Melo: Wcale nie chciałem iść do NBA. College był dla mnie wszystkim

1

Kibice pamiętają jego imponujące popisy strzeleckie w Madison Square Garden, grę z Allenem Iversonem w Denver Nuggets oraz występy u boku Kobego Bryanta, LeBrona Jamesa i Kevina Duranta w reprezentacji Stanów Zjednoczonych na turnieju olimpijskim w Londynie. Znają statystyki, zdobyte przez „Melo” wyróżnienia indywidualne i medale, ale mało kto z nich wie, przez co musiał przejść ten nowojorczyk, żeby dostać się do NBA i zostać graczem formatu All-Star.

W książce Bez obietnic. Autobiografia, która ukaże się nakładem Wydawnictwa SQN 9 kwietnia, Carmelo Anthony pokazuje drogę, jaką przeszedł od podwórkowych boisk do najlepszej koszykarskiej ligi świata ⏩ książka dostępna TUTAJ


FRAGMENT

Życie w college’u bardzo mi się podobało. Po prostu grałem w koszykówkę i chodziłem na imprezy, a wszystko to w miejscu, gdzie ludzie uwielbiali mnie za to, jak gram w koszykówkę i imprezuję. Tak właśnie cię traktują, gdy wygrywasz mecze, broniąc barw dużego uniwersytetu. Gdy przygotowywaliśmy się do turnieju, wpadali do mnie nawet niektórzy znajomi, z którymi grywałem w kosza w Baltimore.

Sezon skończyłem ze średnią 22,2 punktu i 10 zbiórek na mecz. Przez cały rok wygrywaliśmy spotkanie za spotkaniem, ale moi krytycy zupełnie na to nie zważali. Bez względu na to, jak dobrze mi szło czy w jak wielu meczach mój młody zespół zdominował rywali, krytycy nie okazywali nam szacunku. Mówili rzeczy typu: „Brakuje im tożsamości” albo „Melo to pierwszo roczniak, nie może być liderem drużyny”. Po prostu było we mnie coś, czego nie lubili. Można było pomyśleć, że zależy im na tym, byśmy nie odnieśli sukcesu. Mogłem zrozumieć, że w ich opinii byliśmy zbyt młodzi lub nie wyróżnialiśmy się stylem, ale nie pojmowałem, czemu zupełnie ignorują naszą grę, energię, pewność siebie i to, jak zmiatamy wszystkich za każdym razem, gdy wchodzimy na parkiet.

Niektórzy twierdzili nawet, że nie damy rady Uniwersytetowi Teksańskiemu w Final Four. Moją odpowiedzią były 33 punkty, rekord turnieju NCAA, jeśli chodzi o zdobycz pierwszoroczniaka. Dołożyłem do tego double-double z 20 punktów i 10 zbiórek w meczu o mistrzostwo przeciwko Uniwersytetowi Kansas, w którym poprowadziłem moją drużynę do zwycięstwa.

Ja, Carmelo Anthony, dzieciak z Murphy Homes, poprowadziłem Pomarańczowych do ich pierwszego zwycięstwa w turnieju finałowym NCAA. Przewodziłem drużynie w punktach, zbiórkach, minutach spędzonych na parkiecie, trafionych rzutach z gry oraz celnych i wykonanych osobistych. Nawet przez myśl by mi nie przeszło, że tak będzie wyglądać moje życie. Zdobyłem nagrodę dla najlepszego zawodnika turnieju finałowego. Pewnie takie potwierdzenie własnej wartości nie było mi nawet potrzebne – zawsze wiedziałem, że gram świetnie – ale i tak było to cudowne uczucie. Jeszcze lepiej czułem się z tym, że raz po raz udowadnialiśmy wszystkim rzekomym ekspertom, jak bardzo się mylili. Musieli odszczekać swoje słowa, gdy my odcinaliśmy siatki od obręczy i wznosiliśmy trofea wysoko nad głowy.

Trafiłem wówczas do Najlepszej Drużyny Konferencji Big East, zostałem też wybrany na najlepszego gracza tej konferencji oraz jednogłośnie na najlepszego debiutanta Wschodu.

Ci sami ludzie, którzy przez cały rok wątpili w moje umiejętności, teraz stali się moimi największymi fanami. Przewidywano, że pod koniec sezonu trafię do pierwszej piątki draftu NBA z 2003 roku. Najzabawniejsze jest to, że ja wcale nie chciałem iść do NBA. College był dla mnie wszystkim, zamierzałem tam zostać.

Po naszym wielkim triumfie zorganizowano oficjalną uroczystość. Siedziałem na scenie obok trenera Jima Boeheima, który właśnie stwierdził: „Zdecydowanie jest najlepszym graczem akademickim. Bezdyskusyjnie. Nikt w mijającym sezonie nawet nie zbliżył się do niego w rozgrywkach uczelnianych. Koniec dyskusji”. Wciąż nie dowierzałem w to wszystko. To działo się tak niesamowicie szybko. Gdy rozmawialiśmy z mediami i fanami, dało się słyszeć okrzyki: „Jeszcze jeden rok! Zostań jeszcze rok! Jeszcze jeden rok!”.

Właśnie wygraliśmy i nikt nie mógł nam tego odebrać. Ja i mój zespół. I moja szkoła. Syracuse zdobyło mistrzostwo kraju. Zaszokowaliśmy wszystkich, a emocje udzielały się także naszym fanom. Było to widać na ich twarzach, gdy skandowali: „Jeszcze jeden rok! Zostań jeszcze rok!”.

