Takiej książki jeszcze nie było. Kobe Bryant, jakiego nie znaliście

2

Przedstawiamy najnowszą książkę od Wydawnictwa SQN pod patronatem Szóstego Gracza.

Wyrusz w wyjątkową podróż z ulic Filadelfii – gdzie na koszykarskich boiskach wyróżniał się Joe Bryant, ojciec Kobego – przez Włochy, w których młody Kobe spędził z rodziną kilka lat– po Los Angeles, gdzie narodziła się legenda Kobego. Na rynku pojawiła się książka „W pogoni za nieśmiertelnością”.

Zamów książkę TUTAJ

fot. SQN

Śmierć legendarnego sportowca w styczniu 2020 roku wstrząsnęła nie tylko światem sportu i celebrytów. Ta tragedia w pełni pokazała, jak istotną postacią był Bryant. Mike Sielski opowiada o często pomijanym i mniej znanym wczesnym okresie życia Kobego i ukazuje go od strony, jakiej wcześniej nie znaliśmy. Autor dotarł do wielu niepublikowanych wcześniej wywiadów z koszykarzem, przeprowadzonych w trakcie jego ostatniego sezonu gry w drużynie licealnej oraz na początku przygody z NBA. Przez ćwierć wieku taśmy z tymi rozmowami były niedostępnym rarytasem. Dziś możemy poznać ich zawartość i poznać myśli, marzenia i cele nastoletniego Kobego.

“Kobe Bryant był Michaelem Jordanem mojego pokolenia. Ten sam styl grania, ta sama etyka pracy i charyzma, która wzbudzała szacunek i podziw wszędzie, gdzie się pojawiał. Ta książka odsłania kulisy narodzenia wyjątkowej mentalności Mamby” – dodaje Aaron Cel, wielokrotny reprezentant Polski.

To nie jest zwykła książka o koszykówce. To eksploracja tożsamości, opowieść o rozwoju ikony oraz o tym, jaki wpływ miał na wszystkich wokół Kobe nawet wtedy, gdy nie był jeszcze dorosły.


FRAGMENT

Przenosiny do Włoch w wieku sześciu lat wywarły spory wpływ na Kobego. Gdyby Joe postanowił za wszelką cenę kontynuować karierę w NBA, a jakiś zespół dał mu szansę na jej przedłużenie, rodzina dalej wiodłaby wędrowny tryb życia. Odbywałoby się to jednak w ich ojczyźnie i choć Stany Zjednoczone oferują niezwykłą różnorodność społeczną, doświadczenia zdobyte tam nie mogłyby się równać z obcowaniem z nieznaną, egzotyczną wręcz kulturą, a to zapewniał im pobyt we Włoszech. Niewątpliwie miałoby to także spory wpływ na dynamikę życia rodziny w kolejnych latach. Gra w zawodowej drużynie koszykarskiej na Półwyspie Apenińskim, w zespole Sebastiani Rieti, oznaczała nieco luźniejszy reżim i mniej napięty terminarz niż w przypadku drużyn z NBA. W sezonie zasadniczym włoskie drużyny rozgrywały tylko 30 spotkań, a mecze odbywały się raz w tygodniu – w niedzielę.

W Rieti, ponad czterdziestotysięcznym miasteczku położonym na wzgórzu w Apeninach, godzinę drogi na północny-wschód od Rzymu, klub udostępnił Bryantom dom z drewnianą bramą i ogrodem, a także zamontowany na ogrodzeniu kosz. Joe dostał nowe bmw, a dzieci miały zapewnioną szkołę. Uczyły się sześć dni w tygodniu – najpierw w amerykańskiej placówce w północnym Rzymie (klub gwarantował im szofera), a następnie w podstawówce w Rieti. Otoczone językiem włoskim w trakcie nauki, która trwała od 8.30 do 12.30, i często rozmawiające w nowym języku między sobą także w domu dzieci nauczyły się włoskiego znacznie szybciej niż rodzice, Kobemu zaś wystarczało czasu, by towarzyszyć Joemu w każde popołudnie, a punktualnie o 22.00 być w łóżku. Już wcześniej łączyły ich niezwykle silne więzy, lecz teraz – jako czarnoskóra rodzina mieszkająca w Europie – jeszcze bardziej się do siebie zbliżyli. Stali się jednością w miejscu, gdzie byli traktowani w pewnym sensie jako ciekawostka i celebryci. Gdy przechadzali się uliczkami miasta, obcy ludzie proponowali im kawę, oferowali, że zapłacą za nich rachunek w restauracji, lub namawiali, by dzieci spróbowały makaronu albo czekolady. „Tam ludzie traktują wszystkich równo – powiedział w czasach licealnych Kobe. – Nie są wobec siebie nieufni. Witają cię na ulicy. A rodzina to tam naprawdę ważna rzecz”.

