Przed trzema i pół laty oficjalne poszukiwania nowego trenera przez Chicago Bulls były tylko zasłoną dymną.
Generalny Menedżer Gar Forman (ten od twarzy) i wiceprezydent John Paxson od długiego czasu upatrzonego mieli swojaka z sąsiedniej Iowy, młodego Freda Hoiberga. Był to, jak to za oceanem mawiają, worst kept secret, że Bulls znali następcę Toma Thibodeau, kiedy ten jeszcze pracował. Nie było też żadnych poszukiwań.
Wszystko odbywało się za to w nieprzyjemnych okolicznościach, bo duet GarPax właśnie w takich rozstawał się z już kolejnym trenerem (Skiles, Del Negro…), tym razem zazdroszcząc kultu jakim był otaczany Thibodeau. W depeszach prasowych znaleźć można dziś wypowiedź Formana o Hoibergu: “Widzimy we Fredzie człowieka z nieprawdopodobnym pakietem umiejętności: trener wygrywający, urodzony lider i znakomicie komunikujący się człowiek. Nie mamy najmniejszych wątpliwości, że naszym zdaniem jest on bardzo dobrym dopasowaniem i zmaksymalizuje on potencjał naszego zespołu”.
Był to czas, w którym Forman i Paxson mieli pod pachą nowego Brada Stevensa, nowego Steve’a Kerra.
Forman i Paxson – to zawsze chodziło o nich.
Jest milion ścieżek, którymi możemy teraz pójść. Mógłbym tu nie pierwszy raz próbować obdzielać winą organizację Chicago Bulls, od menedżmentu po graczy, ale to tylko pogłębić mogłoby frustrację wielu moich znajomych, z których część może to czytać, a którzy kibicują Chicago Bulls. Jest taki stan umysłu, kiedy kibicuje się zespołom przegrywającym, w którym najbardziej denerwuje, gdy to inni próbują mówić co jest nie tak z moim ukochanym klubem. To niejako dawanie sobie samym, nam kibicom Bulls, nam kibicom Bobcats czy nam fanom Lakers, abonamentu na to, że tylko my kibice, w tym wypadku Bulls, my jako jedyni możemy wskazywać winnych. Tylko my wiemy co jest nie tak i tylko my wiemy, w jaki sposób to naprawić. Ma to jasny i chyba łatwy do zrozumienia powód. W końcu nikt tak nie zna bólu związanego z porażkami przegrywającej drużyny, jak właśnie kibic tej przegrywającej drużyny.
Mógłbym pisać o tym, że nigdy, i to naprawdę nigdy, nie widziałem trenera, który w swoim pierwszym roku pracy byłby równie powściągliwy. A widziałem przecież kukłę Jacque’a Vaughna przy ławce Orlando Magic.
Mógłbym pisać o tym, że ten sam zwalniany dziś trener prowadził kiedyś 2-0 z Celtics po dwóch pierwszych meczach w Bostonie przeciwko samemu Bradowi Stevensowi. I pewnie wygrałby tamtą serię, i może dziś nie traciłby pracy, gdyby nie kontuzja Rajona Rondo.
Mógłbym przypadkowo wspomnieć o 10 zwycięstwach w 12 kolejnych meczach dokładnie przed rokiem. O dobrej passie, która rozpoczęła się wraz z powrotem Nikoli Mirotica do składu, a zakończyła na kilka tygodni, zanim Mirotić został przehandlowany do Pelicans w zamian za rozliczenia w drafcie.
Mógłbym wspomnieć też, że w każdym z czterech sezonów pracy Hoiberg miał do dyspozycji inną drużynę: najpierw dzieci po Thibsie, potem niepasujące do siebie trio Butler-Wade-Rondo, sezon temu drużynę w przebudowie, a w tym sezonie niby tę samą drużynę, tylko że z Laurim Markkanenem w grze dopiero od soboty i bez Bobby’ego Portisa i Krisa Dunna.
Mógłbym napisać też, że żadna z tych czterech wersji Bulls – a były to aż cztery, różne szanse dla trenera – nie sprawiała wrażenia, jakoby kupowała głos z linii bocznej.
I właśnie dlatego Fred Hoiberg stracił pracę.
