Bicie rekordu Raya Allena miało jeszcze jeden interesujący kontekst, bo choć byliśmy wpatrzeni w pościg Stephena Curry’ego, niewykluczone, że na liście wszech czasów zdarzyło nam się zjechać wzrokiem nieco niżej. Tam jest bowiem kilku graczy, o których dawno nikt nie wspominał, a którzy w mniejszym/większym stopniu przyczynili się do zrewolucjonizowania koszykówki wokół rzutu za trzy punkty. W tym historycznym dla NBA momencie, warto je wyjąć z archiwów i zetrzeć kurz.
Mookie Blaylock (59. miejsce) – zasłynął jako “The Thief”, ponieważ nikt w lidze nie przechwytywał z równą jemu bezczelnością i sprytem. Słynął z tego, że miał więcej przechwytów niż fauli, a to zapis w CV bardzo przez generalnych menadżerów ceniony. Blaylock stanowił idealny przykład defensora obdarzonego nie tylko talentem, ale także instynktem. Po dwóch latach gry w Uniwersytecie Oklahomy, w drafcie 1989 roku wybrali go New Jersey Nets. Jeszcze w college’u rozegrał mecz z 13 przechwytami, co było rekordem Division 1.
Cała historia Blaylocka jest owinięta narracją dotyczącą jego atrybutów defensywnych. Jednak, by stanowić wartość nie tylko w obronie, zawodnik rozwijał także nieco inny zestaw umiejętności po drugiej stronie parkietu. Co ciekawe, w swoich pierwszych dwóch sezonach dla Nets wcale nie stanowił zagrożenia za linią trzech punktów. W barwach zespołu z New Jersey trafiał tylko 20% rzutów z dystansu. Sytuacja się zmieniła, gdy został wytransferowany do Atlanty. Mając 25 lat i rozpoczynając swój pierwszy sezon z Hawks, zaczął częściej korzystać z poprawionej techniki.
W trakcie siedmiu lat rozegranych w koszulce Hawks trafiał na 35% skuteczności, więc przebitka w porównaniu z okresem spędzonym z Nets była konkretna i prezentowała przebytą przez Blaylocka drogę. W swoim najlepszym sezonie w karierze (1996/97) notował średnio 17,4 punktu, 5,3 zbiórki, 5,9 asysty i 2,7 przechwytu trafiając 43% z gry i 37% z dystansu. W swoim prime-timie wyglądał jak obecni guardzi. Rozpoczynał akcję od pick-and-rolla i często wybierał trójkę pull-up po zasłonie. W najlepszym sezonie trafił tylko osiem trójek mniej od liderującego Reggiego Millera. Z czasem nabrał kilku złych nawyków wpływających na jakość podejmowanych decyzji. Skończył karierę z dorobkiem 1283 trafionych trójek.
Eddie Jones (35. miejsce) – śrubował swój rekord trójek przez szesnaście sezonów spędzonych na parkietach NBA. W swoim prime-timie był niezwykle groźnym koszykarzem. Bez chwili zawahania wykorzystywał każdy błąd defensywy i pogrążył w ten sposób wielu rywali, którzy go nie docenili. Do tej pory istnieje przekonanie, że jego szanse na wybicie się do rangi legendy Los Angeles Lakers zrujnował Kobe Bryant. Przebojowy dzieciak z Philly przejął scenę w LA, gdy Jones zaczynał się czuć na niej coraz pewniej. W sezonie 1998/99 został wytransferowany do Charlotte Hornets. Problem dla Jonesa polegał na tym, że grał na tej samej pozycji co Kobe, był podobnego wzrostu i dysponował podobnym zestawem umiejętności.
A poza tym nie miał równej Bryantowi charyzmy; nie potrafił w tak bezpardonowy sposób zdominować swojego otoczenia. Jones trafił do ligi z 10. pickiem w drafcie 1994 roku. Spędził z Lakers pięć sezonów, ale swój najlepszy rok zagrał tuż po przenosinach do Charlotte. Podczas rozgrywek 1999/2000 notował średnio 20,1 punktu, 4,8 zbiórki, 4,6 asysty i 2,7 przechwytu trafiając 43% z gry i 38% z dystansu. Dobra forma zapewniła mu miejsce w pierwszej piątce All-Star. Miał naturalne umiejętności strzeleckie. Znany był ze swojego agresywnego ciągu na kosz, lecz to nie oznaczało, że mogłeś odpuścić mu krycie za linią trzech. Był gotów zadać cios na wiele różnych sposobów. Charakteryzowało go wszechstronne podejście do atakowania defensywy, m.in. dlatego przez moment uważano go za mentora Kobego.
Był dynamicznym graczem i jeśli obejrzyjcie jego highlighty, możecie się złapać na tym, że spojrzycie raz jeszcze na tytuł filmu, czy przypadkiem nie odpaliliście kompilacji z Kobe Bryantem. Dwukrotnie mistrzostwo uciekło mu sprzed nosa, bo Lakers opuścił na sezon przed pierwszym tytułem Kobego i Shaqa, a z Miami odszedł tuż przed rozgrywkami 2005/06. W przekroju całej kariery trafiał na 37% skuteczności za trzy i skończył przygodę z profesjonalnym graniem mając w dorobku 1546 trafionych rzutów z dystansu.
Glen Rice (34. miejsce) – skończył karierę trafiając 40% rzutów z dystansu. Postać, której nikomu szczególnie przedstawiać nie trzeba. Najmocniej zapisał się w pamięci kibiców Miami Heat, gdzie spędził pierwszych sześć lat swojej kariery. Można powiedzieć, że Rice ze swoim zestawem umiejętności nie trafił w odpowiednią erę. W obecnej koszykówce byłby graczem, którego transferujesz, bo nie spełniłeś jego oczekiwań, a nie na odwrót. Podczas swojego prime-time’u rzucał średnio 22 punkty na mecz trafiając 41% z dystansu. Dawał kibicom dużo satysfakcji z oglądanie go na parkiecie. Potrafił zrobić show i nie bał się odpowiedzialności.
