“Grant Hill. Gra” Ruszyła przedsprzedaż autobiografii

1

Przedstawiamy najnowszą propozycję od Wydawnictwa SQN pod patronatem Szóstego Gracza, wszyscy pamiętający NBA lat 90-tych na pewno chętnie sięgną po tę książkę.


Kto śledził NBA w latach 90., doskonale pamięta tego gracza. Grant Hill zapowiadał się świetnie, wielu przewidywało, że może stać się następcą Michaela Jordana. Hill został legendą Detroit Pistons, ale z pewnością mógł osiągnąć w koszykówce znacznie, znacznie więcej. Dlaczego tak się nie stało? Tego dowiesz się z jego autobiografii, która nakładem Wydawnictwa SQN ukaże się już 20 marca.

Rusza przedsprzedaż książki TUTAJ:
– oszczędzasz 18 zł
– wysyłka od zaraz – ciesz się lekturą jeszcze przed premierą
– zakładka gratis
– atrakcyjne pakiety z gadżetami i innymi książkami koszykarskimi


Fragment książki:
Usiadłem przy parkiecie. Jordan. Magic. Bird. Barkley. Malone. Tak, wszyscy tu byli. W tym towarzystwie Christian Laettner wyróżniał się in minus, jako jedyny debiutant wybrany do drużyny.

Może miałem motyle w brzuchu, może była to zwodnicza pewność siebie, a może mieszanka obydwu. Gracze uniwersyteccy zaczęli się zagrzewać do walki, przekonując się nawzajem, że nie trzeba się bać wielkich nazwisk. W końcu grali tą samą piłką co my. Tak, byliśmy graczami uniwersyteckimi, ale każdy z nas już sporo osiągnął podczas naszych krótkich karier.

– Grant, kryjesz MJ-a – powiedział Williams.

Moja pierwsza myśl brzmiała: Cholera. Druga mogła być bardziej wulgarna.

Michael Jordan nie był już Mikiem Jordanem, drugoroczniakiem z Caroliny, którego zwycięski rzut oglądałem w piwnicy na betamaxie. Był mistrzem NBA, prawdopodobnie u szczytu formy, w drodze, by stać się jednym z najlepszych koszykarzy w historii.

Nie mogę skupić się tylko na obronie, pomyślałem, gdy Magic wkroczył na parkiet. (…)

Już na początku sparingu przejąłem Magica po zmianie krycia. Podpatrywałem go jako dzieciak i zawsze dziwiło mnie, czemu sprytni, niżsi obrońcy nie sięgną ręką za Magikiem, żeby wybić mu piłkę i zaliczyć przechwyt. Z pewnością potrafił kozłować, ale nie uważałem go za szczególnie utalentowanego dryblera. Był zrywny, ale nie szybki. Potrafił błyskawicznie pokonać duży dystans, lecz jego gra nie sprawiała wrażenia dynamicznej. Cała wieczność mijała między momentem, gdy piłka opuszczała jego dłoń, a chwilą, gdy wracała do niej po uderzeniu o parkiet.

Kiedy pędził w moim kierunku, próbowałem sięgnąć piłkę i zostałem szybko skarcony łokciem. Był silny jak wół. W tym momencie zrozumiałem, dlaczego zaliczał tak mało strat. Na szczęście kuksaniec nie był jedyną lekcją, jakiej tego dnia udzielił mi Magic.

Chociaż Coach K bardzo na to naciskał, rozmawianie na boisku wciąż nie przychodziło mi naturalnie. Starałem się jak najlepiej i najszybciej dostosować, bo komunikacja na parkiecie była podstawą występów dla Duke. Zgodnie ze wskazówkami trenera naszym głównym zadaniem w obronie miało być wywieranie presji na rozgrywających przeciwnika. Bobby był odpowiedzialny za pilnowanie gracza z piłką, a my odcinaliśmy od podań skrzydła. Uczono nas agresywnej obrony, a to wymagało komunikacji i zaufania, bo na wypadek, gdybyś wyszedł za bardzo do przodu, czujny kolega z zespołu mógł pilnować, żeby przeciwnik nie przebiegł za tobą.

Gracze Dream Teamu ciągle gadali ze sobą. Dostrzegłem, że cenili komunikację równie mocno co Coach K. Głos Magica przebijał się przez wszystkie inne. Prowadził kilka rozmów naraz, kierował ustawieniem kolegów jedną ręką, a drugą wciąż kozłował piłkę.

