Ojciec chrzestny wszystkich blogerów

7
http://thebookofbasketball.com/

Zauważyłem, że żaden z nich nie pisze o rzeczach, o których rozmawiam z moimi kumplami.  Rzeczy, które robimy, jak wyjazd do Las Vegas, oglądanie przez 10 godzin futbolu, granie w gry video i rzeczy, które zauważamy, jak to, kto jest najbrzydszym graczem w NBA, nie były reprezentowane.

Był rok 1997, a 28-letni Bill Simmons – jak sam chciałby, żebyśmy wierzyli – pił piwo na skrzynki, bzykał wszystkie panny w Bostonie i oglądał każdy mecz Celtics na żywo (dzięki sięgającej końca lat siedemdziesiątych rodzinnej tradycji i sezonowym biletom). Na wszystko to, jak większość 28-latków po politologii, zarabiał, siedząc nocami za barem. W międzyczasie zaś zżymał się w gronie znajomych na dostojne grono beat-writerów jego ukochanych Celtics, Patriots i Red Sox.

Był rok 1997 i kiedy większość Amerykanów stawiała wciąż znak równości między AOL-em i Internetem, Bill zaczął publikować swoje pierwsze teksty za pośrednictwem tego pierwszego. Aspirujący dziennikarz sportowy bez gazety, do której mógłby pisać, dostał swoją własną skromną kolumnę w ramach projektu Digital City Boston, która przez pierwsze 1,5 roku działalności dostępna była jedynie w ramach AOL. Teksty Simmonsa szybko zyskały popularność w gronie jego znajomych, którzy rozsyłali je sobie i jak twierdzi sam zainteresowany od czasu do czasu docierały do niego, jak anonimowe wycinki twórczości, “jakiegoś dobrego ziomka”.

Nie byłem wtedy wiarygodny. Nie wiem, czy dzisiaj jestem wiarygodny, ale przynajmniej ktoś mnie czyta. To najważniejsza rzecz, jaka zmieniła się w Internecie. Wtedy mogłem powiedzieć ludziom: “Mam swoją własną kolumnę, piszę na American Online”. A oni spojrzeliby na mnie, jakbym miał trzy głowy.

Jeszcze w 2000 roku Simmons poważnie myślał o zmianie branży i próbie zrobienia kariery w nieruchomościach. Trudno się dziwić, masz około 30 lat, a twoje grono odbiorców, to około 10 tysięcy czytelników, generujących 45 tysięcy wejść dziennie. Jeśli dziwicie się mimo wszystko, to powiem wam z autopsji: Mamy około 30 lat, a nasze grono odbiorców w najlepszych latach ZP1 wyglądało bardzo podobnie. W przypadku Simmonsa była to jednak Ameryka przełomu wieków, dla nas Polska 10 lat później.

Tak, też myśleliśmy o robieniu kariery w nieruchomościach. Niestety nie mamy nieruchomości.

Simmons też ich nie miał. Miał natomiast odrobinę szczęścia, bo jego wąskie grono odbiorców zawierało ludzi pracujących w ESPN i Jimmiego Kimmela, co zaowocowało pierwszymi ofertami współpracy.

Tak wyglądały początki Billa Simmonsa, jednego z najbardziej opiniotwórczych obecnie dziennikarzy sportowych w Stanach Zjednoczonych. Jeśli wiecie, o kim mowa, przypatrzcie się niepozornemu białemu kolesiowi, który przesiaduje w czasie playoffów, w studio meczowym obok Magica Johnsona.

Dziś Bill Simmons jest prawdziwą figurą, po przygodzie przy show Jimmiego Kimmela, zaangażował się całkowicie w dziennikarstwo sportowe i stał się pierwszą gwiazdą ESPN-u (to z jego inicjatywy powstał dobrze wam znany cykl filmów dokumentalnych 30 na 30). Pomimo całego blichtru sławy i poważania, Simmons w swoim podejściu do dziennikarstwa właściwie jednak nie zmienił się od czasu tamtego trzydziestolatka, który rozsyłał swoje teksty mailem po znajomych. Nie zawsze potrafi to zaakceptować nawet jego “statek matka”, czyli ESPN, który kilkukrotnie wstrzymywał jego teksty, czy nawet zakazywał mu udzielania się na twitterze.

U podstaw wszelkiej działalności Simmonsa leży przekonanie, które możecie wyczytać z cytatu na samej górze. “Tradycyjni dziennikarze” nie piszą o rzeczach, które są naprawdę interesujące dla fanów sportu, gdyż roją sobie, że mogą, czy nawet powinni być obiektywni w swoich ocenach.

