Kolanowski: Zbyt leniwy, by być wybitnym

2
fot. Hoops Habbit
fot. Hoops Habbit

Nie chodzę do kościoła, ale przyjmijmy, że jesteśmy w konfesjonale, a ja jestem Twoim zaufanym duchownym.  Porozmawiajmy szczerze. Ile razy w życiu usłyszałeś, że “stać Cię na więcej”? Kiedyś w szkole od nauczycielki, w domu od rodziców lub w dorosłym życiu, kiedy awanturowałeś się z przełożonym lub rozstawałeś się z najbliższą Ci osobą. Derrick Coleman na pewno pamięta takie sytuacje i słyszał to zdanie wielokrotnie w ciągu 15 lat gry w NBA.

Na wstępie zaznaczę, że wszelkie podobieństwo Derricka Colemana z jego najsłabszych sezonów do Św. Mikołaja jest zupełnie przypadkowe. Powspominajmy wspólnie wręcz książkowy przykład marnotrawstwa talentu z lat 90-tych. Albo jak wolisz, ubogiego krewnego Karla Malone’a lub dziadka DeMarcusa Cousinsa.

Nawiązując do wstępu i przerabiając go na nieco bardziej sportowy charakter – ilu znałeś gości, którzy dobrze się zapowiadali, mieli być kimś, a ostatecznie wylądowali obok Ciebie w Twojej lidze amatorskiej?

Tu też mam przeczucie graniczące z pewnością,  że przynajmniej jednego. Każdy z nas mógłby pewnie wymienić jakiś niespełniony talent. Powody nieudanych karier mogą być jednak diametralnie różne. Nie powinno się wrzucać do jednego wora Michaela Redda, Grega Odena, Eddy’ego Curry’ego i Royce’a White’a. Skupmy się tylko na tych, którzy pogrzebali swoje możliwości na własne życzenie. Sukces jest bowiem mieszanką talentu, szczęścia, zdrowia, ciężkiej pracy i pewnie jeszcze kilku innych czynników.


Nikt nie lubi leniuchów.

Dużo lepiej słucha się historii o nadludzkiej pracowitości wielkich gwiazd sportu. O treningach rzutowych w środku nocy czy setkach przebiegniętych kilometrów w środku lata, w prażącym słońcu. W jednym z moich ulubionych meczów z dawnych lat Larry Bird rzucił 60 punktów przeciwko Atlancie. Jeśli wcześniej tego nie widziałeś, koniecznie to zrób i delektuj się tym, niczym ławka Hawks w czwartej kwarcie. W przeddzień meczu Larry urządził sobie ponoć zbyt długą przebieżkę po asfaltowych drogach, co zaowocowało bólem w kolanach. Fajna anegdota, kiedy zobaczy się jaki show odstawił później w Nowym Orleanie (tak, ten mecz odbył się na neutralnym terenie).

Ktoś mógłby jednak zaraz przywołać przykład Wilta, który swoje 100 punktów rzucił po zarwanej nocy. Owszem, Chamberlain podobno nie chodził spać zbyt wcześnie i był wielkim przeciwnikiem porannych treningów rzutowych, które później w Los Angeles organizował trener Bill Sharman. Trudno jednak polemizować z tezą, że Chamberlain musiał być tytanem treningów. O jego rekordach – czy to w lekkiej atletyce w okresie studiów na uczelni Kansas, czy na siłowni, gdzie trenował nawet z Arnoldem przy okazji przygotowań do “Conana Niszczyciela” – do dziś krążą legendy. Najbardziej dominujący zawodnicy w historii nie biorą się z przypadku.

Zresztą rywalizujący z Wiltem Bill Russell także nie przepadał za treningami i większość czasu spędzał ponoć na trybunach Boston Garden, popijając kawę i czytając gazetę. Z pewnością jednak również on wiele godzin poświęcał na swoje przygotowanie, wliczając w to samo studiowanie gry, co uczyniło go jednym z największych zwycięzców w dziejach zawodowego sportu.

Takich przykładów można by wymienić znacznie więcej i to bez względu na dyscyplinę. Historia Derrika Colemana się jednak do nich nie zalicza. To raczej jeden z tych przypadków, gdzie zabrakło pasji i determinacji, aby w pełni wykorzystać swój niebywały potencjał. Patrzenie na coś takiego z boku może być irytujące.


