To musiała być opaska. Pożegnanie “Wujka Cliffa”

3
fot. YouTube

Niestety rok 2020 nie rozpieszcza nas pod względem narastającej liczby nekrologów. Do i tak już długiej listy wielkich nazwisk związanych z NBA dołączyli właśnie John Thompson oraz Clifford Robinson. I choć osiągnięcia tego drugiego raczej nigdy nie doprowadzą go do Hall of Fame, to jednak swoją – prawie dwudziestoletnią – obecnością w lidze z pewnością zdołał zapaść w pamięci większości kibiców.

Dość banalne byłoby rozpoczęcie wspominek o Robinsonie stwierdzeniem, że wyprzedzał swoje czasy, ale po dłuższym namyśle, raczej ciężko nie zgodzić się z taką tezą. Dzisiaj pewnie większość trenerów z wypiekami na twarzy ustawiałoby się w kolejce po gracza mierzącego 6 stóp i 10 cali wzrostu, który potrafi z powodzeniem grać na 3 pozycjach zarówno w ataku, jak i w obronie i rzuca z dystansu ze skutecznością 36% (wynik może nie wybitny, ale Cliffy potrafił być “w gazie”. Kiedyś przeciwko Vancouver Grizzlies miał nawet kwartę, w której trafił wszystkie 6 trójek). To właściwie gotowy profil obecnych graczy podkoszowych, a nie kogoś, kto urodził się w 1966 r. i rozpoczynał karierę kilka miesięcy po upadku PRL-u.

Jednak to wcale nie ten – dość szczególny jak na tamtą koszykówkę – pakiet umiejętności najbardziej wyróżniał Robinsona na tle innych. To na co zwracało się uwagę w pierwszej kolejności, to oczywiście jego  opaska na głowie. Od samego początku była ona właściwie jego nieodłącznym atrybutem, wręcz znakiem rozpoznawczym. Bez niej (bo mimo wszystko niekiedy zdarzało mu się rezygnować z tego elementu sportowej garderoby) wyglądał równie dziwacznie jak Batman lub Superman bez pelerynki.

“Kiedyś nabijano się ze mnie z tego powodu. Słyszałem przeróżne komentarze, od takich, żeby ją zdjąć po takie, że wyglądam po prostu głupio”.

Opaski na głowie jeszcze przynajmniej do drugiej połowy lat 90. były czymś wręcz niespotykanym na parkietach NBA. “Wuja” przez długi czas był właściwie jedynym graczem w lidze obok Chrisa Gatlinga, który nosił tego typu gadżet podczas gry (Iverson nieśmiało debiutował w opasce podczas Rookie Game, ale później na jakiś czas z niej zrezygnował). I właściwie z tak pozornie banalnego powodu Cliffy z miejsca stał się jednym z moich ulubieńców w NBA Live 97 – pierwszej poważnej grze o koszykówce, jaką miałem przyjemność posiadać, nie licząc jeszcze pradawnej Magic Johnson’s Basketball na Amidze.

Choć Robinson zaczął grać z opaską dopiero po przyjściu do NBA, to jednak planował noszenie jej znacznie wcześniej – jeszcze w czasach gry na uczelni UConn. Wtedy nie uzyskał jednak zgody od swojego trenera, Jima Calhouna. Dopiero w Portland w końcu mógł zrealizować to marzenie. Ale nawet tutaj początkowo nie było łatwo o zdobycie tego rodzaju sprzętu.

“Kiedy poprosiłem jednego z trenerów o jej zdobycie, myślał że żartuję. Zajęło mu trochę czasu zanim zdobył odpowiednią opaskę”.

Pierwsza, którą otrzymał zupełnie nie spełniała jego wymagań. To była po prostu długa podłużna frotka, którą owijało się wokół głowy i mocowało na rzepy. Mimo to, Robinson rozegrał w niej kilka swoich pierwszych meczów w lidze do momentu aż w końcu udało mu się otrzymać standardową opaskę.

Oczywiście grubą przesadą byłoby stwierdzenie, że Cliff Robinson był pionierem, jeśli chodzi o headbandy. W rzeczywistości pojawiły się one znacznie wcześniej, choć miały one różne formy.