Jednak to my zyskaliśmy przewagę i ku naszemu ogromnemu zdziwieniu graliśmy lepiej niż Dream Team. Bobby drażnił Magica, mijając i ogrywając wyższego obrońcę. Reszta ich defensywy się posypała. Allan nie pudłował z daleka. Ja przed sobą nie widziałem Jordana, ale samą obręcz. Chris grał świetnie z kontry. Nie oszczędziliśmy nawet Laettnera.

Nie śmieliśmy się do nich odzywać, ale we własnym gronie zachęcaliśmy się, popychaliśmy i motywowaliśmy.

Dream Team to najwspanialszy zespół koszykarski wszech czasów. Możliwe, że nie traktowali nas poważnie. Dopiero uczyli się grać razem, poznawali własne style i zwyczajnie przygotowywali się do igrzysk olimpijskich.

My tymczasem byliśmy dzieciakami z uczelni, głodnymi krwi i zbyt niedoświadczonymi, żeby się bać. Praktycznie zdominowaliśmy Dream Team. Szydziliśmy z trenerów pośpiesznie usuwających wynik z tablicy przed przyjściem dziennikarzy. Allan i ja wróciliśmy do pokoju podekscytowani nie tylko dzieleniem boiska z graczami takiego kalibru – po meczu, jak przystało na prawdziwego fana, zrobiłem sobie zdjęcie z Davidem Robinsonem – ale przede wszystkim pokonaniem ich.

Coach K był asystentem pierwszego trenera Dream Teamu, Chucka Daly’ego. Na pewno był dumny, widząc, jak ja i Bobby radzimy sobie z zawodowcami. W późniejszych latach powtarzał, że w kluczowych momentach tego meczu Daly zdejmował z boiska Jordana. Chciał mieć pewność, że Dream Team przegra i zawodnicy uświadomią sobie, że nie są nieomylni. Możliwe, że tak było. To prawdopodobne. Sam jednak w to wątpię. Coach K mógł próbować chronić legendę Dream Teamu. Zdejmujesz Jordana i kto go zastępuje? Clyde Drexler, stały uczestnik Meczu Gwiazd. Bez względu na to, jak było, zwycięstwo dało nam, dzieciakom, powód do dumy. Wiedzieliśmy, że gdybyśmy o tym powiedzieli ludziom, nikt by nam nie uwierzył. Ten sparing był wówczas największym dokonaniem w mojej karierze koszykarskiej, ważniejszym nawet od mistrzostw uniwersyteckich. Te robiły wrażenie, ale nie tak ogromne jak pokonanie Dream Teamu.

Jesteśmy jedynym zespołem, który tego dokonał.


O książce:
Detroit Pistons, wyzwanie rzucone Jordanowi i tragiczna kontuzja. Wspomnienia legendy NBA lat 90.

Zawsze miał talent. W ciągu czterech lat spędzonych na Uniwersytecie Duke poprowadził drużynę do pierwszego w historii uczelni mistrzostwa NCAA, obrony tytułu i wicemistrzostwa. Gdy dołączył do Detroit Pistons, stał się jednym z najlepszych graczy w NBA. Był pierwszym zawodnikiem, który rzucił wyzwanie Michaelowi Jordanowi nie tylko jako najlepiej zarabiającemu koszykarzowi w lidze, ale i jako marce. Odrzucił ofertę Nike na rzecz tej złożonej przez Filę, a niedługo później Method Man i Tupac Shakur nosili jego buty.

W książce Grant Hill szczerze pisze o kruchości sportowej kariery i izolacji spowodowanej rosnącą sławą. Rodzice, przyjaciele, a także miłość jego życia – piosenkarka Tamia – sprawili, że woda sodowa nigdy nie uderzyła mu do głowy. Żona i dwie córki były dla niego opoką, gdy brutalna i tajemnicza kontuzja zagroziła jego karierze, co dodatkowo zbiegło się w czasie z poważnymi problemami zdrowotnymi Tamii.

To szczera, wnikliwa i pełna błyskotliwych refleksji autobiografia, w której Hill relacjonuje również najważniejsze wydarzenia, które miały miejsce po zakończeniu przez niego kariery, między innymi przyjęcie do Galerii Sław czy pracę w roli współwłaściciela Atlanta Hawks oraz dyrektora reprezentacji USA. W najtrudniejszych momentach Hill szukał u innych inspirujących opowieści o pokonywaniu przeszkód. Teraz, dzięki tej książce, odwdzięczył się tym samym.

Poprzedni artykułDniówka: Game-changer KP. LeBron przekroczy 40K
Następny artykułSzósty Gracz Malik Monk