Ile razy zdarzało Ci się grać wieczorami, zakłócając na osiedlu ciszę nocną, w deszczu i przy ostrym wietrze, podczas gdy inny lokalny grajek obalał właśnie z chłopakami trzecią butelkę Komandosa Stronga przy paczce Marlboro?  Nigdy nie poświęcał się grze tak jak Ty, nawet nie rozciągał się przed turniejem streetballa. Wchodził na boisko “na świeżości” i z reguły wygrywał. Gdzieś głęboko upokarzało Cię to i sprawiało, że miałeś poczucie zmarnowanego czasu. Było iść obalić piwo z kumplami, a nie moknąć w deszczu z piłką w dłoniach. Po latach zastanawiasz się, ile ten ktoś mógłby osiągnąć, gdyby w swoim czasie naprawdę wziął się za siebie.

Derrick Coleman też może się nad tym zastanawiać. Kiedyś Charles Barkley powiedział o nim, że gdyby tylko chciał, mógłby być jednym z pięciu najlepszych graczy w lidze. Były lata 90-te. Barkley nie słyszał jeszcze o obecnych Warriors, więc w tym przypadku mógł mieć nawet sporo racji. Coleman potrafił robić to, czego nie umieli robić inni ówcześni silni skrzydłowi w lidze. W dodatku był leworęczny, a mańkutów nikt nie lubi kryć, podobnie jak walczyć z nimi w ringu. Coleman zrobił sobie raz nawet plakat z Shaqiem.

Obaj zresztą często robili niezłe show. Nie wierzysz to rzuć okiem w wolnej chwili albo przewiń chociaż do 8:02 (w nowym oknie).

“DC” miał 208 cm wzrostu, prawie 120 kg wagi (choć to akurat zmieniało się wyraźnie na przełomie lat), do tego niezły rzut z dystansu, świetnie opanowane manewry podkoszowe i panowanie nad piłką. Coleman naprawdę miał “pełen pakiet”. Nie miał jednak etyki pracy wspomnianego Karla Malone’a. Od nadgodzin na sali i siłowni, wolał imprezy. Balował nawet z 2Paciem w nocy, do której miało dojść do słynnej afery z gwałtem. Mało kto mógł jednak kwestionować jego talent, który zapewnił mu pierwszą pozycję w drafcie w 1990 roku. Za nim byli wybierani: Gary Payton, Chris Jackson a.k.a. Mahmoud Abdul-Rauf, Dennis Scott, Kendall Gill, Tyrone Hill, Jayson Williams i pamiętna fryzura Dwayne’a Schintziusa (R.I.P. Ivan Radovadovitch). Nawet w drugiej rundzie tamtego draftu zobaczysz sporo nazwisk, które przypomną Ci czasy dzieciństwa z NBA.

Derrick Coleman miał być najlepszy z tego rocznika. Zdaniem niektórych miał być przyszłą gwiazdą ligi. Najwięksi optymiści liczyli może na jeszcze więcej, ale dziś słowo “legenda” łączy się z jego nazwiskiem wyłącznie jako nazwa konta na Twitterze. O nieprzeciętnych umiejętnościach Colemana głęboko przekonani byli fani uczelni Syracuse i pewnie podobną opinię wygłosiłby dzisiaj łamaną polszczyzną także Jacek Duda. DC zaczynał w cieniu Rony’ego Seikaly’ego czy Shermana Douglasa, ale ostatecznie to on miał największy potencjał.

“Who’s the best shooter? Who’s the best passer? Nobody knows. But if somebody says, ‘Who’s the best rebounder?’ People will say Derrick Coleman. He’s the guy for four years, day in and day out, who’s been the best rebounder” – mówił słynny trener Syracuse Jim Boeheim przed draftem ’90.