Przypuszcza się, że pierwszym graczem, który zaczął regularnie grać w opasce na głowie był nie kto inny, jak sam Wilt Chamberlain, który zaczął w niej występować gdzieś na przełomie lat 60. i 70. już w barwach Lakers. Wyglądała jednak ona zupełnie inaczej niż obecnie. Była szeroka w przedniej części i dużo węższa z tyłu.

Dopiero kilka lat później pojawił się gracz, którego oficjalnie można określić mianem “ojca chrzestnego headbandów” – Donald “Slick” Watts.

“Kiedy zacząłem ją nosić, dodałem pewien styl w tej grze. To mnie najbardziej wyróżniało. Gdziekolwiek się w niej pojawiłem, byłem z miejsca rozpoznawany”.

Wspominał po latach Watts, lider NBA w asystach i przechwytach w 1976 r., który po opaskę sięgnął po raz pierwszy jeszcze w czasach gry na uczelni Xavier. Po tym jak rzucił w niej 40 punktów przeciwko Alabama State, nie zamierzał się już z nią rozstawać.

Niemal w tym samym czasie pojawił się w lidze inny słynny gracz z zamiłowaniem do opasek, chociaż w jego przypadku bardziej przypominały one kolorowe bandany. Chodzi rzecz jasna o czołowego ligowego hipisa, Billa Waltona.

W latach 80. opaski na głowie odeszły właściwie do lamusa, aż do momentu pojawienia się w lidze właśnie Cliffa Robinsona.

Zatrzymajmy się zresztą na chwilę przy tym nieco już “vintage” imieniu. Z jednej strony bardzo klasyczne (nie żadne DeMarcus czy JaMychal), a z drugiej na tyle oryginalne, że z trudem znajdziemy w koszykarskich kronikach wielu Cliffów. Można zatem śmiało zaryzykować stwierdzeniem, że Clifford Robinson to drugi najlepszy Cliff w historii zaraz po Cliffie Haganie – mistrzu NBA z St. Louis Hawks z 1958 r., sześciokrotnym All-Star i członku Hall of Fame. “Wujek” z łatwością zjada w takim rankingu Cliffa Levingstona (dwukrotnego mistrza z Bulls z ich pierwszej trylogii), a nawet Clifforda Raya, ważnego gracza mistrzowskich Warriors z 1975 r. Nie zagroziłby mu nawet jego fałszywy brat bliźniak, klon z innego wymiaru, o identycznym nazwisku, który z przerwami występował w NBA w latach 1979-1992.

Z jakiegoś powodu zawsze lubiłem to nazwisko. Clifford Robinson brzmiało dla mnie niczym wymyślone na potrzeby jakiegoś filmu sensacyjnego. Zresztą  w połowie dekady Blazers wydawali się nawet jakoś dziwnie skazani na Robinsonów. Jeszcze w sezonie 1995/96 mieli w składzie aż trzech graczy o tym właśnie nazwisku. Oprócz Cliffa, byli to również James (a.k.a. “Hollywood”, ten od konkursów wsadów) oraz Rumeal (kolega Glena Rice’a z mistrzowskich Michigan Wolverines ’89). Jednak to “Uncle Cliffy” był naturalnie najistotniejszym z nich w meczowej rotacji.

Skoro zresztą mowa o kolegach Cliffa, to przez te 18 sezonów przyszło mu przecież grać z wieloma czołowymi gwiazdami ligi. Zaczynając od Portland, gdzie już jako debiutant miał obok siebie choćby Clyde’a Drexlera, Jerome’a Kerseya, Kevina Duckwortha czy Terry’ego Portera. Później, kiedy Trail Blazers powoli przekształcali się w “Jail Blazers” grał także u boku m.in. Arvydasa Sabonisa, Kenny’ego Andersona, Isaiaha Ridera i Rasheeda Wallace’a.

Do Portland trafił… właściwie niespodziewanie. Z perspektywy czasu okazał się prawdziwym przechwytem stosunkowo słabego naboru w 1989 r. Mimo świetnej kariery w UConn (pełne 4 lata w barwach Huskies, trener Jim Calhoun słusznie określi go później pierwszą wielką gwiazdą tej uczelni), gdzie przecierał szlaki Rayowi Allenowi, Ripowi Hamiltonowi czy Rudy’emu Gayowi, Robinson nie był na szczytach list ówczesnych generalnych menadżerów. Nie chodziło tutaj o jego grę. Na ostatnim roku Robinson był w końcu trzecim strzelcem konferencji Big East ze średnią równo 20 punktów. Był wysoki, biegał jak gazela i właściwie już wtedy wyróżniał się jako wszechstronny defensor. Czego chcieć więcej?

