Te pierwsze mecze Finałów są jak ruletka. W oczekiwaniu na start, przez kilka dni, snujesz wizje, jak może się to wszystko potoczyć, czytasz o tym wszystko ekstra ekstra, oszukujesz się, że wiesz co się stanie, potem rzucasz, napięcie rośnie, kulka przyspiesza na kole i czekasz gdzie wyląduje.
Biała kulka mija 21 punktów w pierwszej kwarcie Stepha Curry’ego, ale krąży zaraz i wraca, wraca bo wysocy Bostonu są krok niżej, za głęboko, Kevon Looney stawia masę zasłon i nagle to Steph poluje, nagle po 38-24 w trzeciej kwarcie on to spokojnie ma – czy nie? – i dowozi na mecz nr 1 Finałów, tak jak tego chcemy.
Ale magiczny numer to “35”, “35-40”, 35 punktów – oglądam i nie że się śmieje, ale wertuje narracje i zostaję na tej ulubionej – czy wrzuci czy wejdzie, czy zrobi to wreszcie, Stefku, ale stoi na tych “34”, gdy nagle Derrick White pojawia się na stole i obok Payton Pritchard nigdy nie biegał tak kinetycznie pięknie. Marcus Smart obserwuje z ławki szturm Celtics w czwartej kwarcie – był już lineup Pritchard-White-Smart, który w tych playoffach ogarnął na pewno jedną kluczową, czwartą kwartę wcześniej w jednym z tych aż 18 meczy Bostonu w tych playoffach, ale nie mogę sobie przypomnieć. Jaylen Brown widzi Otto Portera i bierze Otto Portera. Celtics trafiają rzut za rzutem, omijają “Delivery” Stepha, zaciskają frustrację Klaya Thompsona na jego kłykciach, wybiegają do przodu, grają nagle nisko i wyganiają z hali. Grają jak Warriors.
Nie było jednak nic, co może kojarzyć się z ruletką, nic, co mogło kojarzyć się z jakąkolwiek niewiedzą na temat przyszłości, naprawdę nic, gdy już po rezygnacji w marcu przed rokiem Danny’ego Ainge’a, nowy prezydent Celtics Brad Stevens w swoim pierwszym dużym ruchu w czerwcu przed tym sezonem zesłał Kembę Walkera na pocztę do Oklahomy wraz z wyborem #16 zeszłorocznego draftu i zaprosił znowu do Bostonu Ala Horforda. Dziś nie ma Bostonu bez Ala Horforda, bo nie było Bostonu, gdy Al Horford grał przez dwa poprzednie sezony w Filadelfii i w Oklahomie.
Wszystko na końcu meczu nr 1 Finałów wróciło się do piątej minuty meczu, gdy to w rozedrganiu huraganowym Curry’m, Al Horford, syn Tito, zeswishował trójkę i kilka minut później postawił zasłonę na szczycie i zrolował do klepki David Westa i nagle trafił jumpshot z linii rzutów wolnych, jak PJ Brown, jak Antonio McDyess, jak nie rzuca się już w tych czasach, kiedy właśnie bity jest kolejny rekord trójek Finałów. Spokojnie.
Chcesz czytać dalej?
Poniżej znajdziesz trzy różne opcje abonamentu. Zdecyduj się na jedną z nich, a w zamian otrzymasz pełny dostęp do wszystkich artykułów na naszej stronie. To dzięki Twojej pomocy portal jest wolny od reklam, a my możemy 24 godziny na dobę dostarczać Ci najświeższych wieści z NBA.
Subskrybcja
Uzyskaj dostęp dopełnej treści artykułów.
Co to jest hadeski na kryptę? No ciekawie ciekawie, GSW teraz na musiku, zobaczymy jak pójdzie dalej ta seria.
Tyle wczoraj było o tym elewowaniu… a Curry zapomniał, że najbardziej elewować to trzeba w 4 kwarcie, a nie na początku… ;(
Jak będzie tak ceglił w końcówkach to jeszcze o elewacji się nauczy.
Ogień. 100 lat Big Al!
21 punktów Curry’ego w pierwszej kwarcie to najwięcej od czasu Michaela Jordana w finale w 1993 roku!
Bulls oczywiście wygrali tamten mecz, a MJ rzucił w sumie 55 punktów.
Curry po tym jak Boston wyrównali w czwartej kwarcie, miał w ostatnich 5:40 meczu:
0 punktów
0 na 3 z gry
GSW zrobili big choke i dostali wklep.
I co Wardell? Nie będzie shimmy?
Zobacz, ta pierwsza kwarta Stepha leży o tam, na śmietniku pierwszych kwart. Jak się przyjrzysz to ją zobaczysz, choć sterta jest wielka – sięga gwiazd i nie są to gwiazdy NBA.
Boston się nie bał, Al jest wielki, Wariorrs wyglądali jacyś tacy mali, jeśli Bostonowi dalej będą siedziały trójki, to Warriors mogą się bać. Oczywiście, to tylko pierwszy mecz.