Mimo powyższych zalet, Coleman nie był ideałem. Słynął z dość trudnego charakteru. Inny świetny leworęczny podkoszowiec Willis Reed, który w tamtym czasie był Generalnym Menadżerem New Jersey Nets, do samego końca wahał się więc czy wokół kogoś takiego warto jest budować zespół. Jak sam twierdził, Coleman, mimo sporych umiejętności, nie był kolejnym Davidem Robinsonem czy Patrickiem Ewingiem. Graczem, który trafia się raz na dekadę i który najogólniej mówiąc, jest wart podjęcia ryzyka. Ponoć do ostatniej chwili rozważał czy nie wybrać uznanego strzelca z Georgia Tech Dennisa Scotta albo wręcz sprzedać prawo pierwszego wyboru. Nie zrobił tego, bowiem na dwa dni przed draftem udało się pozyskać z Orlando Magic Reggie’ego Theusa. Wkrótce okazało się jednak, że stawiając na Colemana Nets nie mogli wybrać lepiej, choć początki były trudne.

Negocjacje w sprawie debiutanckiego kontraktu przeciągały się niemiłosiernie, przez co bohater tego świątecznego tekstu opuścił cały obóz przygotowawczy Nets. Kasa jednak się zgadzała. Coleman otrzymał do podpisania dokumenty, na podstawie których miał zarobić 15 milionów dolarów w ciągu pięciu lat. Dziś ta kwota może co najwyżej śmieszyć, ale wówczas była to rekordowa gaża w historii, jeśli chodzi o pierwszoroczniaków.

Nie minęły jednak dwa miesiące rozgywek, a Coleman zdołał przeciągnąć niemal wszystkich krytyków na swoją stronę. Wśród nich był m.in. trener Nets Bill Fitch – człowiek, który nie tolerował gwiazdorstwa i który wiele lat wcześniej właściwie zakończył karierę Pete’a Maravicha w Bostonie. W swoich wypowiedziach nie wahał się stawiać nazwiska Colemana obok takich postaci jak Hakeem Olajuwon, Ralph Sampson, Austin Carr czy sam Larry Bird.

Po kontraktowych perypetiach kariera Colemana zapowiadała się więc obiecująco, mimo że trafił na totalne peryferia NBA jakim byli New Jersey Nets. Miał być zbawcą klubu, choć wcześniej nikomu się to nie udało. Od momentu rozpadu ABA i przenosin do Jersey, Nets nie mieli szczęścia do swoich gwiazd, jeśli wspomni się nazwiska choćby Bernarda Kinga czy Micheala Raya Richardsona. Mimo to Coleman dawał nadzieję. Był debiutantem roku ze średnimi ponad 18 punktów i 10 zbiórek. Sam przyznaje jednak, że na początku kariery zabrakło mu jakiegoś mentora, który pokazałby mu ile należy nad sobą pracować i jak postępować, choćby w kontaktach z mediami. W Nets nie było kogoś takiego jak Moses Malone, który wyprowadził na ludzi Barkleya. Coleman miał obok siebie za to Chrisa Morrisa, wspomnianego wcześniej Theusa, Sama Bowiego czy brata “Icemana”, Derricka Gervina.

Nie było jeszcze Twittera, ale Colemanowi nie raz zdarzało się palnąć coś głupiego w mediach. Jak na przykład wtedy, gdy nazwał Malone’a “wujem Tomem”. Jednak kiedy tylko chciał, potrafił grać na podobnym poziomie co “Mailman”. W latach 1992-1994 Nets za każdym razem byli w playoffs, choć nigdy nie wyszli poza pierwszą rundę. Na dobre rozkwitła już wtedy gwiazda Drazena Petrovića. W składzie pojawił się też Kenny Anderson oraz kilku weteranów, jak Maurice Cheeks czy Rick Mahorn. Na zakończenie kariery wpadł nawet Bernard King, a na ławce trenerskiej Fitcha zastąpił Chuck Daly.

W playoffs Nets najpierw przez dwa lata z rzędu toczyli zacięte serie z Cleveland Cavaliers, a potem po sąsiedzku przegrywali z New York Knicks jako ich pierwsze ofiary w drodze do finałów NBA z Rockets w 1994 roku. Nets byli więc może i ligowymi średniakami, ale sam Coleman na pewno się do nich nie zaliczał. W seriach z Cavs nie było gracza, który mógłby go zatrzymać. Larry Nance Senior pewnie nie raz straszył później swojego synka, że jeśli ten nie będzie grzeczny i nie wykona 200 rzutów wolnych przed pójściem spać, to nocą przyjdzie po niego Zły Derrick Coleman.

