Kajzerek: Rok po “Ostatnim tańcu”

5
fot. Netflix/ESPN

Powiedział absolutnie wszystko, co potrzebował powiedzieć – momentami bez litości, momentami wyrywając sobie serce z klatki. Nie był zainteresowany dyskusjami, stworzył własny obraz – apoteozę zawartą w 10-odcinkowym serialu. “The Last Dance” stał się jednym z najlepszych dokumentów w historii dzięki kanwie, na jakiej został zbudowany. 19 kwietnia minął rok od premiery na ESPN oraz Netfliksie. To była kilkutygodniowa podróż, która ponownie sfiksowała nas na punkcie jednej z najbardziej hipnotyzujących postaci w dziejach dyscypliny. Michael Jordan znów był na ustach wszystkich i bez cienia wątpliwości dokładnie o to w całym zamieszaniu chodziło.

Zanim produkcja ruszyła, ESPN Films potrzebowało zgody na wykorzystanie materiału od samego Jordana. Ten trzymał na taśmach rękę od momentu ich powstania. Podszedł do tego bardzo strategicznie, traktując taśmy jako kapitał swojej marki. Zyskał bowiem potężny materiał i nie chciał wykorzystać go przedwcześnie. NBA Entertainment w osobie Adama Silvera zaproponowało wówczas Jordanowi współpracę. Szef rozrywki NBA doskonale wiedział, że musi uznać pozycję super-gwiazdy Bulls i potraktować ją w tej dyskusji szczególnie poważnie. Przekazanie MJ-owi pełnej kontroli było jedynym słusznym środkiem do osiągnięcia celu.

– Umówiliśmy się tak, że żaden z nas nie może wykorzystać tego materiału dopóki drugi się nie zgodzi – wspominał komisarz. – Fizyczne nagrania były trzymanie w osobnej części naszej biblioteki w Secaucus. Nasi producenci nie mieli do tego dostępu. Musiał wyrazić na to zgodę – dodał.

Silver uzbroił się więc w cierpliwość. Jordan przeczekał go 20 lat. Według jednej z “urban legend” zgodził się po mistrzowskiej paradzie w Cleveland, gdy LeBron James po raz trzeci w karierze ściskał czule trofeum Larry’ego O’Briena. Timing był bardzo dobry i – choć brzmi to brutalnie – pandemia znacząco dokumentowi pomogła. Zgromadziła nas w domach, zabrała codzienną rozrywkę w postaci sezonowych dram i poniekąd zmusiła do przewartościowania potrzeb każdego kolejnego dnia. “Ostatni taniec” bardzo skutecznie wbijał na nasze timeline’y piętrzące się dyskusje. Wokół produkcji powstał wyjątkowy vibe.

Dokument dał nam coś, czego mogliśmy się trzymać w tym bezprecedensowym dla sportu okresie. Dr Josh Sthuart, dyrektor zarządzania w sporcie Uniwersytetu Sacred Heart, spojrzał na “Last Dance” z perspektywy eksperymentu socjologicznego. Zauważył, że powrót do przeszłości w przypadku starszego grona widzów pozwolił im odzyskać dobre wspomnienia. To z kolei łagodziło skutki przygnębiającego czasu pandemii. Myśli zajęte odświeżaniem zaszufladkowanych głęboko historii, a także czynne uczestniczenie w dyskusji, miały dobre przełożenie na nasze samopoczucie.

– Jako konsumenci lubimy wracać do rzeczy dobrych, gdy uderzają w nas złe – mówi Dr Josh Sthuart. – Mentalnie przeniosło nas z powrotem do naszego dzieciństwa. Z kolei dla młodszej widowni było okazją na zapoznanie się z historią najlepszego koszykarza w historii. Fajnie było wrócić do świata bez telefonów i VHS-ów – dodaje.

Postać Jordana jest kulturowo bardzo mocno ugruntowana. Dzieciaki, które noszą bluzy z jego logo mogły w końcu poznać stojąca za nim epicką opowieść. To miało pomóc marce wzmocnić tę więź i w efekcie przełożyć na kolejny sukces biznesowy. Jordan ustalał reguły w połączeniu gwiazdy z marką i na odwrót. Robi to nadal, ponieważ przykład jego “działań operacyjnych” poza parkietem to wiele praktyk stosowanych do tej pory. “Ostatni taniec” chce nas przekonać, że nic w tej kwestii się nie zmieniło i to nadal MJ rozdaje karty – 23 lata po swoim ostatnim wielkim sukcesie.

W ten sposób podczas 10-odcinkowej podróży poznaliśmy mitologię Michaela Jordana. Nadal jest wiele szarych stref, do których His Airness zaprosił nas swoją bezczelnością i chciał, byśmy mieli mieszane odczucia. Celowo to nam zostawił ocenę swoich słów i zachowań, choć sam wobec siebie nie ma żadnych wątpliwości. Jeden z najciekawszych momentów miał miejsce w 7. odcinku, przytaczającym historię przepychanki ze Stevem Kerrem. Puenta tamtego wątku wymuszała wręcz przekonanie, że bez niestandardowych metod Jordana w roli lidera – Steve Kerr czy Scott Burrell nigdy nie sięgnęliby po tytuł. Czy tak było?