Ci, którzy nie potrafią zrozumieć dlaczego Forman i Paxson po tylu latach nadal utrzymują stołki, niech spojrzą do Waszyngtonu gdzie od piętnastu lat menedżmentowi przewodzi Ernie Grunfeld i w tym czasie Wizards ani razu nie wygrali 50 meczów w sezonie regularnym. Albo niech popatrzą, lub dowiedzą się właśnie, że pięć godzin drogi od Chicago istnieje klub Cincinnati Bengals, w którym właściciele tak dobrze czują się z Marvinem Lewisem jako GM’em/trenerem, że ten od 16 lat piastuje obie te role, w tym czasie ani razu nie wygrywając w playoffach nawet jednego meczu. Są najzwyczajniej różne ścieżki prowadzenia organizacji, różne motywy kierujące właścicielami i naprawdę nie ma jednego sprawdzonego sposobu. O każdym z nich można napisać piękną książkę, a już lepsze napisze się nie o jakiś piramidalnych technostrukturach, tylko o tym jak Phil Jackson miał romans z córką właściciela i Lakers zdobywali tytuły, brat menedżera dostał pracę jako trener, a w 1920 roku właściciel, menedżer, trener i gracz w jednym George Halas, w hali fabrycznej, w której w Decatur wytwarzano mąkę ziemniaczaną, zmuszał do dźwigania ciężarów pracowników “A.E. Staley”, którzy za kilka lat mieli zdobyć pierwszy tytuł dla Chicago Bears.
Cztery lata później Bulls są jednak gorszym zespołem niż byli, gdy Forman, Paxson, Jerry i Michael Reinsdorf zatrudniali Hoiberga. Jimmy Butler znakomicie wkomponował się do 76ers, Derrick Rose zalicza disney’owski sezon w Minnesocie, a Tom Thibodeau, jak przypuszczałem, zamyka buzie tym, którzy jednym chórem hejtowali go jeszcze trzy tygodnie temu. Ale Ci Bulls teraz, cztery lata później – choć gorsi – są drużyną ze znacznie większym potencjałem, z dużo bardziej określoną ścieżką, niż tamten upadający monolit podpięty pod kroplówki tłoczące nie leki, tylko środki dopingowe w klinice szalonego Doktora Thibodeau.
Bo wspomnieć należy przede wszystkim o jednej kwestii. Choć myślałem, że wystarczy zdjęcie. Nowy trener Bulls, a póki co będzie nim były asystent Gregga Popovicha Jim Boylen (nie Jim Boylan, który pełnił taką samą rolę w 2007/08; to inny bojlen), otrzyma dar – tak, “darem” trzeba to nazwać – poprowadzenia zespołu, który opierał się będzie o dwóch wybranych z numerami siódmymi ostatnich draftów wysokich. Wendell Carter Junior i Lauri – jeśli zdrowy – Markkanen powinni stworzyć fantastycznie uzupełniający się duet, przez który poprowadzić będzie można atak, w którym nawet Zach LaVine może stać się co ósmą kwartę efektywnym graczem.
Nowy trener Bulls otrzyma szansę budowania zespołu wokół dwóch niesamowicie utalentowanych i wszechstronnych podkoszowych. Dostanie okazję do skonstruowania prostego ataku opartego o handoffy, pick-and-popy, pick-and-short-rolle, o niewykorzystywane dotychczas właściwie umiejętności czytania gry przez Cartera Juniora i przede wszystkim o te strzeleckie Markkanena.
Dlatego zdziwi mnie, jesli za rok od teraz, czy nawet za dwa miesiące od dziś, chcąc pisać o Chicago Bulls tylko empatia w stosunku do znajomych będzie powstrzymywać mnie od jebania całej organizacji.
Obawiam się niestety, że z Laurim może być tak samo jak z pewnym Łotyszem. Plus cała rzesza niepasujących do siebie graczy.
Pax emerytura a Gar powinien się skupić na karierze perkusisty w Dr. Huckenbush ;-)
Nie zapominaj Maćku, że zaraz najgorętszym tematem związanym z Chicago nie będzie ich seria zwycięstw, a to, że Jabari ‘nikomu nie płaci się za grania w defensywie’ Parker będzie narzekał na ograniczone minuty gry i swoją rolę w ataku. Choć i tak ma szczęście, żę Valentine nie wróci do gry w tym sezonie, bo gdyby grał to zapewne wogóle nie powąchałby parkietu.