Flesz: Dlaczego koszykówka w Polsce nie zagryza

8
fot. newspix.pl

Próbowałem kilka razy, raz podczas lokautu w NBA, innymi razy relacjonując występy polskiej kadry, ostatnim razem ponad dwa lata temu, gdy ośmieliłem się delikatnie skrytykować na Twitterze aspirującego polskiego, młodego rozgrywającego; próbowałem kilka razy wściubić swój nos w polską koszykówkę i za każdym razem dostawałem po głowie. Próbowałem to nawet zrobić na Ciołka, w siedzibie związku! Problem w tym, że nie zauważysz siedziby związku, nawet jeśli przez blisko dwa lata przechodzisz przez Ciołka co drugi dzień, by pójść po kwiaty, po wodę oligoceńską, do Carrefoura na rogu, na dół do Lewiatana, do pawilonu obok, gdzie gość ma najtańszego chińczyka w mieście, albo w drugą stronę wyjść na Górczewską. Tak jakby ktoś chciał to schować.

To okazuje się na kilku poziomach nie lada problem, gdy próbujesz wściubić nos w polską koszykówkę. Raz, że nie do końca wiadomo gdzie jest, dwa że nie chce się jej aż tak bardzo szukać, a trzy, że środowisko kojarzy się z dyskusjami o tym czy kąt kamery jest właściwy, a tweet dobry.

Po tych blisko 30 latach doglądania z bezpiecznej odległości sportu “Męska koszykówka w Polsce”, od czasu Nobilesu, a potem gdzieś chodzenia od 1994 roku na mecze bardzo naszych drugoligowych, złożonych z ludzi z regionu, ale później już nie naszych, za to ekstraklasowych Czarnych Słupsk, z tej zdrowszej, czyli dalszej perspektywy – czy samemu nawet kilka lat zupełnie nieźle grając na poziomach juniorskich – mam dwa banalne wydawać by się mogło powody, dla których koszykówka w Polsce nie może zagryźć.

Problem pierwszy polega na tym, że kiedy kolega piłkarz chce, żeby puścić mu koszykówkę, to nie włączasz mu highlightów Igora Griszczuka, ani Adama Waczyńskiego, tylko Stephena Curry’ego czy Kobiego Bryanta.

My, fani NBA, przecież nie interesujemy się pierwszą ligą Islandii w piłkę nożną, tylko Premier League, a ludzie w Islandii nie interesują się pierwszą ligą Islandii w piłkę tak mocno jak interesują się piłką Premier League. W samej Wielkiej Brytanii upadły w ostatnim roku znane piłkarskie kluby z miast satelickich, w dużej mierze dlatego że wielka piłka grana jest w telewizorze i kilka przystanków dalej. Chyba tylko kobietom, wnosząc po od lat wysokiej liczbie ich na trybunach w moim mieście, poziom indywidualny graczy nie robi różnicy. Koszykówka pod koniec ostatniej dekady XIX wieku zresztą najpierw przyjęła się co ciekawe u kobiet – gdyby więcej było szowinistycznego podejścia Anglików czy Brazylijczyków, to mogłaby nawet stać się sportem kobiet – a mogę tylko podejrzewać, że oglądanie białych atletów niesie dla płci przeciwnej dodatkowy element piękna kinetycznego. Chcemy oglądać sport w najlepszym wydaniu, a najlepszym wydaniem będzie zawsze atletyzm i drużynowość. Przejdźmy do tego drugiego.

Drugi problem miałem okazję przeżyć z Czarnymi Słupsk na własnej skórze: wychowankowie i ich późniejszy brak. Nawet jeszcze bardziej w takich czasach jak te – czasach przed COVID-19 – gdy internet i globalizacja wkraczają w nasze te i najmniejsze parafie i siadają jak ptaki z dalekich krain na naszych społecznych łańcuchach powiązań, jeszcze ważniejsze staje się przywiązanie do czegoś co jest nasze, co swojskie i lokalne. Mieszkałem dziesięć lat w Szczecinie i osiem w Warszawie. Nie chcemy żyć bez przynależności w ciemnej dziuplii, ani miotać się po niebie jak spadające gwiazdy. My w Słupsku chcemy kibicować słupszczanom, Ty w Katowicach chcesz kibicować Katowiczanom, w Radomiu Radomianom, a w Gdyni swoim. W ostatniej dekadzie moim ulubionym polskim zespołem do oglądania – a miałem okazję trzy lata na bieżąco śledzić pierwszą ligę w Warszawie i Pruszkowie – był złożony w dużej mierze z wychowanków zespół Basket Poznań Przemysława Szurka. Ci młodzi ludzie znali się ze sobą tak dobrze, że Pan Szurek mógł robić z nimi rzeczy, w porównaniu z innymi drużynami, wybitne, jak np granie fałszywym centrem jako rozgrywającym (szczegół), czy fakt, że piłka fruwała lepiej między graczami, co odbierane jest dobrze i przez niemyślących analitycznie i przez tych, którzy patrzą na boisko i widzą planszę.