To pytanie stawiane do każdej kolejne historii, którą Jason Hehir w mniej lub bardziej obrazowy sposób przedstawił w swojej produkcji. To Ty masz wybrać obóz w jakim jesteś – kupujesz wersję, jaką daje ci MJ? Czy wsłuchujesz się w krytykę i pozwalasz sobie stworzyć własną narrację? Bez względu na Twoje wnioski – legenda MJ-a jest nie do podważenia. Tylko naiwny Horace Grant uważa inaczej. W obronie własnego imienia stwierdził, że obraz Hehira jest pełen kłamstw. W przypadku Granta dotyczyć miało jego rzekomego udziału przy tworzeniu głośnej książki Sama Smitha – pierwszej tak poważnej rysy na wizerunku Jordana.

Grant nigdy MJ-a nie atakował. Nawet w dokumencie wyrażał się o nim w sposób sugerujący, że jest jednym z nas – fanem. Jednak gdy usłyszał bezpośrednie zarzuty, instynktownie zmienił ton i zaczął się bronić. MJ wyraźnie szukał sposobu na to, by wyrównać rachunki. “Ostatni taniec” miał być jego I TYLKO JEGO platformą. Na wydźwięk dokumentu rzekomo źle zareagował także Scottie Pippen. Gracz, który wiele rzeczy Jordanowi umożliwił, według źródeł wściekał się na to jak został przez Jordana sportretowany. Osoby blisko ze Scottiem powiązane potwierdzały, iż ten wyraził rozczarowanie faktem, że Jordan po 20 latach nadal nie zrozumiał motywacji, jaka kierowała Pippenen tuż przed startem sezonu 1997/98, gdy opóźniał operację kontuzjowanej kostki.

Obie te podrażnione relacje pokazują, że Jordan pozostał taki sam – 20 lat po tym, gdy uprzykrzał życie absolutnie wszystkim, przypomniał o sobie w dokumencie, w którym robił dokładnie to samo. Nigdy nie czuł się zagrożony; nie czuł się zobowiązany do dyplomacji, nawet jeśli ta wypolerowałaby jego wizerunek. Krytycy “Ostatniego tańca” referowali, że o ile Jordan miał wiele gracji na parkiecie, tak zabrakło mu jej poza nim. Ta ambiwalencja w postrzeganiu MJ-a jest częścią jego legendy. Wielokrotnie przecież zachowywał się tak, jakby ciężka praca, talent, umiejętności oraz odniesione sukcesy dawały mu pełną swobodę w posługiwaniu się bezkarną zuchwałością. Dokument tylko podkreślił jego mściwą naturę.

– He felt compelled to drag along his less gifted teammates for their own good, challenging them with such vigor that some feared him, and others, at various points, despised him – pisała świetna Jackie MacMullan w swoich przemyśleniach po obejrzeniu dokumentu.

Ale czy Chicago Bulls sięgnęliby po sześć tytułów bez tej drakońskiej intensywności, jaką Jordan narzucał każdego kolejnego dnia w Berto Center? To właśnie tam MJ stwarzał wszystkim piekło, przez które musieli przejść, by udowodnić mu swoją gotowość. W historii sportu nie było wielu indywidualności tak autentycznie i bezkompromisowo kreujących swoje najbliższe otoczenie. “Last Dance” robi wszystko, byśmy to przyjęli do wiadomości i nie podejmowali dyskusji. Przy okazji pokazuje ewolucję osobowości Jordana, bowiem pod koniec tej drogi nie miał już żadnych skrupułów. W międzyczasie uczył się czym jest zaufanie i partnerstwo – obu tych cech się od niego domagano i to one ostatecznie pozwoliły jego bajce przetrwać, stworzyły swego rodzaju kompromis.

Z drugiej strony tej figury – Jordan i jego niezwykła więź z ojcem, jego troska o ochroniarza, słowa na temat Phila Jacksona. “Last Dance” wysłał w eter tyle sygnałów, że stworzenie jakiegokolwiek integralnego podsumowania rozpada się pod ciężarem kolejnych argumentów. W tym aspekcie Jason Hehir doskonale spełnił się w roli powiernika Michaela Jordana – dokument bowiem doskonale odzwierciedla postać bohatera. W żaden sposób nas nie głaszcze, a wręcz testuje i sprawdza, w jak wiele rzeczy jesteśmy w stanie uwierzyć, a jak wiele rzeczy sami zakwestionujemy. Rzekomo Jordan miał ostatnie słowo przy montażu obrazu. Przyjmując, że to prawda – pozostawienie wszelkich wątków, które uderzają w jego spuściznę było znakomitym zagraniem. Jeden z największych koszykarzy w historii puścił do nas oczko stwarzając jeszcze większy dysonans. “Last Dance” doskonale wywiązało się ze swojego zadania, jest fantastyczną rozrywką.

Poprzedni artykułDniówka: Must-watch Curry. Ostatni sezon Stottsa w Blazers? Kontuzje
Następny artykułWake-Up: Debiut Jacksona Juniora, Davis wraca już dziś

5 KOMENTARZE

  1. Doceniam rozwój redaktora Kajzerka w dziedzinie posługiwania się językiem pisanym. Teraz poproszę także o progres związany z treścią.

    Zawsze z przyjemnością zerkam, co tam Kajzerku spłodziłeś, ale proszę nie podążaj w tą stronę…

    “Powiedział absolutnie wszystko, co potrzebował powiedzieć – momentami bez litości, momentami wyrywając sobie serce z klatki.”

    To dobry tekst, nie odwracaj uwagi od treści, nie kombinuj. Załoga i internetowi krytycy patrzą na Ciebie z życzliwością, redaktorze.

    :*

    0