Flesz: The Turnaround

2
fot. NBA League Pass

Było 0.1 sekundy do końca, piłka Trail Blazers zza linii końcowej, dwa punkty przewagi dla Brooklyn Nets, gdy ostatniej nocy w Portland Jacque Vaughn – który zastąpił Steve’a Nasha i dobrym początkiem odparł zakontraktowanie przez Nets Ime Udoki – chciał wprowadzić na boisko pierwszy raz tego dnia drugorocznego centra Day’Rona Sharpe’a.

Pół sekundy wcześniej Royce O’Neale dobił niecelny rzut z półdystansu Kevina Duranta, ratując złą trylogię zagrań KD – chwilę wcześniej jego niecelny rzut wolny przy trzech punktach przewagi na 15 sek. przed końcem i zaraz, na 7 sekund do końca, niepotrzebny-zbyt-słaby faul pod koszem przy celnym layupie Jusufa Nurkicia.

Był moment, gdy frenetyczny comeback w nieprzegrywającym crunchtime’ów Portland, na trudnym terenie, na końcu długiej trasy, mógł zostać zepsuty przez dwóch pozytywnych bohaterów tego sezonu Nets – nowego trenera i zdecydowanie najlepszego gracza.

W porę jednak jeden z asystentów Brian Keefe chwycił Vaughna, zatrzymał go. Zatrzymał też Sharpe’a – pokazał, że przed obręczą Nets są już wysocy Durant i Nic Claxton, żeby chronić dogranie z autu na wyrównujący tip-in przy jednej dziesiątej sekundy do końca. Lepiej więc nie wpuszczać nierozgrzanego młokosa, żeby w dodatku kogoś nie sfaulował. Sharpe nie wszedł na parkiet, Nets pokonali Trail Blazers w Portland 109:107 na końcu trasy, w meczu, w którym, przegrywając już jedenastoma punktami w trzeciej kwarcie mogli spakować się i wrócić na Brooklyn.

Durant rzucił 35 punktów, swój najlepszy mecz sezonu zagrał Ben Simmons – 15 punktów, 13 zbiórek, 7 asyst – rewelacyjny dotychczas O’Neale miał triple-double 11 punktów, 10 zbiórek, 11 asyst – z czego osiem już w pierwszej połowie – Joe Harris trafił 4 trójki w pierwszy kwadrans meczu, a być może najbardziej intensywnie grający koszykarz League Passa Yuta Watanabe trafił nieoczekiwanie 5 z 7 w drodze do 20 punktów, 7 zbiórek i swoją zaraźliwą energią uratował mecz w drugiej połowie.

Tylko jeden mecz, ale jaki.

Vaughn poprowadził go dobrze. Szybko w drugiej minucie drugiej połowy zdjął z boiska startującego w miejsce Kyrie’ego Irvinga Edmonda Sumnera i wrzucił na parkiet pakiet wzrostu skrzydłowych. Wchodzący z ławki Simmons wszedł więc, żeby grać trójkę i kryć Damiana Lillarda. A tercet Durant-Claxton-Simmons zmieniany był przez agresywnego, leworęcznego i broniącego wszystkich, mierzącego 206 cm chudziutkiego, narwanego Japończyka. To długie trio zostawiło Blazers na końcu po meczu z pytaniem o długość właśnie na obwodzie ich graczy, ale to był mecz Nets.

Jeden mecz, ale jaki.

Po zmianie trenera, po zawieszeniu Irvinga, po zatrzymaniu pięciu kolejnych drużyn poniżej 100 punktów i zwycięstwie w Staples z Clippers, następnie Nets przegrali na początku tygodnia z 2-10 Lakers, a we wtorek oddali 150 punktów w Sacramento tak, że z internetu posypały się, jakby gotowe już, wieści o trwającej degrengoladzie, o kryzysie psychicznym Simmonsa i pełzającym, kolejnym żądaniu wymiany Duranta. A w tle wszystkiego była wiadomo jaka historia – historia, której mamy już dosyć.

Tymczasem w tych artykułach Durant stawiał się. Mówił od serca. Stawiał się Barkleyowi mówiąc, że wcale nie jest “miserable”, że dawno nie czuł się tak dobrze, że Vaughn dociera lepiej do graczy niż Nash, że w gruncie rzeczy on jako koszykarz i osoba czuje się wreszcie – cytował pandemię jako przeszkodę mentalną i kontuzje Achillesa jako zagrożenie dla reszty kariery – po prostu świetnie.

“I’m really having a good time. I wish y’all could hear me talk during the game. If I got mic’d up more, people would stop asking me if I’m happy or not.

Jeszcze kilka tygodni temu wydawało się, że to wszystko, co w tych przyszykowanych wcześniej i odpalonych po blowoucie od Kings, artykułach, jest prawdą. Że to wszystko prowadzi do tego, że Durant jednak z Nets odejdzie. Dwa tygodnie temu, gdy Irving był zawieszany, miało być zresztą już po wszystkim. Tymczasem Nets wygrali pięć z ośmiu ostatnich meczów, cztery z nich na wyjeździe – u siebie rozbili Knicks 27 punktami – są już 7-9, pokonali właśnie najlepszą w tym sezonie drużynę Konferencji Zachodniej i w uśmiechach, i może nawet w małej euforii, wsiedli rano naszego czasu do samolotu, lecą właśnie i śnią.

Tak bardzo chcemy przewidywać rzeczy, typować kto wygra, co się stanie. Nie przewidzieliśmy jednak ani pandemii, ani nie jesteśmy w stanie przewidzieć tego, co stanie są za naszą granicą, ani nie przewidzieliśmy trafnie dwóch tytułów mistrzowskich dla faworytów na papierze, Brooklyn Nets. Tytułów, których nie było. Życie pisze równie dobre, lub ciekawsze scenariusze, wystarczy czasem zaczekać.

I może, może Kyrie wróci do gry i już nic z tego nie wyjdzie, ale dziś czuć, że w ostatnich dwóch tygodniach Nets złapali się czegoś i się tego trzymają. Hakowany, powoli odnajdujący timing Ben Simmons trafił 3 z 4 rzutów wolnych na końcu meczu, Watanabe wreszcie trafiał z czystych pozycji, a uratowani przez kolegów w ostatnich sekundach liderzy Kevin Durant i trener Vaughn poczuli, że są częścią czegoś większego.

Sezon obrócił się dla Nets w czwartkową noc w Portland.

2 KOMENTARZE