Z jakiegoś powodu część osób obawiała się charakteru Robinsona, kwestionowano przede wszystkim jego nastawienie. A może chodziło po prostu o to groźne spojrzenie? Był to zresztą obiekt żartów również dla trenera Huskies:

“Kiedyś powiedziałem mu, że nie musi przecież patrzeć na ludzi jak Piotruś Pan, ale czemu od razu ma sprawiać wrażenie jak Darth Vader”?

Mimo szczerych chęci Cliff długo nie mógł pozbyć się tego ponurego wyrazu twarzy. Zapewne efekt niezbyt łatwego dzieciństwa spędzonego w Buffalo w stanie Nowy Jork. Przez to początkowo bali się go nawet niektórzy koledzy z drużyny na czele z Buckiem Williamsem.

Przed samym draftem wiele osób miało swoje obawy. Po latach Donnie Walsh, ówczesny GM Pacers, przyznał, że długo rozważał wzięcie Robinsonsa, ale ostatecznie z siódemką postawił na George’a McClouda. Później zapewne tego żałował, podobnie jak niemal wszyscy pozostali menadżerowie.

Ku zaskoczeniu większości obserwatorów (trenera Calhouna w szczególności), Robinson nie został wybrany w pierwszej rundzie draftu (dla ciekawskich – z jedynką Sacramento Kings wybrali wówczas Pervisa Ellisona, a zaraz po nim do Clippers trafił Danny Ferry. Taka to była klasa… Dopiero w kolejnych wyborach pojawiały się zdecydowanie większe talenty).

Kiedy z numerem 27 (ostatnim pierwszorundowym) Pistons wybrali gracza o bardzo ciekawym zresztą nazwisku Kenny Battle, wkurzony Robinson opuścił ceremonię i  udał się do hotelu. Nie było go więc na miejscu, kiedy w końcu z odległym numerem 36 wybrali go właśnie Trail Blazers (tuż po nim Orlando Magic wzięli z kolei Michaela Ansleya, który sporą część kariery spędził później w polskiej lidze).

Reszta właściwie jest historią. Robinson dość szybko znalazł sobie miejsce w mocno wówczas utalentowanej drużynie i już jako debiutant zagrał w finałach NBA przeciwko Detroit Pistons. Uzyskanie respektu u “starszyzny” było tylko kwestią czasu. Clyde Drexler dla “Sports Illustrated” przed blisko 30 laty:

“Jest zdecydowanie naszym najlepszym defensorem. Z kolei w ataku jego potencjał jest właściwie nieograniczony. To gracz na miarę lat 90.”

Robinson z roku na rok czynił coraz większe postępy. Ostatecznie po 8 sezonach spędzonych w Portland stał się jedną z najważniejszych postaci w dziejach klubu. Do dziś jest rekordzistą Blazers, jeżeli chodzi o największą liczbę rozegranych meczów z rzędu – dokładnie 461 (na przestrzeni lat 1989 – 1995). Jest także w elicie w kategorii bloków (drugie miejsce), punktów i rozegranych spotkań (5. miejsce), przechwytów (6. lokata), celnych rzutów za 3 punkty (7) oraz zebranych piłek (10). Były też inne wyróżnienia. W sezonie 1992/93 był najlepszym rezerwowym ligi, a rok później wybrano go do udziału w All-Star Game, który swoją drogą był jednak dość dziwaczny, jeżeli chodzi o obsadę. Kto dziś pamięta, że w pierwszej piątce Wschodu grali chociażby Kenny Anderson i B.J. Armstrong…

Oczywiście w Portland Robinsonowi zdarzały się również wpadki i okazjonalne konflikty z prawem. Jego zamiłowanie do marihuany zasługuje właściwie na osobny rozdział i było to jego – w pełni słowa znaczeniu – główne zajęcie po zakończeniu kariery zawodniczej. Poza tym Cliff miewał “ciężką nogę” podczas jazdy, za co otrzymywał mandaty, a na początku lat 90. miał incydent pod jednym z nocnych klubów w Dallas, kiedy podczas przepychanki naruszył nietykalność osobistą policjantki.