A co z czasem wolnym, gdy odpadła konieczność ciągłego wyjeżdżania na mecze, w czasie których Joe oddawał się zabawie? Teraz biegał z Pam po osiem–dziesięć kilometrów dziennie. Na podjeździe rzucał do kosza z Kobem i okolicznymi dzieciakami. Przyciągał ludzi niczym flecista z Hameln. Podszlifował też włoski. Początkowo znał tylko kilka zwrotów, takich jak attento, czyli „uważaj!”, który jako ojcu małych dzieci często mu się przydawał. Wkrótce jednak posługiwał się tym językiem już całkiem sprawnie. Otrzymywał przesyłki od Joego seniora, który wysyłał taśmy wideo z meczami NBA, by Kobe mógł je oglądać. Część tych spotkań robiła na chłopcu wielkie wrażenie. Zazwyczaj te, w których grali Los Angeles Lakers. Te wyraziste złoto-purpurowe koszulki, to, w jaki sposób Magic Johnson kontrolował przebieg wydarzeń na boisku, kapitalne gogle Kareema Abdula-Jabbara, mieszanka wyobraźni i kontroli, która charakteryzowała tych graczy. Kobe nie mógł się oderwać od nagrań. Jakim cudem Magic nigdy się nie mylił? I ta radość w jego oczach – Kobe widział to samo we wzroku ojca. Jakim cudem Kareem nauczył się tak rzucać hakiem? Nikt inny tego nie robił! „Oglądał te mecze, jakby to był jakiś film – opowiadała później Shaya.

– Doskonale znał wszystkie kwestie aktorów tego widowiska”. No i jeszcze Joe. Siedział obok, oglądał mecze z synem, analizował je i komentował, wyjaśniał Kobemu, co się dzieje, co ten czy inny gracz zaraz zrobi i czemu. A Kobe nigdy nie miał dość. „Zobacz, gdzie Olajuwon ustawia się w strefie podkoszowej. Dzięki temu ma wystarczająco dużo przestrzeni, by wykonać obrót w stronę linii końcowej, jeśli tylko będzie chciał”. Odtwarzał te mecze tak często i oglądał je z taką uwagą, że chłonął każdy niuans; było tak, jakby Joe dopuścił go do jakiejś wielkiej tajemnicy, do ekscytującego świata, którego Kobe już nigdy nie chciał opuszczać. Zaczął zwijać sportowe skarpety ojca i rzucać nimi do kosza na śmieci. I nie miał wtedy sześciu lat. O nie, był Lakersem grającym przed wrzeszczącą widownią w Great Western Forum, a z pierwszego rzędu obserwowali go Jack Nicholson i Dyan Cannon oraz inne sławy. Usiłował odtwarzać pod tablicą przy ogrodzie to, co widział na nagraniach. Gdy tylko matka nie patrzyła, spuszczał się po linie z balkonu na piętrze, przebiegał przez niebezpieczną autostradę i pędził na pobliski plac zabaw przy kościele katolickim. Znajdujący się 20 kilometrów dalej ośnieżony masyw Monte Terminillo stanowił zapierające dech w piersi tło dla koszykarskich treningów Kobego.

