Kajzerek: Życie przed Heat

3
AP Photo

Rzadkością są w lidze relacje tak trwałe i przepełnione wzajemnym szacunkiem jak ta pomiędzy Patem Rileyem i Erikiem Spoelstrą. 75-letni architekt Miami Heat wychował Spo na własnej piersi i uczynił go elementem, bez którego kultura zespołu nie jest w stanie odpowiednio funkcjonować. Spo od lat odpłaca się wydajną pracą, która zaprowadziła Heat do tego miejsca. Gdyby nie pewien ciąg zdarzeń, który miał miejsce tuż po zakończeniu przez Spo edukacji, teraz coach mógł równie dobrze podbijać Euroligę, ewentualnie PLK.

Jego matka – Elisa Celino pochodzi z San Pablo, miasta oddalonego dwie godziny drogi od Manili, stolicy Filipin. Przeniosła się do Stanów, gdzie poznała swojego męża – Jona, marketera sportowego i wprawnego członka zarządu kilku uznanych marek sportowych. Owocem ich związku był Erik, który urodził się w Illinois. Rodzina przeniosła się do Nowego Jorku, a na dobre osiadła w Oregonie. Ojciec w tym czasie pracował w administracji Portland Trail Blazers kierując sprzedażą i marketingiem, zatem koszykówka była codziennością dla jego rodziny – Erika, ojca, matki i starszej siostry Moniki.

Krótka dygresja – dziadkiem naszego bohatera był Watson Spoelstra, który w latach 50. XX wieku pracował jako dziennikarz sportowy dla Detroit News i to de facto on zasiał w rodzinie sportowe zacięcie, które przeniosło się skutecznie na kolejne pokolenia. Watson zmarł w 1999 roku. Wiedział, że wnuk nie pójdzie w jego ślady, ale lekcje, których mu udzielił okazały się wkrótce bardzo pomocne, gdy zaczął budować własne relacje z dziennikarzami.

– Nigdy nie próbowałem nakierować go na koszykówkę – przyznał kilka lat temu Jon Spoelstra. – Może gdybym był prawnikiem lub hydraulikiem. Pewnie chodziłby za mną, a ja tłumaczyłbym jak używać klucza…

Filipiny? W gruncie rzeczy Spo nie ma z nimi wiele wspólnego poza wszystkim, czego dowiedział się od matki. Już jako uznany szkoleniowiec NBA wrócił tam z ligą w 2011 roku na specjalnie zorganizowany obóz. Ostatni raz odwiedzał rodzinne strony swojej matki, gdy miał 3 lata. W momencie, w którym NBA zaproponowała tamto wydarzenie, Spo był bardzo podekscytowany. Stanowił bardzo oczywistą inspirację dla wielu młodych osób. Był trenerem zespołu najlepszego zawodnika od czasów Michaela Jordana.

Wielokrotnie na przestrzeni lat 90. i na wczesnym etapie poprzedniej dekady próbował zaplanować swoją podróż na wyspę, ale zarzucony obowiązkami wschodzącej gwiazdy wśród szkoleniowców, z roku na rok odkładał ten pomysł czekając aż będzie miał więcej czasu i więcej swobody. W końcu, miał wokół siebie wsparcie pozwalające mu przenieść część obowiązków na ludzi z innych departamentów. Stworzył sobie idealnie okoliczności, by pojechać do Filipin bez wyrzutów sumienia.

Język tagalski słyszał wyłącznie, gdy jego matka dzwoniła do rodziny. Wychowywał się w Portland, które 30 lat temu było w 85% kaukaskie. W trakcie każdego szczebla edukacyjnego spotkał tylko jedną osobę, która również miała filipińskie korzenie. W rodzinie nie było też zwyczajów i tradycji przeniesionych ze strony matki. Czasami rodzina siadała do obiadu, na który matka serwowała Lumpiang Shanghai. Te wyjątkowe filipińskie danie było zarezerwowane na specjalne okazje. Mało kto wiedział, jak Erika scharakteryzować. Miał “latynoski odcień skóry” i bardzo nietypowe nazwisko, zatem zwracano na niego uwagę, ale nie zawsze z odpowiednich powodów.

Jako dziecko bardzo często towarzyszył ojcu na meczach Blazers. W trakcie jednego z sezonów, podczas których Jon pełnił obowiązki menedżerskie, Erik był na każdym domowym starciu PTB. Otwarcie mówił o swoim zachwycie grą Magica Johnsona i Isiah Thomasa. Zainteresowanie przekładał na bardzo trafne analizy tego, jak obaj się zachowywali z piłką i bez niej; na parkiecie i na ławce. Ojciec jeszcze nie zdawał sobie sprawy.

– Traktowałem to jako szansę na spędzenie czasu z moim synem – mówi. – Nie wyobrażałem go sobie w roli pierwszego trenera Miami Heat. Jego wiedza o koszykówce przeskoczyła moją jakieś kilka lat temu. W pewnym momencie oglądaliśmy razem mecze i krzyczy do mnie – widziałeś to? Machałem twierdząco głową, choć nie miałem pojęcia o czym do mnie mówi – wspomina Jon Spoelstra.

Gdy ojciec opuszczał Portland Trail Blazers i rozpoczynał pracę w innych częściach Stanów Zjednoczonych, Erik był już na tyle dorosły, że mógł sam o siebie zadbać. Dołączył do Jesuit High, szkoły średniej z Beaverton. Zaczął grać jako undersized guard, zazwyczaj mierząc się ze starszymi od siebie. Czasami dawało mu to przewagę, czasami czuł się jak mięso armatnie. W międzyczasie oglądał mecze Blazers bardzo dokładnie przypatrując się Rickowi Adelmanowi, ówczesnemu HC ekipy z Oregonu. Co fascynowało go w nim najbardziej, to umiejętność rozdzielenia życia prywatnego od pracy w klubie. Znalazł doskonały balans, który pozwalał mu uczestniczyć aktywnie w życiu jego bliskich, jednocześnie spełniając się w roli pierwszego trenera.

