Zanim ktokolwiek się spostrzegł, Ben Kerner leżał już na parkiecie Kiel Auditorium w St. Louis.
A może nie leżał?
Zajście miało miejsce 58 lat temu i dziś trudno z całą pewnością powiedzieć, co wydarzyło się tamtego dnia. Świadkowie są raczej zgodni, że to Red Auerbach wyprowadził cios jako pierwszy. Reszty szczegółów nie można być pewnym. Bob Pettit wspominał, że na jednym uderzeniu się nie skończyło i panowie tarzali się jeszcze przez chwilę po parkiecie. Bob Cousy zarzekał się, że wystarczył jeden prawy hak Auerbacha, by Kerner się wywrócił. Według innych wersji wydarzeń był to lewy prosty, który rozbił nos właściciela St. Louis Hawks.
Wiemy raczej na pewno, co było powodem awantury. Ponownie – w zależności od osoby, który opowiada tę historię, brzmi ona trochę inaczej. Mógł to być Bob Cousy, mógł Bill Sharman, mogli obaj. Ktoś w czasie rozgrzewki zauważył, że kosze zawieszone są nieco niżej niż przepisowe 10 stóp. Auerbach opowiadał później, że jego obrońcy byli zdziwieni, bo nagle okazało się, że są w stanie doskoczyć do obręczy. Oni sami opowiadali o tym w nieco inny sposób. Cousy twierdził jedynie, że “czuł”, że coś jest nie tak.
Tyle wystarczyło, by Red Auerbach zaczął węszyć spisek. Już chwilę później stał pod koszem i wrzeszczał na przedstawicieli Hawks. Marty Blake, człowiek od wszystkiego w klubie, zaczął mierzyć wysokość, na jakiej zawieszona była obręcz, gdy interweniować postanowił właściciel drużyny Ben Kerner.
Dla Kernera koszykówka była pasją. Swoją drużynę prowadził niczym jednoosobowe przedstawienie, w którym zawsze chciał odgrywać główną rolę. Zmieniał trenerów jak rękawiczki, a w czasie spotkań wyzywał sędziów, graczy i trenerów innych drużyn. Klub kupił jeszcze w 1945 roku i od tego czasu zdążył przenieść go z Buffalo do Moline, stamtąd do Tri-Cities i przez Milwaukee aż do St. Louis. Nie miał innego źródła zarobku i choć ledwo wiązał koniec z końcem, Hawks byli jego życiem i był gotów o nich walczyć. Nawet jeśli oznaczało to zostać znokautowanym przez Reda Auerbacha przed pełną widownią podczas próby ratowania honoru swojego klubu.
Były lata 50. i mała bójka przed meczem na nikim nie robiła wrażenia. Kerner z rozbitym nosem wrócił na trybuny, Auerbach powędrował na ławkę, z parkietu starto krew i mecz się rozpoczął. Dopiero kilka dni później liga ukarała trenera Celtics grzywną w wysokości 300 dolarów.
Auerbach znał Kernera bardzo dobrze. Zanim Celtics zaoferowali mu posadę trenera, pracował dla niego w Tri-Cities. Te kilka miesięcy nazwał później “długą, ciężką zimą”. To nie był udany związek, bo obaj pragnęli całkowitej kontroli nad klubem. Przez kilka kolejnych lat nie mogli też udowodnić sobie, kto był lepszy, bo ich drużyny nie odnosiły żadnych sukcesów w playoffach. Być może dlatego właśnie, gdy wreszcie spotkały się w finałach (debiutując tam jako ostatnie z tworzącej ówczesną ligę ósemki), konfrontacja była nieunikniona.
Bill Sharman był przekonany, że Auerbachem kierowało coś więcej niż przedmeczowe emocje:
Wierzę, że chciał nam pokazać, że nie cofnie się przed niczym. Wiedział, że St. Louis to ciężkie miejsce do grania, a kibice byli do nas wrogo nastawieni. Pomimo tego na oczach widowni znokautował ich właściciela.
Nie było w tym grubej przesady. Z trybun Kel Auditorium leciały nie tylko wyzwiska ale też jajka i inne przedmioty. Jeśli jednak Red Auerbach naprawdę próbował wyzwolić w swoich zawodnikach dodatkową motywację, to tego wieczora mu się to nie udało. Hawks wygrali po zwycięskim rzucie Boba Pettita.
To był trzeci mecz finałów w 1957 roku. St. Louis Hawks prowadzili w tym momencie 2-1 i obolały Ben Kerner miał swoją chwilę satysfakcji.
Drogi Bostonu i St.Louis do finału diametralnie się różniły. Paradoksalnie jednak ich początek miał miejsce dokładnie w tym samym momencie, gdy prawie 11 miesięcy wcześniej w Nowym Jorku z drugim numerem draftu Hawks postawili na czarnego centra z Uniwersytetu San Francisco. Center ten nazywał się Bill Russell i już niebawem miał zmienić oblicze koszykówki.