Nieco mnie zatkało. Odpowiedziałem: „Myślałem, że studiuje się cztery lata. Czemu mówicie tylko o jeszcze jednym roku?”.

Sala oszalała. Ludzie płakali, ściskali się, świętowali – to było niemal duchowe przeżycie. Mówiłem to z pełnym przekonaniem. Nie byłem gotowy na NBA, dopiero przyzwyczajałem się do życia w college’u. W głębi serca pragnąłem pozostać w Syracuse i taki był plan. Kilka dni później trener zaprosił mnie do siebie.

Byłem podekscytowany, gdy dotarłem do jego biura. Sądziłem, że będziemy rozmawiać o planach na przyszły sezon – kto do nas dołączy i co zamierzamy zrobić, by powtórzyć sukces.

– Co zamierzasz zrobić? – spytał, gdy zamknął za mną drzwi i usiadł.

– Co ma pan na myśli? Wracam po wakacjach. Powtórzymy to wszystko! – odparłem.

– Jeśli nie spieprzysz czym prędzej z mojego kampusu, będzie to największy błąd w twoim życiu! – stwierdził trener Boeheim. – Lepiej, żebym cię tu więcej nie widział! Zabieraj się stąd! Pakuj manatki i wynocha.

Trener nie żartował, wyraził się bardzo jasno. Swoje już zrobiłem. Tak oto zakończyła się moja kariera w Syracuse.

Wiedziałem, że ludzie oczekują, że zgłoszę się do draftu NBA. Zdawałem sobie sprawę, że chcą tego znajomi z mojej dzielnicy czy kibice chodzący na moje mecze. Wszystko wskazywało na to, że ich życzenie się spełni. Trener uznał, że wypełniliśmy zadanie, które przed nami postawiono. Nadszedł czas, bym wszedł na wyższy poziom, zrobił w swoim życiu miejsce na nowe wyzwania. Być może uznał, że kolejny sezon na uczelni byłby zbyt wielkim ryzykiem, i możliwe, że miał rację. W tym sporcie wystarczy jedna poważna kontuzja ścięgna udowego lub rzepki, by wielka fortuna przeleciała dzieciakowi z biednego domu koło nosa. Wyobraźcie sobie sytuację, w której taki dzieciak widzi już przed sobą te miliony, po czym one nagle znikają, bo doznał kontuzji. Zbyt wiele razy słyszałem o takich przypadkach. Nie chciałem być gościem, który wysiądzie z taksówki pod domem przy Myrtle Ave, podpierając się laską, i ze złamanym sercem będzie okłamywał okoliczne dzieciaki: „Zostałem w szkole, zamiast przejść na zawodowstwo, i jestem dumny ze swojej decyzji”. Uczelnie przecież nie znikają! Zawsze mogę tam wrócić! Niektórzy zaczynają naukę w nich w wieku 80 lat. Natomiast w NBA nic nie jest pewne, a liga nie poczeka.

Zakończyłem zatem oficjalnie karierę w drużynie akademickiej i zgłosiłem akces do Draftu NBA 2003.


O książce:

Kibice NBA znają osiągnięcia Carmelo Anthony’ego na parkiecie, ale niewiele wiedzą o drodze, jaką musiał przejść, żeby dostać się do najlepszej koszykarskiej ligi świata. Zanim „Melo” trafił na okładkę gry NBA Live 2005, został koszykarzem formatu All-Star, królem strzelców NBA i graczem, który rzucił rekordowe 62 punkty przeciwko Charlotte Bobcats w Madison Square Garden, musiał zmierzyć się z problemami w Red Hook na Brooklynie i Murphy Homes, osiedlu w zachodnim Baltimore, gdzie nieustannie narażony był na niebezpieczeństwo.

Życie Anthony’ego nie było usłane różami. Kiedy miał zaledwie dwa lata jego tata zmarł na raka. Mama dwoiła się i troiła, żeby utrzymać rodzinę. Siostra była lokalną wersją Mary J. Blige, a bracia i kuzyn toczyli pojedynki na boiskach, na których obręcze nie miały siatek. Carmelo podziwiał ich grę i starał się z całych sił, żeby grać tak jak oni. Zainspirował go kuzyn, który nigdy nie dawał mu forów. Luck na placu gry był wobec niego bezwzględny, tak samo jak Robert McCall w stosunku do swoich wrogów w cyklu filmów “Bez litości”.

Koszykarskie batalie z kuzynem, a potem z Markiem Karcherem, wysoko skaczącym Jamesem White’em, Trevorem Arizą i LeBronem Jamesem ukształtowały charakter Anthony’ego. Dzięki nim Carmelo był tak ambitny, waleczny i skupiony na sporcie. Konsekwentne dążenie do celu doprowadziło chłopaka pochodzącego z owianych złą sławą dzielnic do NBA. W 2003 roku Carmelo Anthony został wybrany z numerem 3 przez Denver Nuggets, co miało dla niego ogromne znaczenie: „Dla dzieciaka z Baltimore, takiego jak ja, dostanie się do NBA oznacza, że jesteś jednym z 453 najlepszych graczy na świecie”.

Jego autobiografia Bez obietnic to nie tylko historia sportowca, ale przede wszystkim lekcja wytrwałości, determinacji i pokaz odwagi. To opowieść o tym, że marzenia można spełnić, nawet gdy świat zdaje się robić wszystko, by ci je odebrać.

Książka jest dostępna na Labotiga

1 KOMENTARZ