Dniówka: Mistrzowie NBA 2024

3
fot. NBA League Pass

To od samego startu był sezon Boston Celtics.

Wygrali pierwsze pięć meczów, pozostając najdłuższej niepokonaną drużyną w lidze. Na początku listopada na chwilę wyprzedzili ich obrońcy tytułu, a później będący dużym objawieniem Minnesota Timberwolves przez kilka kolejnych tygodni trzymali się w grze o pozycję lidera całej NBA. Na początku stycznia Celtics udało się wreszcie nieco od nich odskoczyć i od tego momentu już nie musieli oglądać się za plecy. Uciekli reszcie i w marcu mieli już tak wyraźną przewagę, że mogli spokojne zacząć przygotowania do playoffów, oszczędzając swoich starterów.

Wygrali 64 mecze, co jest ich najlepszym osiągnięciem od czasu poprzednio mistrzostwa, byli zdecydowanie najlepszą drużyną fazy zasadniczej i jedną z najlepszych w całej historii pod względem wskaźnika NetRtg, potwierdzając swoje mistrzowskie aspiracje. Bo to od początku było dla nich championship or bust. Za dużo razy byli już w gronie faworytów, żeby teraz, po wakacyjnych wzmocnieniach, znowu tego nie dowieźć. Musieli wygrać. I to zrobili. Oczywiście można narzekać, że w playoffach ich droga przez Wschód była wyjątkowo łatwa, ale oni też przez większość tego czasu grali przecież bez kluczowego zawodnika, a na koniec po raz kolejny dobitnie udowodnili swoją przewagę w finałowej serii. Krótkiej serii i to wcale nie dlatego, że rywale byli słabi. To Celtics zniszczyli ich swoją fantastyczną defensywą i zespołowym atakiem, który potrafił generować celne trójki.

Bilans 80-21 dobrze obrazuje ten dominujący sezon, od fazy zasadniczej po playoffy.

Jayson Tatum i Jaylen Brown przez ostatnie lata nasłuchali się, że razem nie są w stanie wygrać, a teraz wreszcie zamknęli usta krytykom. Zostali mistrzami i tego już nikt im nie odbierze. Tatuś Deuce’a jest najlepszy na świecie i nie ma najmniejszego problemu z tym, że to Jaylen zabierze statuetkę MVP Finałów do domu. Wspólnie wprowadzili Celtics na szczyt, to jest najważniejsze.

Puchar Larry’ego O’Briena należy teraz do obu.

Ale nie tylko do nich. Bo oczywiście to nie jest drużyna wyłącznie dwóch gwiazdorów.

To prawdziwy TEAM opierający się na zespołowej koszykówce i szóstce kluczowych zawodników.

Al Horford (w playoffach 9.2pkt, 7zb, 2.1ast, 48/37/64%)
Przyszedł do NBA jako dwukrotny mistrz ligi akademickiej, już w swoim debiutanckim sezonie zagrał w playoffach i Atlanta Hawks w 7-meczowej serii sprawili wtedy dużo kłopotów przyszłym mistrzom… z Bostonu. To był 17 puchar Celtics i pierwszy rok Horforda. Kto wtedy mógł przypuszczać, że po kolejny tytuł sięgną razem i że będzie trzeba aż tyle na niego poczekać.

Przyszedł do Bostonu zaraz po tym jak wybrali Browna w drafcie. Otrzymał wówczas największy kontrakt jaki Celtics kiedykolwiek podpisali z wolnym agentem, po czym szybko potwierdził słuszność tej inwestycji i do razu pomógł im dotrzeć do finałów konferencji. Po trzech latach jednak odszedł, co okazało się dużym błędem, bo w Filadelfii zupełnie się nie odnalazł i były duże obawy o jego dalszą karierę, kiedy znalazł się na zesłaniu w Oklahomie. Ale nie tylko jemu brakowało Bostonu. W Bostonie także go brakowało. Świetnie pamiętali jak dużą miał dla nich wartość nie tylko na boisku, ale i jako lider w szatni – wszyscy zawodnicy Celtics zgodnie twierdzą, że lepszego kolegi z drużyny nie mieli. Ściągnięcie go z powrotem było pierwszym ruchem Brada Stevensa, kiedy przejął dowodzenie od Danny’ego Ainge’a. I znowu pojawienie się Ala natychmiast przełożyło się na dużo lepsze wyniki – awansowali do wielkiego finału.

W tym sezonie jego rola została zmniejszona, ponieważ pojawił się Kristaps Porzingis, dlatego też stracił miejsce w wyjściowym składzie, po tym jak wcześniej rozpoczynał od pierwszej minuty wszystkie swoje występy w barwach Celtics. Teraz spędzał na parkiecie najmniej minut w karierze. Ale dzięki temu zachował siły na decydującą fazę i był gotowy wrócić do roli startera, kiedy zabrakło KP. Ostatecznie grał średnio po 30 minut, choć wieku 38 lat był jednym z najstarszych zawodników tych playoffów. Jak zwykle można było na niego liczyć. Jak zwykle zapewniał wszechstronność w obronie, trójki, którymi rozciągał grę, dużo boiskowego IQ i był trzecim najbardziej plusowym zawodnikiem drużyny.

Al potrzebował najwięcej w historii, aż 186 playoffowych meczów, żeby wreszcie dotrzeć na sam szczyt i uciec od towarzystwa Karla Malone’a, który ma najwięcej rozegranych meczów bez tytułu.

Thank you, Al.

Teraz mógłby odejść jako mistrz, ale pytany o swoje plany na przyszłość nie brzmi jak ktoś myślący o emeryturze.

„I want to keep playing. Why not keep going? I don’t want to limit myself.”

Chcesz czytać dalej?

Poniżej znajdziesz trzy różne opcje abonamentu. Zdecyduj się na jedną z nich, a w zamian otrzymasz pełny dostęp do wszystkich artykułów na naszej stronie. To dzięki Twojej pomocy portal jest wolny od reklam, a my możemy 24 godziny na dobę dostarczać Ci najświeższych wieści z NBA.

Subskrybcja

Uzyskaj dostęp do
pełnej treści artykułów.

3 KOMENTARZE

  1. Cieszy mistrzostwo dla kilku z tych graczy wymienionych wyżej. Al to wiadoma sprawa, Jaylen Brown, który cały rok słuchał jak bardzo przepłaconym jest graczem, a tu proszę…MVP ECF było miłym zaskoczeniem, choć i tak wszyscy stawiali, że w przypadku wygrania finałów to prawdziwe MVP zgarnie Tatum, miła niespodzianka. KP, który dostał łatkę gracza zaliczającego ładne cyferki w kiepskim zespole no i w końcu Derrick White. Derrick był jednym z najbardziej undarrated graczy ligi jeszcze w koszulce Spurs, ale Ci grali wtedy o nic i nikt ich nie oglądał.

    W pełni zasłużone mistrzostwo!

    8