Russell dwukrotnie doprowadził USF do mistrzostwa NCAA i z pewnością nie był w NBA anonimową postacią. Wartość graczy w tamtych czasach wciąż jednak mierzono przede wszystkim ilością zdobywanych przez nich punktów. To był zaś jedyny element koszykarskiego rzemiosła, w którym młody center nie zachwycał. Wielu dziennikarzy twierdziło wręcz, że z tego powodu w lidze zawodowej będzie skazany na porażkę.
Pamiętajmy, że mecze nie były właściwie nagrywane, a właściciele i menadżerowi klubów NBA nie mogli sobie pozwolić na zatrudnianie skautów, którzy jeździliby oglądać młodych zawodników. Pozostawały jedynie statystyki i poczta pantoflowa. Red Auerbach miał dobry kontakt ze sztabem trenerskim USF, gdzie Phil Woolpert preferował bardzo podobny styl gry do Celtics. Miał też sporo szczęścia, bo w czasie Meczu Gwiazd graczy z ligi akademickich Russell nie zaprezentował się z najlepszej strony. Tam zaś jedyną okazję, by go oglądać, miał właściciel Rochester Royals Lester Harrison. To Royals właśnie dysponowali pierwszym wyborem w nadchodzącym drafcie. Harrison wspominał, że nie był zachwycony tym, co zobaczył:
Oczywiście wiedziałem, kim jest Russell i czego dokonał jego zespół, ale to był pierwszy raz, kiedy go zobaczyłem. Wyglądał jak przybłęda. Nie robił niczego nadzwyczajnego. Jeden z nowojorskich dziennikarzy napisał artykuł, w którym twierdził, że będzie miał szczęście, jeśli w ogóle dostanie się do ligi. Naprawdę miałem uczynić go moim pierwszym wyborem?
Ostatecznie więc Royals jeszcze przed draftem zdecydowali się wybrać obrońcę Sihugo Greena. Wokół ich wyboru z upływem lat narosło wiele historii. Według jednej z nich Russell grał wtedy słabo, bo nie chciał trafić do Rochester. Inna mówiła, że Harrison nie miał po prostu pieniędzy, by mu zapłacić. Jeszcze inne źródła podają, że taki obrót sprawy był wynikiem umowy, którą Royals zawarli z właścicielem Celtics Walterem Brownem. Być może w każdej z tych opowieści jest odrobina prawdy. Można mieć pewność jednak co do jednego. Rochester Royals nie potrzebowali Billa Russella, bo mieli już w składzie innego szalenie utalentowanego centra – Maurice’a Stokesa.
Stokes trafił do ligi rok wcześniej i wydawało się, że to on zostanie pierwszą czarną gwiazdą NBA. Mierzył niewiele ponad 2 metry, ale był wystarczająco dobrze zbudowany, by grać pod koszami i dominować walkę o zbiórki. W tym samym czasie miał też umiejętności typowe dla obrońców. Świetnie kozłował i podawał. Ci którzy widzieli go w akcji twierdzili, że mógł stać się jednym z najlepszych w historii. W swoim pierwszym sezonie notował średnio 17 punktów, 16 zbiórek i 5 asyst w każdym meczu. W kolejnym był już najlepszym zbierającym i trzecim asystującym ligi. Niestety jego trzeci rok gry miał być ostatnim.
W ostatnim meczu sezonu 1957/58 Stokes uderzył głową o parkiet i stracił na chwilę przytomność. W czasie upadku doznał obrażeń, które kilka dni później w czasie lotu powrotnego z pierwszego meczu playoffów spowodowały paraliż całego ciała. Przez kolejnych 12 lat, aż do śmierci, znajdował się pod opieką swojego kolegi z drużyny Jacka Twymana. Nigdy więcej nie wybiegł już na parkiet.
W 1956 roku Stokes był wciąż fantastycznie zapowiadającym się środkowym, więc Royals mogli z czystym sumieniem odpuścić wybór Russella. Pierwsza przeszkoda na drodze Auerbacha do pozyskania swojego wymarzonego gracza została usunięta. Rzecz w tym, że Celtics mieli dopiero szósty wybór w drafcie i nie mogli liczyć na to, że z najlepszego gracza Final Four 1955 zrezygnują kolejne cztery drużyny. Auerbach wpadł więc na zupełnie inny pomysł.
Swój wybór w pierwszej rundzie w ramach tak zwanego draftu terytorialnego wykorzystał na Tommy’ego Heinsohna z uczelni Holy Cross. Do 1965 roku kluby miały prawo zrezygnować z wybierania w pierwszej rundzie, by w zamian zapewnić sobie prawo do gracza z jednej z lokalnych uczelni. W większości miast koszykówka akademicka była po prostu dużo bardziej popularna od NBA, więc liczono na to, że miejscowe gwiazdy przyciągną więcej kibiców.