Powiedzmy sobie wprost, jeśli kiedykolwiek napisaliście komentarz na onecie, w którym krytykujecie autora za brak obiektywizmu, nie sięgajcie po teksty Billa Simmonsa. Jeśli ubzduraliście sobie, że istnieje w ogóle możliwość bycia naprawdę obiektywnym, to nie jest dla was również Internet (serio, jeśli wyznajecie obiektywizm i spędzacie czas w Internecie, to tak jakbyście zarzekali się, że jesteście naśladowcami księdza Natanka, a następnie ruszali z uśmiechem na ustach na przystanek Woodstock).

Co tu jeszcze robicie?

Napiszę wam zdanie, z którego dumny byłby mój profesor od metodologii, zakochany w postmodernistycznej teorii nauki: Obiektywizm nie istnieje.

Jeśli czytacie artykuł i wydaje wam się, że autor jest subiektywny, to macie rację. Jeśli jednak w tym samym czasie chcecie “rzucić mu w twarz prawdą” i jesteście święcie przekonani, że akurat wy patrzycie na świat bezstronnie, to muszę was zmartwić, wcale nie. To nie wasza wina, tak jesteśmy zbudowani.

Dobry dziennikarz, to nie dziennikarz, który robi wszystko, by być obiektywnym. Dobry dziennikarz, to dziennikarz, który zdaje sobie sprawę z tego, że jest subiektywny. To dziennikarz, który zna siebie, swoje sympatie i antypatie i jest w nich szczery ze swoimi czytelnikami.

Taki właśnie jest Bill Simmons.

Co więcej, Simmons zaprasza nas wszystkich do swojego świata, by wymienić poglądy i poznać także wasz punkt widzenia. I być może to właśnie stoi za jego sukcesem, że jako jeden z pierwszy z “pokolenia blogerów”, zamiast prawić kazania, postanowił z czytelnikami porozmawiać.

Kwintesencją tego typu podejścia i stylu pisarskiego jest wydana w 2009 roku książka “The Book of Basketball” i właśnie do niej prowadzi ten przydługi wstęp.

“Koszykarska książka”, czy też “Książka o koszykówce”, jakkolwiek chcielibyście tłumaczyć tytuł, to właściwie olbrzymi 700-stronicowy felieton, w który Simmons zabiera nas w podróż w czasie i przestrzeni poprzez różne epoki i wydarzenia z historii NBA. Główną ideą, jaka przyświecała mu, gdy zabierał się za pisanie, był pomysł, by zburzyć istniejącą Galerię Sław w Springfield i… zbudować nową w kształcie piramidy. Na tej bazie na kolejnych stronach rozprawia o najlepszych drużynach i graczach w historii, buduje alternatywne historie i próbuje odnaleźć sekret-klucz do osiągnięcia sukcesu w NBA.

Nie chciałbym w żadnym wypadku streszczać wam tej książki, bo jest to pozycja, po którą każdy fan NBA, powinien sięgnąć, po czym zachęcić do tego samego przyjaciół i… dyskutować, dyskutować, dyskutować. Nawzajem i z Simmonsem, który swoje argumenty oprawia historiami ze spotkań z Isiahą Thomasem (regularnym workiem bokserskim pod piórem Billa, który kiedyś publicznie mu groził) nad brzegiem basenu topless w Vegas, czy przebłyskami z dzieciństwa, gdy w latach 70. na kolanach ojca oglądał w Garden Johna Havlicka i innych wielkich Celtics.

Właściwie powinniśmy zazdrościć Simmonsowi, który miał okazję dorastać na miejscach przy parkiecie Celtics i widywać z bliska największych koszykarzy kolejnych epok. Ja po przeczytaniu książki dałem się jednak wciągnąć w pokręcony świat jej autora i właściwie, gdybym teraz mógł wybrać jedną osobę, z którą przyszłoby mi spędzić wieczór przy butelce wódki, to byłby nią właśnie Bill Simmons.

Rzecz w tym, że poprzez setki wstawek (szczególnie w przypisach) na takie tematy jak na przykład: “Drużyna wszech czasów gości, po których nie chciałbyś wejść do toalety, jeśli byli tam przynajmniej przez pół godziny”, nazywanie Kareema ciotą, a Ricka Barry’ego fiutem i żartami na temat kokainy i prostytutek przebija się w tej książce autentyczna, ogromna wiedza autora, który – choć późno zaczynał – dopiął swego i zdobył swoją ukochaną pracę, czyli po prostu ogląda sport za pieniądze.