Po prawie dekadzie w stanie Oregon, Cliff przeniósł się latem 1997 r. jako wolny agent do Phoenix Suns i był to również bardzo ciekawy okres w jego karierze. Po latach gry jako silny bądź niski skrzydłowy tym razem miał spędzać sporo czasu na pozycji centra i regularnie przepychać się z Olajuwonem, Shaqiem czy choćby Sabonisem. Była to jednak tylko jedna strona medalu. Ówczesny trener Suns, Danny Ainge szedł pod prąd z panującymi wtedy trendami i preferował grę niskim składem. Obok Cliffa jedynym podkoszowym w pierwszej piątce był Antonio McDyess, a pozostałą trójkę uzupełniali najczęściej Rex Chapman, Jason Kidd i Kevin Johnson. Ainge nie poprzestawał jednak na tym i zdarzało mu się wpuszczać do gry nawet 3 rozgrywających jednocześnie. Tym trzecim obok Kidda i Johnsona był nie kto inny, jak Steve Nash.

Robinson spędził w Phoenix w sumie cztery udane sezony. W styczniu 2000 r. w meczu przeciwko Denver Nuggets rzucił nawet rekordowe w karierze 50 punktów. Miał wtedy dokładnie 33 lata i 1 miesiąc, przez co stał się najstarszym graczem w historii, który po raz pierwszy osiągnął tę granicę. Blisko połowę punktów (dokładnie 23 przy skuteczności z gry 9/11) rzucił zresztą już w pierwszej kwarcie.

Cliff pożegnał się z Suns latem 2001 r. W wyniku pozornie mało istotnego transferu udał się do Detroit w zamian za Juda Buechlera i Johna Wallace’a. Jednak mimo 35 lat Robinson wciąż miał całkiem sporo paliwa w baku.

Po dość chudych latach i utracie Granta Hilla, Pistons odrodzili się pod wodzą nowego szkoleniowca, Ricka Carlisle. W sezonie 2001/2002 wygrali 50 meczów – najwięcej od 1997 roku – i zajęli drugie miejsce w Konferencji Wschodniej za New Jersey Nets.  Robinson był wciąż wtedy jeszcze etatowym starterem (wyszedł w pierwszej piątce we wszystkich 80 meczach) i stworzył pod koszem prawdziwą zaporę wraz ze wschodzącą gwiazdą ligi, Benem Wallace’em. To właśnie w tamtym roku “Big Ben” po raz pierwszy został wybrany najlepszym defensorem rozgrywek i przewodził w kategorii zbiórek oraz bloków.

Cliffa również jednak doceniono i dopiero po raz drugi w karierze wybrano go do drugiej piątki All-Defensive Team.

Dla Pistons to był bardzo ciekawy rok, zakończony jednak nieco rozczarowującą porażką w półfinale konferencji z Boston Celtics już po pięciu spotkaniach. Ozdobą serii były zresztą starcia Antoine’a Walkera właśnie z Robinsonem.

Clifford pożegnał się z Detroit po kolejnym sezonie, w którym Pistons ponownie wygrali 50 meczów, ale polegli sromotnie 0-4 z New Jersey Nets w finałach konferencji. Wówczas wydawało się, że Cliffy, zbliżający się już przecież do czterdziestki, powoli będzie szykował się do zakończenia kariery. Zwłaszcza, że przyszło mu grać przez kolejny rok w dość słabych wtedy jeszcze Golden State Warriors.

Weterani od zawsze byli jednak w cenie. 14 lutego 2005 r. Cliff otrzymał Walentynkę od Nets i spędził w ich barwach ponad dwa sezony. Mimo wieku wciąż bywał jeszcze przydatny. Szczególnie, jeśli miał bronić przeciwko komuś, kogo wcześniej sam uczył grać w dorosłą koszykówkę.

A innym razem wciąż udawało mu się jeszcze pofrunąć okazjonalnie nad obręczą. Może już nie jak kiedyś nad Bolem, ale za to w duecie z najnowszym nabytkiem stacji ESPN.

Do samego końca w niezmiennej stylówce na głowie.

R.I.P. Uncle Cliff

3 KOMENTARZE