W swoim najlepszym okresie oddawał średnio pięć rzutów za trzy na mecz. Gdybyśmy wsadzili go w ramy współczesnej filozofii gry, zapewne podwoiłby tę liczbę i nikt nie miałby mu tego za złe. Poniekąd więc Rice wyprzedził swoje czasy. W latach 90. duży balans ofensywy opierał się na grze pick-and-roll z wykorzystaniem wysokich i częstszym dostarczaniem piłki na bloki. Wówczas gracze nie byli nauczeni rozrzucania do strzelców rozstawionych po wszystkich kątach, na co wpływ miał także fakt, że aż tylu strzelców – co obecnie – w NBA po prostu nie było. Rice w wielu przypadkach sam musiał zadbać o swoje potrzeby, co też wpływało na jakość jego rzutów.
Gdy Rice złapał rytm, mało kto był w stanie go powstrzymać. Znakomicie pracował na zasłonach i równie dobrze radził sobie z piłką w ręce. Sprawdziłby się w up-tempo obecnej ery. Sam wielokrotnie przyspieszał grę tylko po to, by nie pozwolić zareagować defensywie. Trenerzy wówczas nie mieli przekonania, czy powinni budować wokół tego system. Byli strażnikami lekcji swoich mentorów, którzy hołdowali grze podlegającej jasno określonym regułom. Dopiero kilka lat później Mike D’Antoni zaczął zmieniać trendy, gdy wprowadził 7-second-or-less. Za czasów Rice’a zespoły grały 90 posiadań w przekroju 48 minut, w obecnej koszykówce grają średnio 10 więcej. W trakcie 15 sezonów rozegranych na parkietach NBA Glen Rice trafił 1559 rzutów z dystansu.
Dale Ellis (25. miejsce) – to była postać, którą obrażę poświęcając jej tak mało miejsca. Choć obecnie jest w trzeciej dziesiątce strzelców wszech czasów – przez wielu uważany za absolutnie jednego z najlepszych (ever) w tym rzemiośle. W sezonie 1988/89 rzucał dla Seattle SuperSonics średnio 27,5 punktu na mecz trafiając oszałamiające 48% za trzy. To prawdopodobnie najlepszy shooter w historii zespołu z Seattle. W 2011 roku Ellis przyznał, że to nie “Reggie Miller czy Ray Allen, ale on jest najlepszym strzelcem, jaki kiedykolwiek występował na parkietach NBA”. Kwestia rzecz jasna dyskusyjna. Najwyraźniej Ellis nie czuł się zobligowany do spoufalania z młodszymi kolegami. Curry wówczas raczkował.
W jaki sposób argumentował swoje zdanie? Uważał, że technika oraz mechanika jego rzutu stały się powszechnie uznanym wzorem do naśladowania. To interesujący wniosek. Występujący jako swingman, Ellis mógł pochwalić się dużą powtarzalnością i podręcznikowością swojego rzutu. Jako pierwszy gracz w historii NBA dobił do tysiąca trafionych trójek, co na pewno o czymś świadczy. Czyżby stanowił inspirację, o której zapomniano? Niewykluczone, że jego komentarze były duszonym przez wiele lat krzykiem o uznanie. Sam był ważną częścią rewolucji i chęć równania jego standardom przez innych wychowała wielu koszykarzy.
W przekroju całej kariery rzucał 40% z dystansu. Jakiś czas temu podzielił się opinią, iż on także zdecydowanie bardziej pasowałby do obecnej ery w NBA. Dostarczał punkty na wiele różnych sposób – po koźle, po zasłonach, po “kickach” swoich kolegów. Nie było pozycji na parkiecie, z której Ellis nie potrafiłby oddać rzutu. Wziął udział w siedmiu konkursach trójek, wygrał tylko raz – w 1989 roku w Houston. Ostatecznie jego umiejętności nie pomogły żadnej z drużyn sięgnąć po tytuł. Ellis pozostał bez pierścienia i jak widać z dużym poczuciem żalu, że tak rzadko wymienia się go jednym tchem obok Reggiego Millera i Raya Allena. Aczkolwiek ten ostatni przyznał niedawno, że Larry Bird, Dale Ellis oraz Dell Curry byli w jego wczesnym Mount Rushome strzelców. “All three of those guys are a part of my DNA”.
Glen Rice <3
Do dziś pamiętam jak te mendy Jordan i Pip się na niego uwzieli…
pacz, myślałem, że widziałem Dale Ellisa w finale przeciwko Chicago, a ta pamięć zawodna
Pamiętam jak kiedyś, dawno, dawno temu, w szalonych latach 90. w tv leciał mecz Hawks z kimś tam (ale nie z Bulls) i nasi wspaniali komentatorzy (Szaranowicz, Noculak albo Michałowicz, nieistotne, wszyscy byli wspaniali) przez długi czas ciągle nazywali Mookiego Jordanem. Strasznie się wtedy wkurzałem. W końcu zorientowali się, że to nie Jordan, tylko gość podobny do niego (jeszcze raz, to nie był nawet mecz Bulls). Z ciekawostek dla młodzieży, zespół Pearl jam pierwotnie miał nazywać się Mookie. Blaylock.
Przypomniała mi się młodość. Glen Rice jak zlapał ogień to nie było bata. W dodatku wzrost robił swoje.