Jak napisał w przedmowie do książki Malcolm Gladwell:

Zwykły kibic, jak ja, czy ty ma granice swojej obsesji. Mamy pracę. Mamy dziewczyny i żony. Kiedykolwiek dzwonię do mojego kumpla Bruce’a, żeby przyszedł do mnie pooglądać futbol, zawsze mówi najpierw, że musi zapytać swojej dziewczyny, czy może. Podejrzewam, że wszyscy dorośli mają tego typu ograniczenia. Bill ich nie ma. Dlaczego? Ponieważ oglądanie sportu, to jest jego praca. Zatrzymajcie się na chwilę i zastanówcie nad tym, jak genialne jest jego położenie. “Kochanie, muszę pracować dzisiaj do późna” oznacza, że Lakers grają właśnie trzecią dogrywkę. “Dzisiaj nie mogę, miałem zbyt dużo stresu w pracy” oznacza, że Patriots przegrali w ostatniej minucie. To jest człowiek z pięcioma telewizorami w swoim biurze. Trudno powiedzieć, co jest bardziej niesamowite, fakt, że jest w stanie oglądać pięć meczów w tym samym czasie, czy to, że może nazywać pomieszczenie, gdzie ogląda pięć meczów równocześnie swoim biurem”.

To jest coś, co przenika całą tę książkę. Kiedykolwiek Simmons buduje swoje argumenty, macie pewność, że robi to na podstawie tego, co sam widział. Często na żywo i zawsze później dziesiątki razy z odtworzenia (swoją  drogą z tego powodu warto czytać TBOB razem z wirtualnym przewodnikiem, gdzie znajdują się linki do opisywanych wydarzeń). To jest wiedza, która musi robić wrażenie. Bądźcie pewni, że Bill Simmons nie jest jednym z tych, którzy potrafią przy stole powiedzieć “Michael Jordan to najlepszy gracz wszech czasów, kropka”, kiedy wiecie, że widział Jordana w akcji mniej razy niż wy Beno Udriha. Kiedy Simmons głosi jakąś opinię, to nawet, jeśli się z nią nie zgodzicie – a będzie to bardzo częsty przypadek –  to nigdy nie będziecie mogli przyczepić się, że nie wie o czym mówi.

Simmons widział więcej razy Bena Uzoha, niż wy Beno Udriha.

To nie jest ten rodzaj tajemnej “wiedzy o NBA”, którą przypisuje się Wojciechowi Michałowiczowi, żeby wytłumaczyć fakt, że kiepsko komentuje mecze w NBA. “No wiecie, może nie jest mistrzem mikrofonu, ale jeśli chodzi o wiedzę, to jest gigantem”. To moja ulubiona fraza w polskiej atmosferze koszykarskiej, tuż za historią o skarpetkach Clippers Adama Wójcika.

I wcale nie chodzi o to, że Simmons nie snuje błędnych wniosków. Książka pisana była jeszcze przed mistrzostwami zdobytymi przez Dirka Nowitzkiego i LeBrona Jamesa, a drugie wydanie wyszło chwilę po “Decyzji”, więc możecie się domyślać, jak czarne były ich scenariusze na przyszłość w oczach Billa.

The Book of Basketball Simmonsa, to niesamowite źródło wiedzy i opinii, a przede wszystkim fantastyczna rozrywka, dla każdego fana koszykówki. Natomiast, kiedy już przetrawicie wszystkie 700 stron tego tomiszcza, na deser znajdziecie obszerną bibliografię, którą dla mnie stała się podstawą moich kolejnych wizyt na Amazon. O ich efektach już niebawem.

Póki co zostawiam was z obrazkiem przedstawiającym 50 najlepszych koszykarzy w historii według Billa Simmonsa. Ilu potraficie wymienić, bez pomocy wujka Google?

7 KOMENTARZE

  1. “Napiszę wam zdanie, z którego dumny byłby mój profesor od metodologii, zakochany w postmodernistycznej teorii nauki: Obiektywizm nie istnieje.”

    “Dobry dziennikarz, to nie dziennikarz, który robi wszystko, by być obiektywnym. Dobry dziennikarz, to dziennikarz, który zdaje sobie sprawę z tego, że jest subiektywny. To dziennikarz, który zna siebie, swoje sympatie i antypatie i jest w nich szczery ze swoimi czytelnikami.”

    Przyznanie przed samym sobą, że to jak zostaliśmy ukształtowani, to jakie wyznajemy wartości, to z czym się aktualnie identyfikujemy ma wpływ na to jak odbieramy rzeczywistość i jak się o pewnych rzeczach w związku z tym (czasami mimowolnie) uzewnętrzniamy jest super.

    Gloryfikowanie “subiektywności” za samą “subiektywność” niczym dobrym już nie jest. I dobry dziennikarz potrafi czasami swoją subiektywność okiełznać (nie mówię tu tylko o Simonsie). Niektórym autorom (nawet na tym portalu) też się zdarza być za bardzo subiektywnym w stosunku do pewnych graczy i jeśli się zdrowo przegnie, to samo powiedzenie “ojej to dlatego, że go lubię/nie lubię” nie stanowi magicznego przycisku rozgrzeszającego wszystko.

    0