Claudio Di Fazi, syn generalnego menedżera drużyny Sebastiani Rieti, przyjął młodego Bryanta do drużyny koszykarskiej, w której ten grał z chłopcami o dwa–trzy lata starszymi od siebie. Dryblował i rzucał, rzucał i dryblował. Zdobywał tyle punktów – w pierwszym występie rzucił pierwsze dziesięć punktów dla swojej drużyny – że pozostała dziewiątka graczy zaczęła płakać, a rodzice wrzeszczeli, by zdjąć tego zepsutego scuro z parkietu. Gdy Di Fazi ugiął się pod tymi żądaniami i posadził go na ławce, tym razem to Kobe z płaczem pobiegł do oglądającej mecze z trybun Pam, szukając u niej pociechy. A Joe nie był w tym czasie w jakimś hotelu oddalonym o tysiące kilometrów, gdzieś w Atlancie, Portland czy Salt Lake City, lecz na miejscu, dzień w dzień. Widział wszystkie punkty zdobywane przez syna, jego rozpacz i radość. „Stałem się bardzo rodzinnym człowiekiem – mówił Joe w 1985 roku w rozmowie z »The New York Times«. – W Stanach byłem raczej typem podróżnika”

Prawdziwą głową rodziny była jednak Pam. To ona utrzymywała wszystko w ładzie, pilnowała, by dzieci dobrze się rozwijały i traktowały innych tak, jak same chciałyby być traktowane, by były otwarte na nowe otoczenie. Dyscyplinowała je i jednocześnie dopingowała. A one chłonęły wszystko, co oferowała im nowa dla nich, egzotyczna Europa. „Dzięki tej podróży poznały różnych ludzi i religie – opowiadał Joe. – Myślę, że postrzegają innych po prostu jako ludzi, nie przez pryzmat koloru skóry czy wyznawanej religii. Dzięki temu nie czują się niekomfortowo w różnych sytuacjach”. Kobe oczywiście był zakochany w koszykówce, ale uwielbiał także piłkę nożną. Sharia i Shaya odkryły natomiast siatkówkę. Bryantowie odnosili się z szacunkiem do dzieci i swoich rówieśników… Przynajmniej do czasu, gdy ci nie zaszli im za skórę. Wtedy przychodził moment na pokaz siły, asertywności czy ostrego buntu. Dzieci nie musiały daleko szukać wzorców.

Gdy Pam biegała rano, zdarzało się, że jakiś kierowca opuszczał szybę w aucie i wył w jej stronę. Nim zdołał powiedzieć coś naprawdę nieodpowiedniego, mama Kobego zazwyczaj odwracała głowę w jego stronę, nie tracąc rytmu biegu, i odpowiadała zwięźle: „Pierdol się”. Rodzina radziła sobie tak świetnie z włoskim, że wkrótce jej członkowie stali się częstymi bywalcami tamtejszej telewizji, co z kolei przekładało się na większe zainteresowanie dzieci zdobywaniem wiedzy. Gdy Pam tylko mogła, zaznajamiała je z amerykańską popkulturą. Pewnego razu założyła Kobemu muszkę i poszła z nim na przyjęcie urodzinowe kolegi syna, gdzie Kobe zrobił wielkie wrażenie na pozostałych dzieciakach i ich rodzicach swoim spontanicznym pokazem breakdance’a. Bardzo ważną rolę w życiu rodziny odgrywała też wiara katolicka. W końcu, choć rodzina mieszkała w Toskanii, Kobe założył granatowy blezer, szykowne białe spodnie oraz białą koszulę i – zupełnie jak gdyby był zwykłym amerykańskim drugoklasistą uczęszczającym do zwyczajnej małomiasteczkowej szkoły – wraz z kolegami z klasy przystąpił do pierwszej komunii, tak jak niegdyś w młodości Pam. Nie bez powodu w pierwszych latach gry w Lakersach Kobe izolował się nieco na pokładzie samolotu, zakładał słuchawki, zwijał się na siedzeniu i oglądał bez końca film Dziesięcioro przykazań.”

Poprzedni artykułMiędzy Rondem a Palmą (1220): Nie zagaduje i nie jest średnia
Następny artykułLonzo Ball potwierdza swoje kilkanaście kolejnych miesięcy przerwy

2 KOMENTARZE