Już wkrótce pojawią się dwie nowe książki o NBA od Wydawnictwa SQN, których Szósty Gracz będzie patronem medialnym, a na razie chcieliśmy zaproponować Wam inną pozycję – autobiografię Włodzimierza Szaranowicza.
Każdy kto w latach 90-tych oglądał Michaela Jordana, młodych Orlando Magic czy pojedynki Knicks-Heat świetnie pamięta słynne „Hej, hej, tu NBA”. Szaranowicz to legenda polskiego dziennikarstwa sportowego i człowiek, który bardzo dużo zrobił dla NBA w naszym kraju.
Dziś swoją premierę ma książka pt. “Włodzimierz Szaranowicz. Życie z pasją”. To ekscytująca opowieść o mistrzu mikrofonu, który w znacznej mierze przyczynił się do popularyzacji koszykówki w Polsce, dzięki profesjonalizmowi, z którym wykonywał swój zawód.
Jana Ciszewskiego kojarzymy z komentowania legendarnych meczów piłkarskiej reprezentacji Polski. Bohdana Tomaszewskiego z tenisa i jego słynnego “Haloooo, tu Wimbledon”, a Włodzimierza Szaranowicza? Z “Hej, hej, tu NBA”! To człowiek, który do perfekcji opanował rzemiosło dziennikarskie i potrafił się odnaleźć w każdej roli zawodowej. Poeta słowa i wzór do naśladowania.
Fragment książki:
Marta Szaranowicz-Kusz: Jaką magię miało w sobie NBA, że tak przyciągnęło ludzi?
Włodzimierz Szaranowicz: Trafiliśmy na fenomenalny okres NBA. Z jednej strony wielkie drużyny: Los Angeles Lakers, Chicago Bulls, Portland Trail Blazers, Houston Rockets, New York Knicks, Detroit Pistons. Z drugiej wielkie osobowości: Magic Johnson, Shaquille O’Neal, Charles Barkley i największy z największych – Michael Jordan. Każda drużyna NBA pokazywała jakiś kawałek Ameryki. Celtowie na czele z Larrym Birdem reprezentowali uniwersytecki Boston – ugrzeczniony i tradycyjny. Lakersi z Magikiem Johnsonem pokazywali więź Los Angeles z Hollywood i przemysłem filmowym. Detroit Pistons, grające w mieście znanym z wysokiej przestępczości i zamieszek, zyskało przydomek „Bad Boys”, twardej drużyny łobuzów ze skandalistą Denisem Rodmanem na czele. Rywalizacje wielkich drużyn i pojedynki wielkich zawodników tworzyły niezapomniane widowisko. W latach osiemdziesiątych liga NBA odzyskała zainteresowanie Ameryki i zyskała zainteresowanie świata. Pierwszym tak nośnym pojedynkiem stały się mecze Los Angeles Lakers z Boston Celtics. W latach sześćdziesiątych Celtowie osiem razy wygrali finały NBA z Lakersami, by w latach osiemdziesiątych pięciokrotnie z nimi przegrać. Pojedynek Larry’ego Birda z Bostonu z Magikiem Johnsonem zaczął przyciągać tłumy przed telewizory.
Potem nastała era dominacji Chicago Bulls i Jordana – bezsprzecznie najlepszej drużyny lat dziewięćdziesiątych, która zdobyła mistrzostwo NBA aż sześć razy. Najpierw w latach 1991–1993, a następnie – po dwuletniej nieobecności Jordana – w latach 1996–1998. Po ostatnim zwycięstwie zespół posypał się całkowicie. W dużej mierze przyczynił się do tego generalny menedżer Byków Jerry Krause, który skonfliktował się z zawodnikami i trenerem. Nie doceniał Scottiego Pippena i dlatego za mało mu płacił. Mimo sprzeciwu zawodników chciał przedwcześnie pożegnać się z Philem Jacksonem. Nie słuchał Jordana, który mając na koncie tyle sukcesów, dobrze wiedział, co jest potrzebne zespołowi. W efekcie po sezonie 1998 z Chicago odeszli trener, Scottie Pippen i najważniejszy z nich – Michael Jordan. Złota era Byków dobiegła końca. Poczułem wtedy, że to niepowetowana strata dla NBA i zły prognostyk na przyszłość.
Marta Szaranowicz-Kusz: Który komentowany przez Ciebie mecz najbardziej zapadł Ci w pamięć?
Włodzimierz Szaranowicz: Zdecydowanie finały NBA w 1993 roku. Chicago Bulls kontra Phoenix Suns. Przeciwko sobie stanęły dwie gwiazdy i dwaj przyjaciele: Jordan i Charles Barkley. Barkley był showmanem, który raz zabawiał widownię, a raz prowokował. W 1993 rok Phoenix miało więcej zwycięstw w sezonie i było lekkim faworytem. A Barkley został wówczas MVP sezonu, czyli najwartościowszym graczem. Dwa pierwsze mecze rozgrywano w Phoenix, ale wygrały je Byki. Wydawało się, że pójdzie im już gładko. Tymczasem trzeci mecz w Chicago wygrało Suns. W czwartym meczu poirytowany Jordan rzucił ponad pięćdziesiąt punktów i Byki zdominowały parkiet. Objęły prowadzenie w całej rywalizacji 3:1. Przed piątym meczem wydawało się, że zwycięstwo Chicago jest już przesądzone, ale drużyna Byków za bardzo odpuściła. Wprawdzie Jordan znowu rzucił ponad czterdzieści punktów, ale to nie zatrzymało Suns pod wodzą Barkleya. To był jeden z przykładów, że Michael nie wygra spotkania w pojedynkę. Szóste spotkanie było niezwykle zacięte. Pod koniec czwartej kwarty Byki przegrywały dwoma punktami. Pozostawały ostatnie sekundy meczu. Piłka była po stronie Chicago. Wszyscy spodziewali się akcji Jordana. Tymczasem Michael podał do Pippena, a ten zagrał do Granta pod kosz. Zamiast rzucić za dwa punkty i wyrównać, Grant zaryzykował i podał do niekrytego Johna Paxsona, który trafił za trzy punkty. Gdy Paxson przymierzał się do rzutu, krzyknąłem w studiu: „Jest!”. Zanim jeszcze piłka wpadła do kosza. Po prostu czasami widać w ułożeniu rąk i skupieniu zawodnika, że nie może nie trafić. Chicago wygrało ten mecz i zdobyło trzecie z rzędu mistrzostwo. To był niezwykły finał.
Mecz z PHO jest do obejrzenia na YT, Pan Szaranowicz ( uważam, że to był najlepszy komentator NBA ) krzyczy “jeeest” już po trafieniu Paxona
Jeszcze z wrażenia wypadł mu mikrofon z rąk.
#kiedyśtobyło
“Ale umówmy się Rysiu, to jest jednak prowincja …”
:)
Jak relacjonował Łabędziowi, że kiedy wysłali go na All Star do SLC i chciał pójść na drinka to wczesnym wieczorem wszystkie knajpy u Mormonów były już zamknięte.
Wszystkim starszym fanom polecam kanał na YT o nazwie martineezz85.
Ogromna liczba meczów i programów z lat 90 z polskim komentarzem.
https://www.youtube.com/user/martineezz85/videos
Powraca wspomnień czar.
To jest ich, przepraszam Cię Rysiu za porównanie, łabędzi śpiew :)
Janusz Ciszewski (sic)!
A myslalem, ze to ja jestem dziadersem…
ja jeszcze pamiętam jak oglądali popisy czirliderek i nagle Włodek mówi: stan Utah w pełnej krasie.