W 1992 r. DC miał przeciwko Cavs  średnio ponad 22 punkty, 11 zbiórek i 5 asyst. Rok później 26,8 pkt., 13,4 zb. oraz 4,6 as. Przeciwko Knicks miał spore problemy z Oakleyem czy Anthonym Masonem. Trafiał niecałe 40% z gry, ale i tak miał imponujące double-double (24-14). Właśnie tamten sezon, czyli 1993/94 był szczytem jego możliwości. Coleman miał wtedy 27 lat. Powołano go do kadry USA na Mistrzostwa Świata w Toronto, a wcześniej zagrał też w swoim jedynym All-Star Game. Trzeba jednak pamiętać jak ubogi w gwiazdy z prawdziwego zdarzenia był to mecz. Obok Colemana w pierwszej piątce Wschodu wyszedł B.J. Armstrong, a na ławce czekało kilku innych klasycznych zadaniowców, jak choćby Oakley (btw prywatnie jego wielki kumpel).

W tym miejscu można by właśnie nagle skończyć tekst, podobnie jak nagle zakończyła się dobra passa Colemana. Wypadałoby jednak co nieco wspomnieć o jego początkach i dalszych losach w lidze już poza New Jersey. Wracamy zatem już po krótkiej przerwie reklamowej. Nie odchodźcie daleko.

Derrick Coleman pochodzi z Mobile w Alabamie. Nie jest to wcale jakieś zadupie – w rzeczywistości to jedno z największych miast w stanie. Kiedy miał 13 lat, przeniósł się z rodziną do Detroit i to właśnie tam na dobre zajął się koszykówką po wcześniejszych epizodach z baseballem i footballem amerykańskim. Jego bliskim kumplem zostaje wtedy Steve Smith, z którym najpierw regularnie rywalizuje w ligach szkolnych, a później spotka się w NBA. Nie powinna to być żadna niespodzianka. Detroit i okolice dostarczają w tamtych latach sporo talentów do ligi, które znają się już od dzieciaka, jak Chris Webber, Jalen Rose czy Voshon Lenard.

DC i Smitty trzymają się razem. W dzieciństwie odwiedzają się po domach, a gdy zarabiają pierwsze wielkie pieniądze w NBA, realizują swoje marzenia związane z zakupami i renowacją starych samochodów. Wisienką na torcie ich przyjaźni jest wspólny udział w Mistrzostwach Świata w Toronto w 1994 r., jako mało chwalebny Dream Team II. Chociaż zdobyli złoty medal, deklasując po drodze wszystkich rywali, Amerykanie budzą u niektórych niesmak swoją pozaboiskową postawą i nieeleganckim zachowaniem w trakcie meczów.

Resztę już znacie. W międzyczasie Derrick Coleman zaliczył również kilka konfilktów z prawem. W 1994 r. został oskarżony o molestowanie seksualne, a rok później o napaść na funkcjonariusza po tym jak odmówił przeparkowania samochodu przed jednym z klubów nocnych w Detroit. Za każdym razem sprawa rozchodziła się po kościach, ale jednak nie poprawiała i tak już wątpliwej reputacji Colemana.

Na domiar złego pojawiły się problemy zdrowotne. Poważne, bo związane z sercem. Podczas badań lekarze wykryli u niego arytmię. W głowach wielu zapaliła się wówczas czerwona lampka. Wszyscy mieli w pamięci tragiczne historie Reggie’ego Lewisa czy Hanka Gathersa. Diagnoza zabrzmiała jak wyrok, chociaż z tym samym problemem zmagało się wielu innych koszykarzy, np Terry Cummings czy Monty Williams.

Niemal w tym samym czasie Coleman został oddany do Philadelphii 76ers w dużej wymianie z udziałem łącznie sześciu graczy. Nie ma to większego znaczenia, bo przez kłopoty ze zdrowiem opuścił większość rozgrywek 1995/96. W koszulce Sixers wyszedł na parkiet tylko 11 razy. Nigdy nie miał okazji się odrodzić, bowiem w kolejnych latach regularnie bywał na liście kontuzjowanych. Były problemy z kolanem, palcem u nogi, ale coraz więcej osób twierdziło, że po prostu z samym charakterem. Coraz częściej kwestionowano jego podejście do gry.