Heinsohn dziś znany jest jako komentator, który lubi ponarzekać na sędziów. Jeśli już wspomina się go jako koszykarza to raczej w roli twarzy swojej epoki – mało atletycznego, białego, z wojskową fryzurą i z papierosem w zębach. Nie ma znaczenia, że palili wtedy prawie wszyscy, a Heinsohn w swoim pierwszym roku zaliczał średnio 16 punktów i 10 zbiórek i to on – nie Russell – został uznany debiutantem sezonu. Nie ma znaczenia to, co zrobił w meczu numer siedem finałów w 1957 roku.
Uprzedzam fakty. Był mecz numer 7.
Mając w kieszeni Heinsohna, Auerbach podniósł słuchawkę i wykręcił numer. Po drugiej stronie usłyszał głos Bena Kernera. To jego St. Louis Hawks mieli wybierać jako drudzy. Przepisy nie powalały na wymienianie wyborów. Nie mówiły jednak nic o handlowaniu świeżo pozyskanymi zawodnikami. Auerbach miał świadomość, że Hawks nie są zainteresowani Russellem, ale wiedział też, że następni w kolejce są Minneapolis Lakers, którzy poszukiwali następcy George’a Mikana. Jedynym wyjście pozostawało przekonanie Kernera, by wziął Russell, a następnie wymienił go do Bostonu.
Hawks być może chcieliby pozyskać centra USF, gdyby nie ich specyficzna sytuacja. St. Louis wciąż uchodziło za bardzo rasistowskie miasto. “Czarnuchy” i “małpy” dobiegające z widowni były tam codziennością, a czarni gracze nie byli obsługiwani w restauracjach i hotelach. Russell pochodził z Luizjany i choć dużą część życia spędził na zachodnim wybrzeżu, był bardzo świadomy dyskryminacji rasowej w USA. Przed draftem zapowiedział więc podobno otwarcie, że nie chce grać w St. Louis.
Walka o prawa Afroamerykanów dopiero się rozpoczynała. Kilka miesięcy wcześniej Rosa Parks odmówiła ustąpienia miejsca w autobusie w Montgomery. W następstwie tego wydarzenia kraj usłyszał o Martinie Lutherze Kingu, który został twarzą protestów w tej sprawie. Malcolm X podróżował od miasta do miasta zakładając nowe ośrodki swojej organizacji “Nation of Islam” i w świadomości opinii społecznej pojawić się miał dopiero w kolejnym roku.
Pierwsi czarni gracze pojawili się w NBA w 1950 roku. Nie było to ogromnym wydarzeniem, bo barierę rasową w zawodowym sporcie 3 lata wcześniej złamał bejsbolista Jackie Robinson. Nie oznaczało to jednak, że Chuck Cooper, Earl Lloyd i Nat Clifton, którzy pojawili się wtedy w lidze, mieli łatwe życie. Pomijając to, w jaki sposób traktowani bywali poza parkietem, trenerzy wciąż nie wierzyli, że Afroamerykanie mogą pełnić w swoich drużynach znaczące role.
Bill Russell był pierwszym przedstawicielem nowej generacji czarnych koszykarzy, którzy znali swoją wartość i rozumieli, że właściciele drużyn nie robią im łaski, zapraszając ich do swoich drużyn. Nie wszyscy biali zdawali sobie jeszcze z tego sprawę. W ten właśnie sposób szanse na pozyskanie go stracili słynni Harlem Globetrotters.
W latach 50. popularni Trotters wciąż przyciągali większą uwagę niż NBA. Wiele klubów zapraszało ich wręcz do swoich hal, mając nadzieję, że przyciągną więcej widzów. Co ciekawe, dla wielu właścicieli drużyn, to właśnie było największą przeszkodą w zatrudnianiu Afroamerykanów. Bali się, że Abe Saperstein, który potęgę swojego zespołu oparł właśnie na czarnych graczach, obrazi się i zrezygnuje z promowanie ligi.
Saperstein był oczywiście zainteresowany Russellem i mógł zapłacić mu więcej niż jakikolwiek klub NBA. Nie docenił jednak intelektu i dumy młodego zawodnika i zraził go do siebie już podczas pierwszych odwiedzin:
Chcesz czytać dalej?
Poniżej znajdziesz trzy różne opcje abonamentu. Zdecyduj się na jedną z nich, a w zamian otrzymasz pełny dostęp do wszystkich artykułów na naszej stronie. To dzięki Twojej pomocy portal jest wolny od reklam, a my możemy 24 godziny na dobę dostarczać Ci najświeższych wieści z NBA.
Subskrybcja
Uzyskaj dostęp dopełnej treści artykułów.
Świetnie się czytało. Thx
Zajebisty art. Jeden z lepszych jakie czytalem na 6g. Genialna robota
WOW, swietny art widac ze duzo pracy w niego wlozone. Good Job, good effort.
Mozna gdzies zobaczyc ten sprint i blok Russela ? Tez rzut o deske tez bym obczail, bym sobie mogl zoobrazowac historie.
Przemek moj 1st pick w MVP race #6gracz
Rewelacyjny artykuł
Dla takich arytułów mam wykupiony abonament na 6G :)