Stawianie na wychowanków to oczywiście od razu jest problem głęboki i zahaczający tyle różnych spraw, które skutecznie go rozmydlają i wsysają w dyskusje, które są beznadziejne. Na końcu jestem po prostu dziś pewien, że chcemy kibicować swoim, chcemy się identyfikować z ludźmi z naszego regionu, zamiast zdawać sobie sprawę, że oglądamy tych, którzy do najlepszych lig świata się nie zmieścili.

Łatwo nie będzie. Nie zostaliśmy przecież nawet ani Japonią, czy Filipinami, którym Amerykańscy żołnierze przywieźli kosza ponad sto lat temu i nie wiedzieć do końca dlaczego tam zagryzło. O filipińskiej miłości do kosza słyszał już chyba każdy, a kto pojedzie tam, zdumiony i tak będzie ile obręczy postawionych jest między budynkami. Dziś Filipiny są w światowej superczołówce koszykarskich boisk na mieszkańca, tylko czy pamiętasz jakieś sukcesy tego kraju w koszykówkę poza naturalizacją Andray’a Blatche’a? Ilu Filipińczyków obecnie w NBA wymienisz poza jednym, i to naturalizowanym? To na Filipinach, nie u nas, można głośno stawiać pytanie: “Dlaczego nie potrafimy przekuć zainteresowania w sukces?!”.

Bo gramy pod górkę! W Filipinach! Biegamy pod górkę! W koszykówkę gramy w Polsce pod górkę nie tyle przez ludzi, kluby czy nawet nie przez środowisko. Tylko postawienie na wychowanków może coś zmienić na lepsze. Czy warto? Nie wiem.

8 KOMENTARZE

  1. Temat baardzo ciekawy – ale ma przeczytaniu mam wrażenie, że ledwo liźnięty.

    Wrocław idealnie wpisuje się niestety w tendencję – z koszykarskiego miasta przekształcił się w miejsce, w którym o koszykówce nie mówi się wcale.

    0
    • Wrocław(a może precyzyjniej – Śląsk Wrocław) to jest chyba sztandarowy przykład – uwypukla problemy polskiego kosza jak w soczewce. Afery, brak profesjonalizmu, kolesiostwo, nieumiejętność wychowania klasowych koszykarzy (Kto jest najlepszym wychowankiem Śląska w ostatnich 30latach? Wspomniany w artykule Chanas?)

      Chociaż muszę przyznać, że gdy tylko jestem we Wrocławiu i w weekend jest grana jakaś koszykówka, zawsze jakoś ciągnie na halę żeby pokibicować. Narkotyk.

      0
  2. Dobry temat i ciekawa teza.

    A pro pos, wątku angielskiej piłki, mam trochę inne zdanie.

    Jak w każdej bogatej lidze, największa kasa idzie, do i tak bogatych hegemonów, ale nijak, nie przekłada się to na fanowskie podejście do regionalnych (czesto nawet dzielnicowych / 4 -to dywizyjnych) klubików.

    Podejście do “footbal roots” są na Wyspach zupełnie odmienne niż w innej części globu.
    Dla większości kibiców LM, to jak sklep “Hermes’a ” czy innego “Vuitton’a”- jest, ale to nie na naszym podwórku, więc większe emocje wywołuje mecz lokalnego zespołu.

    Stadion, frekwencja, oprawa, gadżety, i tak są na dobrym poziomie, który ułatwia proces utożsamiana się z klubem ,wcale nie gorszym -w mniemaniu fanów- niż te, znane z telewizyjnych transmisji.

    Stąd taka estymą darzony jest od lat Puchar Anglii.

    W Londynie, powiedzieć , że jest się fanem Man Utd ,City czy Liverpool’u to jak na “6G” ” być fanem Westbrooka.

    Jeśli wychowaleś się na -powiedzmy -Sheperd’s Bush (i okolicach) – to kibicujesz QPR i koniec.
    Jeśli trochę dalej na zachód ,to malutkimi Brentford.
    Co najważniejsze, nikt nie odbiera tego jako jakiś obciach, a ci kibice naprawdę nie czekają ,aby obejrzeć “Grand Derby” , czy tak popularne u nas “Pojedynki Wielkiej Piątki” w Premier League.

    Regionalne mecze rugby, na przyklad, gromadzą co Niedziela wielką publikę, nawet w najbardziej zapyziałych dzielnicach.

    0
  3. Rozmawiając na TT o polskiej koszykówce nikt nawet nie stara się analizować gry. Tylko transfery, długi, plotki. Granie na emocjach najmniejszym kosztem (byle się kliki liczyły z Włocławka), w czym prym wiodą Sportowe Fakty (będące jednocześnie zwykłą wystawką dla agentów i ich graczy). Nie ma treści, jest jakaś mała nadzieja związana z Polskim Koszem po uruchomieniu Strefy Chanasa i zaczyna to w miarę wyglądać. Mocne 2/5 dla środowiska dziennikarskiego, które pisze o PLK.

    0