Natomiast jednym z ulubionych graczy Spo był Terry Porter, grający z 30 na plecach. Taki był też numer na koszulce Spoelstry w szkole średniej, a następnie w drużynie Pilots z Uniwersytetu Portland. W 1989 roku Erik został wybrany najlepszym pierwszoroczniakiem zachodniego wybrzeża. Miał szczególny dar do obsługiwania swoich kolegów podaniami. W trakcie czterech lat z Pistols rozdał ich 488, co jest 3. najlepszym wynikiem w historii Uniwersytetu. Jego były trener – Larry Steele wspomina go dobrze, jako gracza wyprzedzającego wydarzenia na parkiecie. Nie przypuszczałby jednak, że Spo tak dobrze poradzi sobie po drugiej stronie barykady.

Choć musimy zaznaczyć, że na etapie szkoły średniej i college’u bardzo trudno rozpoznać w zawodniku jakiekolwiek inklinacje szkoleniowe. Takie cechy pojawiają się wraz z doświadczeniem nabywanym konsekwentnie w profesjonalnej grze. Spo bardzo szybko dojrzewał. W trakcie jednej z przerw między sezonami, trener zalecił każdemu zawodnikowi z drużyny wykonanie 30 tys. rzutów. Spo codziennie wykonywał po 500, dokładnie opisując liczbę trafień i pudeł. Jako jedyny sprostał wyzwaniu. Grał nawet w słynnym campie Sonny’ego Vaccaro – gościa, który podpisał dla Nike Michaela Jordana. Mierzył się wówczas z Alonzo Mourningiem, Bobem Hurleyem czy Shawnem Kempem.

Kolejna historia off-top. Spo był zawodnikiem Uniwersytetu Portland, gdy w meczu z Loyola Marymount gwiazda przeciwnika – Hank Gathers przewrócił się na parkiet i zmarł. – Drżałem… Był fizycznym fenomenem. Był Amare Stoudemirem przed Amare Stoudemirem. W hali nagle zapanowała okropna cisza – wspomina Spo. Gathers pracował bardzo ciężko. Okazało się, że jego serce nie nadążało za zmianami, jakie zachodziły w jego organizmie. Tamte obrazki nigdy Erika Spoelstry nie opuściły i przedstawiły profesjonalny sport z perspektywy prawdziwego dramatu, gdy pogoń za perfekcją potrafi być wyniszczająca – dla zdrowia i niestety także dla życia.

Ojcu Spo czasami udawało się wynieść z biur Blazers wideo-highlighty, które pokazywano na telebimach podczas meczów Blazers, m.in. z Detroit Pistons, gdy grali przeciwko Thomasowi. Spo był zafascynowany jego cross-overem. Spowalniał wideo i starał się odtworzyć zachowanie gwiazdy Pistons, choć nie miał predyspozycji, by osiągnąć zbliżony poziom. Z Pilots Spo spędził cztery lata (1988-1992). Był ciekawą postacią, ale nie dawano mu większych szans na selekcję w drafcie NBA. Już wtedy wiedział, że jeśli będzie chciał profesjonalnie uprawiać sport, prawdopodobnie czeka go emigracja… do Europy.

Wybrał kierunek wręcz egzotyczny patrząc z perspektywy jego rodziny. Przeniósł się bowiem do Niemiec, gdzie dołączył do drugoligowego Tus Herten pełniąc obowiązki trenera i zawodnika. W międzyczasie zaczęły się jego problemy z plecami. Przed powrotem na trzeci sezon za granicą przeszedł operację. Diagnoza brzmiała jak wyrok. Dla młodego gracza mogła być druzgocąca, jednak Spo miał w zanadrzu plan awaryjny. Było lato 1995 roku, a Miami Heat potrzebowali wideokoordynatora w ramach przygotowań do draftu. Pat Riley rozpoczął trend na takich członków sztabu jeszcze podczas pracy w Nowym Jorku. Co ciekawe – do Miami zadzwonił wówczas Jon Spoelstra pytając, czy potrzebują pomocy.

Erik Spoelstra mógł zostać w Niemczech, by dalej trenować. Na stole leżały zatem dwie opcje. Heat nie gwarantowali mu stażu dłuższego niż dwa miesiące. We wrześniu mógł być bez pracy i bez koła ratunkowego. Mimo wszystko zgodził się na podróż do Florydy, gdzie wkrótce do zespołu dołączył Riley. Gdyby Heat wówczas pozwolili mu sprowadzić do zespołu swojego wideo-coacha, Spo prawdopodobnie byłby bezrobotny w mgnieniu oka. Życie potoczyło się dla niego inaczej, rokrocznie zdobywał coraz większe zaufanie Rileya.

– W Niemczech czekała na mnie propozycja 2-letniego kontraktu. Spełniałem tam swoje marzenia o grze w koszykówkę – wspomina Spo.

Młody koneser niemieckiego piwa stanął przed najtrudniejszą decyzją w życiu i postąpił słusznie. Zrobił to pomimo tego, że wielu odmówiło mu stażu chociażby na szczeblu uniwersyteckim. Tak jak wtedy, zasypany kasetami wideo w owianym sławą “The Dungeon”, śpiący w rogu biura bez okien, Spo zdarza się nie wracać do domu na noc. Korzysta z nieco wygodniejszej kanapy ustawionej w centralnym punkcie jego okazałego biura. Osiągnął naprawdę wiele i pozostaje jedynym trenerem w NBA, który rozmawia także w języku niemieckim.

3 KOMENTARZE