś “między wierszami”. I to jest super – bo każdy z nas przypomina sobie własne buzzer beatery; granie na boiskach na których jak przyszedłeś za późno to juz sie do squadu nie załapałeś; kłótnie z dziewczyna czemu znów basket był ważniejszy; nocne wypady do McDonaldsa w przerwie meczów… :-)
Chwała Ci Woju!
GENIALNE!! Dziękuję za takie teksty. Ciężko jest wytłumaczyć słowami czym dla nas była koszykówka w latach 90tych ale ty zrobiłeś to bezbłędnie.
Czytałem z wypiekami na twarzy. WOW!!!
Znakomity tekst, znakomity.
Boże, jak bardzo też bym chciał pojechać do Cleveland na mecz i przeżyć coś podobnego…
Hej, tu nie MakRaf, ale ten gość, o którym Rafał blado wspomina w tekście. Nie mam swojego loginu, więc włamałem się na login MakRafa.
Wyżej napisaliście już wszystko. Ja też czytałem ten tekst ze łzami w oczach, a emocje buzowały jak pod pokrywką skaczącą na wrzątku. Napisaliście już… prawie wszystko.
Oto moje trzy grosze: dawno, dawno temu folwark kapitalistyczny, w którym pracowałem, postanowił zatrudnić nowego pracownika w moim dziale. Rekrutacja przebiegała w dość nieortodoksyjny sposób: przyszli do mnie szef i wiceszef, rzucili mi kilka cefałek lasek i kolesi, którzy przeszli do finału i powiedzieli, żebym se kogoś wybrał. Przeznaczyłem kilka sekund na pobieżną lekturę laurek, które każdy pisał na swój temat i zauważyłem, że jeden z tych gostków, którzy starali się o zaszczyt toczenia ze mną gigantycznego głazu pod górę był jeden który “interesował się rockiem progresywnym i koszykówką”.
Phi. Interesował się koszykówką. Pewnie wie, że jest taka drużyna jak Szikago Bóls i potrafi odróżnić piłkę do kosza od piłki lekarskiej.
Powiedziałem szefom, że ja bym brał tego frajera od rocka progresywnego. O koszu nawet nie wspomniałem, bo przecież kosz i w ogóle, pewnie dwutaktu facet nie potrafi zrobić.
Niedługo później miał swoje biurko, swojego kompa i mógł w poniedziałek po południu wziąć udział w nabożeństwie popracowej koszykówki – nawet niezła sala gimnastyczna we w miarę nowej szkole, dobre piłki, parkiet, na którym buty grają taką muzykę, od której dostaje się gęsiej skórki.
“Tak, frajerze” – myślę sobie – “w pierwszej akcji wkozłujesz sobie piłkę w nogę, a w drugiej robię ci przechwyt”.
Facet rusza z piłką, a ja usiłuję się oszukiwać, że to, co widzę, to przypadek. Facet składa się do rzutu, ja nie reaguję, bo i tak przecież nie wpadnie. Swooosh. Czysty.
Wiem, że dzieje się coś, czego nie przewidziałem.
Wiem, że w drugiej jego akcji rzucę na szalę wszystkie moje umiejętności defensywne, które do tej pory starczały na wielu wannabe popracowych kobich i dżordanów. Nogi nisko, instynkt ostry jak brzytwa, reakcja w krócej niż nanosekunda. Koleś rusza, zwód, panowanie nad piłką, wyjście w górę i swooooosh. Czysty. Nie jestem w stanie niczego zrobić.
Chcę iść do domu.
I tak, dokładnie tak, raz się zdarzyło, że grając przeciwko nie mu zaaplikowałem mu z moim teamem taki miks flagrantów i MMA, że Knicks z Masonem i Oakleyem to było przy tym dżakuzi i gofry z dżemem. Ukrzyżowaliśmy go na parkiecie. Gdyby to ktoś sędziował, to dostałbym dożywotniego bana na koszykówkę. Cud, że mu czegoś nie złamaliśmy (od razu się przyznam, że kiedyś komuś skręciłem kostkę, a komuś innemu rozkwasiłem nos – tak, dobrze rozumiecie, moim idolem jest NYK #14 R.I.P. Mase). Zrozumiałem jedno, żeby z tym facetem wygrać, to trzeba po prostu zrobić tak, żeby został w domu.
Handlowałem z tym i handluję całe życie.
A na dodatek świetnie napisał.
Gratulacje Raf!!!!!!
Lechistan!
Rafał, pełen szacun, ściskam grabę. Tekst ląduje w ulubionych, przy momencie z Craigiem to aż się wzruszyłem.
Ja całe życie kibicuję Knicksom, pewnie w momentach gdy Ty miałeś ekstazę to ja umierałem przed telewizorem. Ale tak, jesteśmy kolegami :)
Pozdrawiam bardzo serdecznie
rzepka
@MakRaf
Tekst bardzo fajnie napisany, czuć emocje, które gdy czytałem, przeżywałem je z Tobą. Dziękuje za ten tekst, jest bardzo dobry :)
“Czasami Koszykówka jest większa niż życie. Niestety najczęściej życie wpierdala się w Koszykówkę i nic nie jest już takie samo.”
Extra :)
Super się czytało. Zajebisty tekst.
Ilu z nas nosi w sobie podobną historię? DSF, czapeczki charlotte hornets, ksywki Pippen, Jordan, podstawianie pod kosz starych, betonowych śmietników. My, Polacy urodzeni między końcówką lat 70tych i pierwszą połową 80tych zostaliśmy naznaczeni jedną z najbardziej romantycznych narracji koszykarskich ever. Może zacznijmy organizować zloty albo nagrajmy film ;) pzdr
Bardzo dobre! Bardzo.
Niesamowite jak wspólne pasje wyzwalają takie same emocje.
Kilka fragmentów mógłbym jeden do jednego przepisać jako swoje.
A kwintesencją tekstu jest ostatnie zdanie: “Koszykówka nigdy Cię nie zawiedzie.”
Kiedy ja jestem na boisku, z piłką w rękach – nothing else matters :) Tak było, jest i będzie.
Tylko ja na swój pierwszy mecz NBA live ciągle jeszcze czekam…