Rok temu o tej porze Tyrese Haliburton był jedną z największych atrakcji NBA. Tworzył tak fantastyczne widowisko, że chciało się oglądać każdy mecz Indiany Pacers. Zachwycał pięknymi podaniami, bombardował rywali trójkami, dociskał pedał gazu wyprowadzając kolejne kontry i łącząc popisy strzeleckie z kreowaniem kolegów, napędzał gorącą ofensywę swojej drużyny. To było prawdziwe show.
Po pierwszych piętnastu meczach miał za sobą już trzy występy na co najmniej 30 punktów i 15 asyst, do tego wyrównany rekord kariery z 43 punktami i był wyraźnie najlepszym podającym ligi.
Teraz pozostaje to tylko odległym wspomnieniem. Trudno powiedzieć gdzie podział się tamten Tyrese Haliburton, ale w tym sezonie zawodnik z #0 w koszulce Pacers tylko wygląda tak samo, natomiast poziomem gry już mocno się różni. To nie jest ta radosna, pełna energii koszykówka, jaką oglądaliśmy w zeszłym roku.
Minionej nocy, w swoim piętnastym meczu sezonu Haliburton już po raz czwarty zszedł z parkietu z jednocyfrowym dorobkiem punktów. W Houston został ograniczony przez defensywę gospodarzy do ledwie 4. Oddał tylko 7 rzutów, najmniej od blisko dwóch lat przy co najmniej 30 minutach gry. Rozdał też 8 asyst, ale to niewiele pomogło jego drużynie i zanotował zdecydowanie najgorszy w całym meczu wskaźnik minus-28.
Rok temu był największym objawieniem, wchodząc na poziom All-NBA gracza. Teraz jest jednym z największych rozczarowań pierwszego miesiąca rozgrywek, zupełnie nie wyglądając jak gwiazda.
Chcesz czytać dalej?
Poniżej znajdziesz trzy różne opcje abonamentu. Zdecyduj się na jedną z nich, a w zamian otrzymasz pełny dostęp do wszystkich artykułów na naszej stronie. To dzięki Twojej pomocy portal jest wolny od reklam, a my możemy 24 godziny na dobę dostarczać Ci najświeższych wieści z NBA.
Subskrybcja
Uzyskaj dostęp dopełnej treści artykułów.
Netflix effect?