Coleman nie był w Philly pierwszoplanową postacią. Nigdy nie został następcą Barkleya. Właściwie dublował się na swojej pozycji z Clarencem Weatherspoonem, a pierwsze skrzypce i tak grali inni – najpierw Jerry Stackhouse, a od sezonu 1996/97 zespół należał już do Allena Iversona. DC nie był tam na dłuższą metę potrzebny, szczególnie po przyjściu trenera Larry’ego Browna. Po lokaucie w 1998 r. Coleman spakował się i wyruszył do Charlotte.

Z Hornets spędził w sumie trzy lata, w trakcie których po dłuższej przerwie ponownie zagrał w playoffs. Gdy nie był kontuzjowany, prezentował się nawet przyzwoicie. W 2001 roku ponownie trafił do Sixers, ale tylko w pierwszym sezonie odgrywał znaczącą rolę. Ostatni udany taniec w pomeczowych protokołach – średnie w granicach 15 punktów i 9 zbiórek przy rekordowej w karierze skuteczności z linii rzutów wolnych (81%).

Na ostatniej prostej w swojej karierze trafił latem 2004 roku do rodzinnego Detroit, gdzie znowu spotkał się z Larrym Brownem. Coleman miał być już tylko uzupełnieniem składu, który dopiero co sensacyjnie zdobył mistrzostwo NBA. Plan wydawał się idealny, a ryzyko właściwie żadne. Ostatecznie Coleman zagrał w Pistons tylko pięć razy i został zwolniony w styczniu 2005 roku. Na pocieszenie dla niego, Pistons i tak nie obronili tytułu i przegrali w kolejnych finałach z San Antonio.

Chociaż Coleman miał podobno jeszcze oferty z Houston oraz Toronto, nie zdecydował się na kolejną przeprowadzkę i postanowił zakończyć karierę. W kolejnych latach w mediach jego nazwisko pojawiało się głównie jako jeszcze jeden przykład zbankrutowanego sportowca.

Nie pytaj mnie jak można przepuścić prawie 100 milionów dolarów zarobionych w NBA. To równie przygnębiające jak fakt zmarnowanego talentu i jednocześnie tak tragikomiczne jak to, że Coleman doznał kiedyś kontuzji podczas kręcenia odcinka do “Pros vs. Joes”. Mimo wszystko szkoda by było postrzegać Colemana jako wyłącznie złego typa. W tym roku wsławił się m.in. aktywną pomocą mieszkańcom Flint w stanie Michigan, którym osobiście dostarczał wodę. To duże lepsze niż wątpliwej jakości żarty Gilberta Arenasa na temat higieny tamtejszych kobiet.

A jeśli w przerwie między jedzeniem pierogów, a dolewaniem sobie kolejnej porcji whisky lub zupy grzybowej, zechce Ci się obejrzeć wujka Derricka w akcji, to odwiedź kanał NBA Old Stars. Wszystko jedno czy odkurzysz stare mecze Nets z powodu Colemana czy może Drażena Petrovića. Nie ma to większego znaczenia, bo to jak wybór między Sensual Jane i Katariną Hartlovą do roli Pani Mikołajowej.

Dzięki, że nie przysnęliście i doczytaliście do końca. Hoł, hoł i Wesołych świąt!

Poprzedni artykułFlesz: Curry is Done, czyli 15 rzeczy po świątecznym Cavaliers – Warriors
Następny artykułWake-Up: Cousins vs. Embiid. Game-winner Foye’a. Kolejna porażka Blazers

2 KOMENTARZE

  1. Ledwo go pamietam, ale kojarzę, że nie był atletyczny. Nets bardziej kojarzę z ekipą Van Horna, Kerryego Kittlesa i …był jeszcze ten trzeci, najlepszy grajek, ale pamięć już nie ta. Spoko tekst. Lata 90. Moje dzieciństwo. Nostalgia.

    0
  2. Dobrze pamiętam ten jego jedyny występ w All Star w Minneapolis.
    Nagrany na VHS i obejrzany ze 100 razy, hej. Debiut Shaqa, czerwone buty Pippena i świetny mecz Marka Price’a. Wtedy to jeszcze były mecze gwiazd …
    Ech, lata 90. Ech, czasy młodości.

    0